Pięć lat temu, kiedy recenzowałem pierwszą płytę Daniela Spaleniaka, pisałem, że to udany debiut w stylistyce, w której powiedziano już wszystko. W ostatnich dniach wróciłem sobie nie tylko do tamtego artykułu, ale też do płyty i swoje zdanie podtrzymuję. Od samego początku Spaleniak w zgrabny sposób interpretował nurty americany czy też alt-folku, wpuszczając w nie trochę chropowatości, niedoskonałości. Pisane przez niego melodie były raczej proste, gra niekoniecznie wirtuozerska, a historie opowiadał bardziej schowany za efektem barytonu Calvina Johnsona niż za wypieszczony falset Bon Ivera. W rezultacie Dreamers pozwalało wierzyć, że postać na okładce rzeczywiście lubuje się w leśnych eskapadach i pieśniach Appalachów, a nie tylko wygrała karnet u lokalnego barbera. Wysoko oceniałem więc twórczość Spaleniaka, ale zarazem nie sądziłem, że ona mnie kiedykolwiek zaskoczy. W końcu sam trochę się po tych lasach i górach nałaziłem.
Ta pewność sprawiła, że nie śledziłem uważnie dalszej kariery muzyka. Słyszałem jakieś pojedyncze piosenki i przeglądałem recenzje, z których wynikało, że niewiele się tu zmieniło: dużo melancholii, trochę alt-rocka i bluesa, i charakterystyczna maniera wokalisty sugerująca pewne znudzenie będące efektem ubocznym bogatych doświadczeń (vide: Bill Callahan, Nina Nastasia, Mark Lanegan…). Okazało się jednak, że Spaleniak w tym lesie z debiutanckiej płyty poczuł się na tyle dobrze, że zapotrzebowanie na jego muzykę rosło. Także na Zachodzie. I nagle stało się coś, czego prawdę mówiąc, zupełnie się nie spodziewałem. Polak zaczął dostawać propozycje, by wozić drewno do lasu. Bo jak inaczej nazwać zamówienia od amerykańskich producentów filmowych na muzykę wyrosłą z ich folkowych i bluesowych tradycji. Sekta, Ozark, Elementary, Six – kolejne produkowane w Stanach seriale wzbogacały się o tematy i piosenki pisane przez Spaleniaka. Teraz Antena Krzyku wydaje je na albumie zatytułowanym Burning Sea.
Ze względu na swoją naturę większość zgromadzonych tu piosenek to utwory instrumentalne. Głos pojawia się incydentalnie i zazwyczaj w formie zdawkowych wokaliz. Rozwijane niespiesznie na gitarze tematy mają w sobie melancholię postrockowych nagrań Godspeed You! Black Emperor (minus wybuchy), Labradford czy Dirty Three. Spaleniak sprawnie multiplikuje ścieżki, dogrywa kolejne instrumenty, dokłada szumy, echa, opóźnienia. Przy czym wygrywana na pierwszym planie melodia jest zawsze łatwa do uchwycenia. Podoba mi się również pomysł, by tytułowy najbardziej piosenkowy utwór umieścić na samym końcu – po tak ascetycznym materiale ta mroczna ballada brzmi niemal barokowo. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do Two Days Six Hours, którego łopatologiczny bit nie tylko nie przypadł mi do gustu, ale też nie współgra najlepiej z resztą materiału. Ostatecznie jednak ten krótki, nastrojowy album broni się bez filmowego kontekstu, udowadniając, że zgłębiane przez Spaleniaka nauki nie poszły w las.