O zmarłych albo dobrze, albo prawdziwie.
Zacznę od informacji przeznaczonej w zasadzie dla wszystkich: na dwadzieścia minut proszę wyłączyć telefony. Konsolacja odbędzie się w kebabiarni Interpol na starówce, ewentualni cudzoziemcy trafią po zapachu.
Drodzy… Przy tej pracowitej dla wszystkich sobocie moglibyśmy, naturalnie, odprowadzić zmarłą do nieznanego nam świata w sposób zwyczajowo przyjęty: kilkoma dobrze znanymi frazami, które nie naruszają norm tego smutnego gatunku i nie uchybiają utrwalonej u nas tradycji. Sprowokowalibyśmy mniej komentarzy i plotek, gdybyśmy powiedzieli na przykład: długo pozostanie żywa w sercach tych, którzy ją znali, lub: odtąd będziemy się jednoczyć w cichym smutku wspomnień, albo: niechaj jej ziemia lekką będzie… czy coś w tym rodzaju. Jednakże mnie, nawiasem mówiąc, tak samo jak ją, zawsze irytowały klisze i „prawdziwe” prawdy. A już ta, że o zmarłych albo dobrze, albo wcale – dosłownie doprowadzała do szewskiej pasji. Czuję się w obowiązku wspominać swoją najlepszą przyjaciółkę mniej więcej taką, jaka była naprawdę. Dlaczego? Otóż dlatego, że spośród wszystkich tu obecnych, a może w ogóle ze wszystkich w naszym kraju, to ja znałam ją najlepiej. Zarówno fakty z jej życia (pogrzebane na zawsze w małym miasteczku), jak i plany, których nigdy nie zrealizowała. Mimo iż ja jestem wybitnie nieśmiała, a ona była wręcz zadziorna, wszelako coś nas łączyło. Niektórzy nawet mylili nasze twarze, gusty i opinie, być może przez to, że publicznie, głównie na spotkaniach autorskich podczas targów książki lub na imprezach organizowanych przez wydawnictwa, występowałyśmy razem. Niewątpliwie starzała się, tyła, siwiała i popadała w smutek znacznie szybciej niż ja. Pewnego razu powiedziała, że to nie lata ją postarzają, ale spostrzeżenia. Owszem, infantylni optymiści z żywym temperamentem najdłużej zachowują swój urok i powab, też to zauważyłam. Ilekroć zgubiła kolczyki, nigdy nie kupowała w zamian nowych, podczas gdy ja w takiej sytuacji już na drugi dzień fundowałam sobie jeszcze droższe, przeważnie takie z kryształkami Swarovskiego. Kiedy wysuwała pomadkę w sztyfcie, której został już tylko skrawek, smuciła się, że szminka się kończy. Dla mnie taki skrawek był oznaką początku. Zdecydowanie częściej ode mnie myślała o śmierci. O mowach pogrzebowych też. Ja do dziś zachowałam młodzieńczą formę… i figurę. Ona już pięć lat temu wstawiła sobie górną protezę, ja dopiero w tym roku. Ostatniego mężczyznę też miała dawno temu (mam na myśli kontakty erotyczne), tymczasem mój przyjaciel jest nawet teraz ze mną, by towarzyszyć mi w tym pożegnaniu… Dziękuję, Arturas.
Jak już wspomniałam, obu nam nie podobało się to, że w ostatnim słowie, zupełnie jak w kampanii wyborczej, ludzie nagle stają się zacni, piękni (szczególnie na powiększanych w pośpiechu zdjęciach dla zakładu pogrzebowego), gościnni, można by rzec – bez skazy. Żadni łajdacy czy pijacy, a jeśli, powiedzmy, zanadto pili, to mieli do tego święte prawo. Na przykład święte prawo literata. Przed rokiem na cmentarzu w pewnym małym miasteczku, stojąc nad otwartym grobem i słuchając mowy pogrzebowej, przestraszyłam się nie na żarty, że „wiecznie młody – 84-letni – energiczny, pracowity i nieustannie podejmujący nowe twórcze wyzwania” dawny nauczyciel z miejscowej podstawówki został przez nas pogrzebany żywcem. Być może powiedzenie „pozostaje żywy w naszych sercach” w jakimś upiornym sensie odnosi się właśnie do takiej sytuacji? Może tym eufemizmem świadomie maskujemy czyn, do którego popełnienia nie upoważnia nas żadne orzeczenie lekarskie? Jestem przekonana, że przez ten przeklęty masowy pośpiech niektórych ludzi naprawdę zakopujemy w ziemi bez głębszego zastanowienia. Przeważnie staruszków, którzy ucinają sobie poobiednią drzemkę, zdawałoby się, celowo po kąpieli, uczesani i z gazetą w ręku, jak niegdyś z książeczką do nabożeństwa. Pamiętacie?… To chyba Cwietajewa prosiła, żeby podczas jej pogrzebu nikt się nie spieszył. Żeby parokrotnie przyłożyć jej lusterko do ust i upewnić się, iż jego srebrna powłoka nie zaciągnęła się mgłą nieuchwytnego dla oczu życia. Z kolei Gogol ponoć przewracał się w grobie. Zaraz, czy to Gogola sprawdzali, a Marina się w grobie przewracała? Teraz już nie pamiętam. Oni wszyscy są jednakowi.
Nasza nieboszczka, o ile rzeczywiście umarła – pozwólcie, że jako jej najbliższa przyjaciółka dalej będę myśleć, iż zaginęła bez wieści – nie była ani energiczna, ani ładna, ani dobra, ani specjalnie pracowita. W dodatku piła ze szczerym entuzjazmem. Codziennie. Najgorzej, że nie mając do tego świętego prawa. Tylko nie pytajcie mnie dlaczego. Patrzę wam teraz w oczy i widzę, że niejeden z przyjemnością wysłuchałby odpowiedzi na to skądinąd dość proste pytanie. Gdyby ona sama tu teraz była, odpowiedziałaby wam, jak wszyscy pijący, otwartym wyznaniem Jerzego Pilcha: Piję, bo mam słaby charakter. Piję, bo coś mi się przestawiło w głowie. Piję, bo jestem zbyt spokojny i chcę się ożywić. Piję, bo jestem nerwowy i chcę ukoić nerwy. Piję, bo jestem smutny i chcę rozweselić duszę. Piję, kiedy jestem szczęśliwie zakochany. Piję, bo daremnie szukam miłości. Piję, bo jestem zbyt normalny i potrzebuję odrobiny szaleństwa [J. Pilch, Pod Mocnym Aniołem]. Rzeczywiście, w ostatnich tygodniach żłopała już tylko wodę z basenu i herbatę z pokrzywy. Tę ostatnią litrami. Jej cioteczny brat, cybernetyk, poradził jej, by naparem z tego podłego, acz bogatego w witaminy, zioła oczyściła sobie stawy. Diuretyki… Chryste Panie, po co? Pracę miała wybitnie umysłową. Nie uprawiała żadnego sportu. Poruszała się jak kaczka. Na rowerze jeździła jak Molloy… Tylko do matki i do matki. Owszem, czasem, kiedy siedziała przy komputerze, sztywniały jej stawy. Córka wtedy przez pół godziny siłą je rozprostowywała, zanim matka odważyła się wreszcie wstać. Ten sam brat mniej więcej co dwa miesiące przychodził do niej w czarnym żałobnym garniturze, by połączyć „mózg” w jej komputerze z modemem. Garnitur wkładał dlatego, że za każdym razem planował wyprawić komputerowi pogrzeb. Zawsze jednak zjawiał się subtelny i ciepły. Łagodny charakter to była jego cecha genetyczna, odziedziczył go po majowym wietrze, gdyż właśnie w maju się urodził. Dziwne, że go dzisiaj z nami nie ma. Przed wyjściem na pulpicie monitora zostawiał zdjęcie z gąszczem pokrzyw gdzieś w Kolonii Wileńskiej, a w myślach nieboszczki – tęsknotę za zdrowym rozsądkiem. Paląc papierosa w kuchni, prosił, by zaparzyła mu herbaty z pokrzywy, aż pewnego razu po siedmiu godzinach zmagań z konającym sprzętem, być może już trochę poirytowany, powiedział, że moja przyjaciółka ma taki stosunek do techniki, jaki żona Goethego miała do kultury duchowej: „towarzyszyło jej szczere przeczucie, iż sztuka posiada wielkie znaczenie dla ludzkości”. […]
Rzeczywiście pasowałyśmy do siebie jak dwie cząstki pękniętego ziarnka kawy. Dlatego to mnie, a nie komuś innemu przyjaciółka powierzyła spalenie dwudziestu pięciu listów napisanych niegdyś do niej przez męża oraz siedemnastu jej własnych, adresowanych do różnych mężczyzn i nigdy niewysłanych. […] Oczywiście nie zniszczyłam ich, uznałam, że zarówno jedne, jak i drugie warto opublikować, przecież utwory z pogranicza faktu i fikcji cieszą się obecnie największą popularnością. Zdecydowałam tak również dlatego, że małżonek przyjaciółki, który cierpliwie i długo ją znosił, stał się osobą sławną. Za znamienny należy uznać fakt, iż siedemnastu pozostałych mężczyzn, którzy nigdy nie otrzymali jej listów, spotkał los niegodny szerszej uwagi. Trochę się jednak nimi zainteresowałam. Większość to rówieśnicy nieboszczki, toksyczni liderzy, którzy po czterdziestce osiągnęli prostatus quo i ożenili się z kobietami młodszymi od siebie o kilkanaście, a czasem i dwadzieścia lat. Moja przyjaciółka reagowała na to zjawisko życzliwie, jako że każdy rodzaj adopcji przyjmowała z radością. Znamiennym wydarzeniem w jej życiu był także rozwód. Z ojcem dziecka nie pasowali (a zarazem pasowali) do siebie jak gorycz przebudzenia i spokój czuwania. Jak rtęć i termometr. Jak wiersz wolny i tetrastych (jak fikcja i fakt).
Choć urodziłyśmy się w tym samym miasteczku, to poznałyśmy się i zbliżyły do siebie dopiero na uniwersytecie, na piątym roku studiów. Lata studenckie mogłabym porównać do upojnego rejsu statkiem wycieczkowym; mało kto wyszedł z niego żywy. Podczas pierwszych lat w Wilnie, zwłaszcza nocą, myśl zalewały mi obrazy i wydarzenia z rodzinnego miasta: pękające wzdłuż drewniane poręcze na klatkach schodowych w pierwszych czteropiętrowych blokach, zapach słodu przenikający sitowie nad rzeką, wysyp zielonych gąsienic. Tamtego odrażająco pamiętnego lata zwisały ze schodów i balkonów, pełzały po chodnikach, po ławkach, po framugach, po grzbietach książek i wiły się na orientalnych kilimach z georginii jak odaliska Dominique’a Ingres’a. Pamiętam kozę samotnie pasącą się na łące – z daleka przypominała kamień. W ciągu pięciu lat łąka została całkowicie zabudowana jednakowymi blokami. Zamieszkali w nich jednakowo ubrani ludzie, którzy w swoich jednakowych mieszkaniach za jednakowymi drzwiami z yale’owskim zamkiem jedli jednakowe potrawy. Rana na ramieniu po szczepionce przeciwko gruźlicy zmieniała się w niepokojącą plamę koloru zachodu słońca, ale płuca były zdrowe. […]
Na naszym podwórku mieszkała pewna stara kobieta ubrana zawsze na czarno. Stawiała pod swoimi drzwiami spodek z mlekiem dla bezdomnych kotów, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że kiedy kładzie się spać, opiera nogę o pręgowaną narzutkę uszytą z kocich futerek. Wyobrażaliśmy sobie, że oprawia te kociaki w łazience, tak jak normalni ludzie jesienią oprawiają przyniesione z lasu grzyby. W ciemne wieczory, gdy listopad niepostrzeżenie przechodzi w grudzień, a liście zmieniają się w grudy, śmigaliśmy na sankach tuż obok tej czarnej staruchy, szturchaliśmy ją w plecy i umierając ze strachu, krzyczeliśmy: kotożerca, kotożerca, a ona nawet się nie odwracała. Półślepa, z zatopionymi w pustce białymi jak mleko oczami, brnęła po puszystym śniegu jak po futrze z krótkiego włosia. Kiedy wam teraz o tym mówię, ogarniają mnie wyrzuty sumienia. A co, jeśli ta narzutka przy jej łóżku była tylko niepotwierdzoną przez nikogo legendą? A sama staruszka ignorowaną przez sąsiadów nieszczęśliwą samotną kobietą, której rodzice i wszyscy bliscy pomarli, powiedzmy, na Syberii? Taka Wiera (z tym imieniem wiąże się wiele tragicznych historii miłosnych, tyleż w literaturze, co w prawdziwym życiu), porzucona przez ukochanego, skoczyła z dachu dwupiętrowego domu, przetrąciła sobie kręgosłup i połamała nogi. Później wyszła za innego, urodziła mu identycznych jak dwie krople wody bliźniaków, podobnych do byłego kochanka, mimo że od rozstania z nim minęło siedem lat. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że możliwe są jedynie dwa warianty relacji z mężczyznami, z którymi organicznie (czy raczej klinicznie) zbiegamy się i duszą, i ciałem. Otóż albo jest to dzika, konsumowana na umór, mrocząca umysł, lecz krótkotrwała miłość, będąca uzależnieniem w istocie swej bliskim nienawiści, albo długotrwałe pogrążanie się w słodkich jak syrop projekcjach, które w końcu okazują się urojeniem.
[…]
W ostatnim miesiącu życia przyjaciółka przeżywała skrajne rozczarowanie literaturą. Nucąc balladę: „Jestem samotny, tak diabelnie samotny…”, twierdziła, że pewien XX-wieczny rosyjski pisarz, nawiasem mówiąc – nieco snobistyczny, o którym teraz mało kto pamięta, jako jedyny posiadał świetne wyczucie słowa i umiał roztrząsać genialne zagadki lingwistyczne: Co w marszałku robi szał? Albo co igra w epigrafie? Jak tyran zmienia się w narty, skąd las w lasce i co wiąże tę laskę ze skalą? [V. Nabokov, Rozpacz, tłum. L. Engelking]. Celowo oddalał się od typowej narracji powieściowej, grając z nią w wyrafinowaną ciuciubabkę, czym niesłychanie irytował to grono czytelników, które fabułę pojmuje jako ciąg intrygujących zdarzeń.
Kiedy – nieistotne teraz jak – zniknął kot przyjaciółki, zaczęłam się obawiać, że bachory z podwórka (pozbawione codziennej przyjemności głaskania wystającego z torby kosmatego łba z dziwnie oklapniętymi uszami) zechcą zrobić jej jakieś świństwo. Na przykład wybiją piłką i tak już pękniętą szybę w jej oknie, które ona w nocy zaklei od zewnątrz starym numerem „Lietuvos rytas”, albo zaczną podrzucać na wycieraczkę psie kupy w siatce po czeburekach. W zimie będą śmigać z górki na sankach tuż obok niej. W stronę Ostrej Bramy… Będą szturchać ją w plecy i krzyczeć: kotożerca, kotożerca. Co wtedy zrobi? Z zimnym spojrzeniem wbitym w żelazne tory będzie brnąć po puszystym śniegu jak po futrze z krótkiego włosia… Najbardziej przykre jest to, że zniknięcie zwierzaka w znacznym stopniu przyczyniło się do tego, iż nie ukończyła swojej drugiej książki oraz eseju. Nie zamierzam twierdzić, że nieustannie podejmowała nowe twórcze wyzwania, pragnę tylko zwrócić uwagę, iż każdy człowiek, który odchodzi, pozostawia za sobą jakieś niedokończone sprawy. Czasem są to rzeczy wielkie, czasem – codzienne, a czasem – krępujące. Na przykład sześćdziesięcioletni mąż koleżanki z pracy mojej matki zmarł w łóżku z kochanką, a ściślej mówiąc – na kochance. Młoda dziewczyna tak się przestraszyła, że nim wezwała karetkę, obróciła faceta na plecy, ubrała go w garnitur, a nawet, co już było zupełnie bez sensu, założyła mu na stopy pantofle. Mało tego, najwyraźniej w trosce o to, by sytuacja wyglądała na zupełnie naturalną, wetknęła denatowi książkę w rękę. Opowieść o tym tragicznym skądinąd zdarzeniu być może nie rozeszłaby się po mieście w tak błyskawicznym tempie, gdyby nie tytuł rzeczonej książki. Było to bowiem niezwykle popularne w owym czasie Pożegnanie z bronią Hemingwaya.
A ten nieukończony esej przyjaciółki miał nosić tytuł Ostatni raz. „Wiesz – mówiła – na temat mitycznego pierwszego razu powstały całe stosy książek”. Same zresztą mogłyśmy z pamięci cytować czytaną w młodości McCullough: Nachylona muskała ustami siniak, sunąc dłońmi po jego torsie z umyślną zmysłowością, która go oszołomiła. Zafascynowany i przerażony, chcąc się za wszelką cenę uwolnić, odsunął jej głowę od siebie, ale skończyło się na tym, że trzymał ją znów w ramionach i czuł, jak jego wola słabnie w wężowym uścisku. Zapomniał o bólu, o Kościele, o Bogu [C. McCullough, Ptaki ciernistych krzewów, tłum. M. Grabowska, I. Zych]. Tymczasem „ostatni raz”, powiedzmy sobie szczerze, jest wciąż przez literaturę niesłusznie lekceważony. A przecież są tysiące kobiet, które go przeżyły i przeanalizowały na chłodno, bez emocji z…, dajmy na to, trzyletniego dystansu. „Ja ci zaraz powiem – rzuciła kiedyś – czym różni się ostatni raz od pierwszego. Otóż ostatni jest unikatowy, literalnie niepowtarzalny. Pierwszy na pewno powtórzysz, chyba że w finale aktu umrzesz, tak jak w tym głośnym przypadku z naszego miasteczka. Ostatni natomiast możesz co najwyżej odtworzyć w pamięci, w snach lub w esejach, wszystko to jest w gruncie rzeczy to samo – zjawiska wtórne nieposiadające struktury, jak powiedziałaby nasza krytyk literatury współczesnej Jūratė Sprindytė-Baranova”. Wiem, że przyjaciółka pisała swoje eseje, w sposób ryzykowny opierając się na własnych (a niekiedy także moich) doświadczeniach. Ostatnim jej doświadczeniem był niejaki Vitka. Malarz pokojowy, a nie – jak podaje jedno ze źródeł – człowiek, który wykupił część wspólnego korytarza w jej kamienicy. Lubiła mężczyzn samokrytycznych, silnych, a zarazem chorobliwie wrażliwych, seksownych, lecz nieśmiałych, takich, co upaprani cementem jedzą łyżką konserwy rybne z Dalekiego Wschodu i lubią sobie zakląć szpetnie. Vitka był tak samokrytyczny, że ścianę dzielącą rzeczony korytarz dotąd skrobał i docierał, aż zrobiła się o połowę cieńsza. „Na mur beton jutro skończę” – zapewnił przyjaciółkę, odsunąwszy się dwa metry od ściany, by ocenić efekt swojej pracy. Ale nie skończył jeszcze przez dwa tygodnie. Podczas zbliżenia w tym nieogrzewanym „wątłym” korytarzu, słysząc przeciągłe miauczenie zazdrosnego kota, czuli, jak nieplanowany pocałunek zmienia się w tężejące spoiwo.
Nieukończona pozostała także druga książka przyjaciółki: Uderzające piękno śmierci. To miał być album z najwyższej jakości kolorowymi zdjęciami (oraz skromną ilością białego tekstu na czarnym tle), prezentujący kolekcję strojów trumiennych z serii prêt-à-porter. Zaprojektowane na tę ostatnią podróż ubrania z założenia przeznaczone były dla wszystkich potencjalnych zainteresowanych, ale sama książka wyłącznie dla odbiorcy ekskluzywnego, przewidywana cena za egzemplarz miała bowiem wynosić 150 litów. Inaczej nie zwróciłyby się koszty zdjęć oraz honorariów dla modeli i modelek. Widziałam kilka już obrobionych zdjęć. Modele leżeli w trumnach, ubrani w stworzone specjalnie na tę okazję garnitury. Biznesmen samobójca. Motokrosowiec, który zginął tragicznie. Statystyczny emigrant zmarły śmiercią naturalną w Irlandii. Polityk. Zwykły człowiek – pszczelarz. Po prostu piękna kobieta. Bezdomny. Poeta. Kwiaciarka. Dziecko. Każdemu poświęcona była jedna strona z krótkim opisem pod zdjęciem. Rozkładówki okupowali wyłącznie Nowi Litwini oraz przedstawiciele mniejszości seksualnych. „Śmierć musi być sprawą publiczną – twierdziła przyjaciółka – tak jak seks, dziewictwo, wzdęcia oraz gwarantujące wysoką jakość życia podpaski. Nie darmo zdjęcia z pogrzebów lądują na pierwszych stronach najpoczytniejszych dzienników. Widziałam w telewizji wstrząsający reportaż, podczas którego w jednej z wiejskich chałup dotkniętych pożarem operator filmuje zwęglone zwłoki niemowlaka. Ludzie spragnieni są obrazów śmierci i scen funeralnych. Oglądając je, zajadają ser i popijają piwo. Dzieciaki zaczynają szaleć i bawią się w strzelanki. Nie chciałabym swoją naiwną twórczością pozostawać w tyle, zrobić się żałośnie anachroniczna. Dlaczego na urodziny, śluby, rozwody, a nawet wyjścia do teatru stroimy się, nie szczędząc pieniędzy na wytworne dodatki, a do trumny idziemy w kaloszach i rozłażącej się na plecach sukience, notabene koniecznie w takim kolorze, którego za życia nigdy byśmy nie włożyły, choćby nas łamali kołem?”. Pamiętam z tego albumu przygotowaną już do druku fotografię zmarłej prostytutki. Modelka leżała w białej trumnie, obsypana różowymi piórami, w ażurowych pończochach i samym gorsecie. Krawędzie wieka od trumny były gustownie przyozdobione falbankami, wykończonymi taką samą koronką jak pończochy nieboszczki. Głowa modelki spoczywała na pluszowym pudlu. Idealne nogi i piersi przysłaniało kilka niedbale rozrzuconych numerów „Stylu”. W ręku kobieta trzymała różowy… telefon. Wierzę, że książka zyskałaby rozgłos, i wierzę, że ta być może mało dotąd popularna idea, jeśli nie teraz, to w najbliższych latach zostanie przez kogoś twórczo wykorzystana. Kiry nie płoną.
A teraz, moi drodzy, możecie już włączyć telefony. Zbliżam się do końca i na tym etapie nikt nie jest w stanie mnie zatrzymać. Spieszę się tak jak wszyscy. Poza tym chcę sobie dzisiaj kupić grejpfruta i wino. Gdyby ktoś miał ochotę poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego piję, odpowiedziałabym za Pilchem: piję, bo mam słaby charakter. Piję, bo coś mi się przestawiło w głowie. Piję, bo jestem zbyt spokojna i chcę się ożywić. Piję, bo jestem nerwowa i chcę ukoić nerwy. Piję, bo jestem smutna i chcę rozweselić duszę. Na koniec w imię uczciwości wobec samej siebie oraz po to, byście i wy zanadto się nie smucili, muszę wam zdradzić, co stanowiło inspirację dla mojej przemowy. Otóż było to pytanie jednej z wielu drogich mi osób, jakimi jesteście dla mnie także wy, a w szczególności ci z was, którzy znaleźli się tutaj przypadkiem. Brzmiało ono następująco: „Dlaczego ty już nic nie piszesz?”. Odpowiedziałam bardzo prosto: „Dlatego, że umarła we mnie narratorka, choć wygodniej zapewne byłoby sądzić, że zaginęła bez wieści”.
Mimo iż ja jestem wybitnie nieśmiała, a ona była wręcz zadziorna, wszelako coś nas łączyło. Niektórzy nawet mylili nasze twarze, gusty i opinie, być może przez to, że publicznie, głównie na spotkaniach autorskich podczas targów książki lub na imprezach organizowanych przez wydawnictwa występowałyśmy razem, a ściślej mówiąc – zlewałyśmy się w jedno. Naprawdę urodziłyśmy się w tym samym mieście. Tego samego dnia, o tej samej godzinie, w tę samą zamieć. Ale zbliżyłyśmy się do siebie dopiero na uniwersytecie, kiedyśmy się poznały na piątym roku studiów. Albowiem właśnie wtedy zaczęłam pisać. Do tamtego momentu, o ile jeszcze dobrze pamiętam, patrzyłam przez okno na małą kozę na łące, która z daleka przypominała kamień.
…Łąka na skraju miasta w ciągu kilku lat została całkowicie zabudowana jednakowymi blokami. Wprowadzili się do nich jednakowo ubrani ludzie, którzy w swoich jednakowo urządzonych mieszkaniach, za jednakowymi drzwiami z yale’owskim zamkiem, jedli jednakowe potrawy. Kto by przypuszczał, że w pewien słoneczny czerwcowy poranek taka sama jak wszyscy Wiera (z tym imieniem wiąże się wiele tragicznych historii miłosnych, tyleż w literaturze, co w prawdziwym życiu), porzucona przez ukochanego, odważy się skoczyć z dachu dwupiętrowego domu? Skoczy i będzie spadać w mojej pamięci, trzymając pod pachą nie kule inwalidzkie, lecz dwóch malutkich chłopców – swoich synów bliźniaków, jak dwie krople wody podobnych do jej dawnego kochanka, mimo iż od rozstania z nim minęło już 35 lat… Czarna kobieta, której wszyscy krewni zmarli z głodu na Syberii, leży na cmentarzu za miastem. Natknęłam się na jej zaniedbany grób, kiedy późną jesienią uczestniczyłam w pogrzebie byłego nauczyciela z podstawówki. Listopad zmienił się wtedy w grudzień, a liście przeszły w grudy. Płatki astrów spiętych kwadratem czarnej ziemi były brązowe, a obtłuczona krawędź nędznego pomnika, który ufundował nieznany dobroczyńca, przypominała wygięty koci grzbiet. Stojący w niechlubnej części dla samobójców pomnik niemal opierał się o cmentarny płot, zbudowany z muskułów przydrożnych kamieni spojonych żyłami cementu… […]
Czasami mam dość przerabiania ludzkich losów. Relacje z tekstem przypominają relacje z ukochanym mężczyzną, z którym organicznie (czy raczej klinicznie) zbiegamy się i ciałem, i duszą. Wmyślając się w zdania, spójniki i słowa, wikłasz się w dziką, konsumowaną na umór, ślepą, lecz krótkotrwałą miłość, będącą uzależnieniem w istocie swej bliskim nienawiści. Następnie oddalasz się od tekstu i pogrążasz w słodkich jak syrop projekcjach, które w końcu okazują się urojeniem. Dlatego ostatnio zajmuję się czymś innym. Tak jak pewien nieco snobistyczny rosyjski pisarz, o którym mało kto dziś pamięta, rozwiązuję kalambury. On celowo odbiegał od typowej narracji, bawiąc się z nią w wyrafinowaną ciuciubabkę, czym irytował twardogłowych czytelników, którzy fabułę pojmują wyłącznie jako ciąg zdarzeń. Wyobrażam go sobie, że siedzi rozparty w rozklekotanym fotelu, ubrany w jedwabny szlafrok i szlafmycę z siatki na motyle, a w porcelanowych zębach, które zrobił sobie, gdy mieszkał w Stanach, trzyma nieskończone jak czas cygaro.
Stojąc w ogonku na poczcie lub w sklepie, jadąc trolejbusem, pijąc herbatę z pokrzywy rozcieńczoną białym winem, patrząc nocą w ciemność i głaszcząc swego kota, bez przerwy spekuluję, głowię się i dumam, co wiąże estońską koronę i moją żyjącą w czasach Smetony babkę Onę? (skręcała nici z dwóch motków i przewijała włóczkę na zgniecione w kulkę listy swego zmarłego męża, adresowane do innej kobiety). Skąd kawa w kawałku i gram w anagramie? Co robi cep w koncepcie, a co tyka w antykadencji? Jak brudas zmienia się w absurd i co łączy łaskę ze skałą? Dlaczego kryształy Swarovskiego wydają mi się kradzione? I wreszcie najważniejsze, co za bęcwał, a przede wszystkim na jakiej podstawie, ośmielił się nazwać penisa Wackiem?
Opowiadanie Giedry Radvilavičiūtė ze zbioru Dzisiaj śpię od ściany. Wybór opowiadań, wyd. Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław–Wojnowice 2020. Przypisy pochodzą od tłumaczki, lead i skróty w tekście – od redakcji „Przekroju”.