Przypominamy: Gabriel Garcia Marquez był pierwszym kolumbijskim i czwartym południowoamerykańskim laureatem Literackiego Nobla. Otrzymał tę nagrodę za „powieści i nowele, w których fantastyka i rzeczywistość tworzą świat wyobraźni, ukazujący życie i sprzeczności Ameryki Południowej”. Powieści najbardziej znane — także polskiemu Czytelnikowi — to m.in. „Sto lat samotności”, „Szarańcza”, „Zła godzina”, „Nie ma kto pisać do pułkownika”, „Jesień patriarchy”, czy „Kronika zapowiedzianej śmierci”. Poniżej — jedno z wcześniejszych opowiadań (1955), zwiastujące talent laureata Nagrody Nobla. W Macondo deszcz jest przysłowiowy, „w Macondo pada…”.
Zima spadła na nas w niedzielę, gdy wychodziliśmy ze mszy. Sobotnia noc była duszna, jeszcze w niedzielę rano nikt nie myślał, że może padać. Po mszy, zanim my, kobiety, zdołałyśmy odnaleźć zapięcia naszych parasolek od słońca, zawiał gęsty i ciemny wiatr, który zmiótł szerokim, pełnym obrotem śmieci i stwardniałe prochy majowe. Ktoś obok mnie powiedział: „To wiatr na deszcz.” Ja już wiedziałam wcześniej: kiedy tylko weszliśmy do kruchty, wstrząsnęło mną uczucie lepkości w brzuchu. Mężczyźni biegli ku sąsiednim domom, przytrzymując jedną ręką kapelusze, drugą chustki, chroniąc się od wiatru i kurzawy. Wtedy zaczęło padać. Niebo stało się szarą, galaretowatą substancją, która pluskała tuż nad naszymi głowami.
Przez resztę poranka macocha i ja siedziałyśmy przy balustradzie na ganku, szczęśliwe, że deszcz przywróci życie krzewom rozmarynu i tuberozom, spragnionym w swoich donicach po siedmiu miesiącach intensywnego lata i palącego kurzu. Koło południa ustała jasność, a zapach poruszonej gleby, obudzonej i odżyłej roślinności pomieszał się ze świeżym i zdrowym zapachem deszczu i rozmarynu. Ojciec orzekł podczas obiadu: „Gdy pada w maju, to znak, że będą dobre deszcze.” Rozpromieniona, przeniknięta świetlistą smugą nowej pory roku macocha powiedziała do mnie: „Usłyszałaś to w kazaniu.” A ojciec uśmiechnął się. Jadł z apetytem i nawet miał urozmaicone trawienie, kiedy na ganku, w ciszy, z zamkniętymi oczami, ale nie śpiąc, chciał jakby nas przekonać, że śni na jawie.
Padało całe popołudnie i w jednej tonacji. Woda leciała z jednakową, łagodną intensywnością, jak wtedy, gdy przez całe popołudnie jedzie się pociągiem. Choć nie zdawaliśmy sobie sprawy, deszcz wnikał jednak zbyt głęboko w nasze zmysły. O świcie w poniedziałek, kiedy zamykaliśmy drzwi przed ostrym i lodowatym wietrzykiem, wiejącym od patio, nasze zmysły napełniły się deszczem. A już z rana woda przelała się. Macocha i ja znowu obserwowałyśmy ogród. Szorstka, brązowa majowa ziemia przeobraziła się w nocy w ciemną i lepką substancję, podobną do zwykłego mydła. Struga wody zaczynała płynąć między donicami. „Myślę, że przez noc miały aż nadto wody” — powiedziała macocha. A ja zauważyłam, że przestała się uśmiechać i że jej radość z poprzedniego dnia zmieniła się w pobłażliwą i znudzoną powagę. „Też tak uważam — powiedziałam. — Będzie lepiej, jak parobcy ustawią je na ganku, dopóki nie przestanie padać.” Zrobili tak, a deszcz wyrastał jak ogromne drzewo nad innymi drzewami. Ojciec zajął to samo miejsce co w niedzielę po południu, ale nie mówił o deszczu. Powiedział: „Chyba źle spałem w nocy, boli mnie cały grzbiet.”
I trwał tak, siedząc przy balustradzie, z nogami na krześle i z głową zwróconą ku pustemu ogrodowi. Dopiero po południu, rezygnując z obiadu, powiedział: „Wygląda, jakby nie miało nigdy przestać.” A mnie przypomniały się miesiące upałów. Przypomniał mi się sierpień, długie i omdlałe sjesty, kiedy kładliśmy się, aby umrzeć pod ciężarem godzin, w ubraniu przyklejonym do ciała od potu, słysząc na zewnątrz nieustępliwe i głuche brzęczenie czasu, który nie mijał. Zobaczyłam umyte ściany, spojenia drewna spęczniało od wody. Ogródek, po raz pierwszy pusty, i oparty o mur krzew jaśminu, wierny pamięci mojej matki. Zobaczyłam ojca w bujaku, opierającego na poduszce swój obolały krzyż. Jego smutne oczy zagubione w labiryncie deszczu. Przypomniały mi się sierpniowe noce, w których zdumionej ciszy nie słychać nic prócz tysiącletniego zgrzytania Ziemi, kręcącej się na zardzewiałej i nie oliwionej osi. Nagle ogarnął mnie męczący smutek.
Padało przez cały poniedziałek, tak, jak całą niedzielę. Ale miałam wrażenie, że pada inaczej; coś odmiennego i gorzkiego działo się w moim sercu. O zmierzchu jakiś głos obok mego krzesła powiedział: „Nudny jest ten deszcz.” Nie odwracając się, poznałam głos Martina. Wiedziałam, że to on mówi z krzesła obok, z tym samym zimnym i omdlałym wyrazem twarzy, którego nie zmienił nawet od tamtego ponurego grudniowego poranka, gdy stał się moim mężem. Od tego czasu minęło pięć miesięcy. Teraz spodziewałam się dziecka. A Martin jest tu, przy mnie, i mówi, że nudzi go deszcz. „Nudny, nie — powiedziałam. — Dla mnie najsmutniejszy jest pusty ogród i te biedne drzewa, których nie można zabrać z patio.” I odwróciłam się ku niemu, ale Martina już tam nie było. Został zaledwie głos, mówiący: „Najwyraźniej nie myśli przestać”, a kiedy popatrzyłam w jego stronę, ujrzałam tylko puste krzesło.
We wtorek o świcie pojawiła się w ogrodzie krowa. W swoim twardym i zbuntowanym bezruchu, z kopytami zatopionymi w błocie i ze spuszczoną głową, wyglądała jak wielka góra gliny. Rano parobcy guajiros próbowali przepędzić ją kijami i kawałkami cegły. Trwała jednak niewzruszona w ogrodzie, twarda, niedostępna, z racicami wciąż zagłębionymi w błocie i ogromnym łbem pognębionym przez deszcz. Guajiros dręczyli ją, aż cierpliwa tolerancja mego ojca przyszła jej z pomocą: „Zostawcie ją w spokoju — powiedział. — Pójdzie tak, jak przyszła.”
Wieczorem we wtorek woda uciskała i bolała jak całun na sercu. Świeżość wczesnego poranka zaczęła zamieniać się w gorącą i pulchną wilgoć. Nie było zimno, ani gorąco — ta temperatura wywoływała dreszcze. Nie wiadomo co bardziej nieprzyjemne: goła skóra, czy kontakt ubrania ze skórą. W domu ustała wszelka krzątanina. Siedzieliśmy na ganku, ale już nie patrzyliśmy na deszcz, jak pierwszego dnia. Nie czuliśmy już, że pada. Widzieliśmy już tylko kontury drzew we mgle, w smutnym i beznadziejnym zmierzchu, który pozostawia na ustach smak, z jakim budzimy się, śniąc o nieznanej osobie. Wiedziałam, że jest wtorek i pamiętałam o bliźniaczkach z San Jerónimo, niewidomych dziewczynkach, które co tydzień przychodzą do nas śpiewać proste piosenki, posmutniałe od gorzkiego i niewinnego cudu ich głosów. Poprzez deszcz słyszałam piosneczkę ślepych bliźniaczek i wyobraziłam je sobie w ich domu, jak siedzą w kucki, czekając aż minie deszcz, by mogły iść śpiewać. Dziś nie przyjdą bliźniaczki z San Jerónimo, myślałam, ani żebraczka nie przyjdzie na ganek po sjeście prosić, jak co wtorek, o odwieczną gałązkę melisy.
Tego dnia zapomnieliśmy o porze posiłków. Macocha podała w czasie sjesty prostą zupę i kawałek stęchłego chleba. Naprawdę nie jedliśmy jednak od poniedziałku wieczór, i sądzę, że wtedy też przestaliśmy myśleć.
Byliśmy sparaliżowani, znarkotyzowani deszczem, ulegli upadkowi przyrody spokojnie i z rezygnacją. Tylko krowa poruszyła się wieczorem. Nagle głęboki dźwięk wstrząsnął jej wnętrznościami, a kopyta zagłębiły się w błocie z większą siłą. Później nie ruszała się przez pół godziny, jakby była martwa, ale nie może upaść, bo przeszkadza jej nawyk życia, nałóg stania na deszczu w tej samej pozycji, aż zwyczaj osłabł bardziej niż ciało. Wtedy ugięła przednie nogi (wciąż unosząc w ostatnim wysiłku agonii błyszczący i ciemny zad), zanurzyła ośliniony pysk w błocie i poddała się w końcu ciężarowi własnej materii w cichej, stopniowej i pełnej godności ceremonii całkowitego upadku. „Do tego doszło” — powiedział ktoś za mną. A ja odwróciłam się i zobaczyłam na progu wtorkową żebraczkę, która przedarła się przez ulewę prosić o gałązkę melisy.
Być może w środę przyzwyczaiłabym się do tego zaskakującego nastroju, gdybym, wchodząc do salonu, nie natknęła się na stół pod ścianą, na nim spiętrzone meble, z drugiej strony na zaimprowizowanym podium — kufry i skrzynie z domowymi utensyliami. Widok ten wywołał we mnie straszne uczucie pustki. Coś stało się w nocy; guajiros bez koszuli i na bosaka, z nogawkami pod kolami, przenosili meble do jadalni. W wyrazie twarzy tych mężczyzn, nawet w uporze z jakim pracowali, można było zauważyć okrucieństwo nieudanej rebelii, wymuszonej i pognębiającej niższości wobec deszczu. Poruszałam się bez kierunku i bez ochoty. Czułam się jak opuszczona łąka, gdzie wysiały się algi i licheny, śliskie i miękkie grzyby, użyźniona odpychającą florą wilgoci i mroku. Byłam w salonie, obserwując pustynny krajobraz spiętrzonych mebli, gdy usłyszałam w pokoju głos macochy, ostrzegającej, że mogę dostać zapalenia płuc. Dopiero zdałam sobie sprawę, że woda sięga mi kostek, że dom jest zalany, podłoga pokryta grubą warstwą mazistej i martwej cieczy.
W środę, w południe, trwał jeszcze świt. A przed trzecią zapadła pełna noc, zbył wczesna i chorowita, w tym samym powolnym i monotonnym, i bezlitosnym rytmie deszczu na patio. Przedwczesny zmierzch, delikatny i ponury, narastający wśród milczenia guajiros skulonych na krzesłach pod ścianą, uległych i bezsilnych wobec tego zamętu w przyrodzie. Wtedy zaczęły przychodzić wiadomości z ulicy. Nikt ich nie przynosił do domu. Po prostu nadchodziły, dokładne, pojedyncze, jakby sprowadzone przez błoto cieknące ulicami i włóczące przedmioty domowe, rzeczy i rzeczy, pozostałości odległej katastrofy, zwaliska szczątków i zdechłe zwierzęta. Wydarzenia niedzieli, gdy jeszcze deszcz był zwiastunem opatrznościowej pory roku, straciły dwa dni na dotarcie do domu. W środę nadeszły wiadomości jakby pchane wewnętrznym dynamizmem nawałnicy. Dowiedzieliśmy się, że kościół jest zalany i spodziewano się, że się zawali. Ktoś, kto wcale nie musiał tego wiedzieć, rzekł wieczorem: „Pociąg nie może od poniedziałku przejechać przez most. Zdaje się, że rzeka zerwała tory.” I dowiedzieliśmy się, że pewna chora zniknęła z łóżka i znaleziono ją po południu, unoszoną na podwórzu przez wody.
Przerażona, owładnięta strachem i potopem, usiadłam na bujaku, z podkurczonymi nogami i wzrokiem utkwionym w wilgotną ciemność, pełna niejasnych przeczuć. Macocha ukazała się w otworze drzwi, z podniesioną głowa i wysoko niesioną lampą. Wyglądała jak duch rodzinny, przed którym nie czułam strachu, bo ja sama uczestniczyłam w jego nadprzyrodzonym stanie. Podeszła do mnie. Wciąż miała uniesioną głowę i lampę w górze, i brodziła w wodzie na ganku. „Teraz musimy się modlić” — powiedziała. A ja zobaczyłam jej twarz suchą i porysowaną, jakby dopiero co wyszła z grobu, lub jakby była zrobiona z innej niż ludzie materii. Stała przede mną, z różańcem w ręku, mówiąc: „Teraz musimy się modlić. Woda rozmyła groby i biedni umarli pływają po cmentarzu.”
Może zdrzemnęłam się trochę tej nocy; zerwałam się uderzona kwaśnym i przenikliwym zapachem jakby rozkładających się ciał. Szarpałam Martina, który chrapał obok: „Nie czujesz?” A on powiedział: „Co?” A ja: „Ten zapach. To pewno płyną ulicami.” Byłam przerażona tą myślą, ale Martin odwrócił się do ściany i powiedział głosem ochrypłym i sennym: „Te twoje historie. Kobiety przy nadziei ciągle coś sobie wyobrażają.”
W czwartek o świcie ustały zapachy, straciliśmy poczucie odległości. Poczucie czasu, zakłócone dzień wcześniej, zniknęło zupełnie. Zatem nie było czwartku. To, co nim powinno być, było rzeczą fizyczną i galaretowatą, którą można było rozsunąć rękami, aby wychylić się w piątek. Nie było tam mężczyzn, ani kobiet. Macocha, ojciec, guajiros byli tłustymi i nieprawdopodobnymi ciałami, które poruszały się w trzęsawisku zimy. Ojciec powiedział: „Proszę, nie ruszaj się stąd, dopóki nie powiem, co robić”, a jego głos daleki i niebezpośredni, wydawało się, odbierałam nie słuchem, tytko dotykiem — jedynym zmysłem jeszcze aktywnym.
Ale ojciec nie wrócił: pochłonął go czas. Z nadejściem nocy zawołałam macochę, żeby mnie odprowadziła do sypialni. Miałam sen spokojny, równy przez całą noc. Następnego dnia atmosfera była identyczna, bez koloru, bez zapachu, bez temperatury. Kiedy tylko się obudziłam, skoczyłam na krzesło i pozostałam bez ruchu, bo coś mi mówiło, że jakaś strefa mojej świadomości nie obudziła się jeszcze zupełnie. Wtedy usłyszałam gwizd pociągu. Długi i smutny gwizd pociągu uciekającego przed wiatrem z północy. „Gdzieś pewnie przestało padać” — pomyślałam, a jakiś głos za mną zdawał się wtórować moim u myślom: „Gdzie?…” — powiedział. „Kto tam?”— zapytałam, odwracając się. I zobaczyłam macochę, z długim i chudym ramieniem wyciągniętym ku ścianie. „To ja” — powiedziała. A ja odpowiedziałam: „Słyszysz?” A ona, że tak. Że być może przestało padać w okolicy i naprawiono tory. Później podała mi tacę z dymiącym śniadaniem. Pachniało sosem czosnkowym i smażonym smalcem. Był to talerz zupy. Speszona, zapytałam o godzinę. A ona, spokojnie, głosem brzmiącym przygnębioną rezygnacją, powiedziała: „Powinno być wpół do trzeciej, mniej więcej. Mimo wszystko pociąg nie jest spóźniony.” Ja powiedziałam: „Wpół do trzeciej! Jak to się stało, że tyle spałam!” A ona: „Nie spałaś długo. Jest najwyżej trzecia.” A ja drżąc, czując, że talerz wysuwa mi się z rąk: „Wpół do trzeciej w piątek.” A ona straszliwie spokojna: „Wpół do trzeciej w czwartek, córko. Jeszcze wpół do trzeciej w czwartek.”
Nie wiem ile czasu byłam zanurzona w tym somnambulizmie, w którym zmysły straciły swoją wartość. Wiem tylko, że po wielu godzinach usłyszałam w sąsiednim pokoju głos: „Teraz możesz przesunąć łóżko w tę stronę.” Zmęczony, ale nie był to głos chorego, tylko rekonwalescenta. Później usłyszałam plusk cegieł w wodzie. Trwałam nieruchomo, nim zdałam sobie sprawę, że znajduję się w pozycji poziomej. Wówczas poczułam ogromną pustkę. Poczułam dygocącą i gwałtowną ciszę domu, niewiarygodny stan martwoty, jaki dotknął wszystkie rzeczy. I nagle poczułam, że serce mam przemienione w lodowaty kamień. „Nie żyję — pomyślałam. — Boże, umarłam.” Podskoczyłam na łóżku. Krzyknęłam: „Ada! Ada!” Opryskliwy głos Martina odpowiedział mi z drugiej strony: „Nie mogą cię usłyszeć, bo są na zewnątrz.” Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że przestało padać i wokół nas rozciąga się cisza, spokój, tajemnicza i głęboka błogość, stan idealny, który musi być bardzo podobny do śmierci. Później usłyszałam kroki na ganku. Usłyszałam głos jasny i całkiem żywy. Potem świeży powiew poruszył skrzydłem drzwi, zazgrzytał w zamku, a jakieś ciało stałe momentalnie, jak dojrzały owoc, wpadło głęboko w sadzawkę na patio. Coś w powietrzu zdradzało obecność niewidzialnej istoty, która uśmiechała się w ciemności. „Mój Boże — pomyślałam wtedy, zmieszana tym zakłóceniem czasu. — Nie byłabym zaskoczona, gdyby mnie teraz zawołali na mszę z ubiegłej niedzieli…”
Tekst pochodzi z numeru 1951/1982 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.