Mrożek do kożucha Mrożek do kożucha
i
fot. Sławomir Mrożek, archiwum „Przekroju”
Opowieści

Mrożek do kożucha

80. urodziny „Przekroju”
Ida Świerkocka
Czyta się 9 minut

Niektórzy zaczynają karierę z wysokiego C, a potem tracą i blask, i rozgłos. Ale są też przypadki odwrotne. I do takich należał Sławomir Mrożek.

Był lipiec 1950 r. Sam środek wakacji i sam środek stulecia. Luksusowy pociąg wycieczkowy Sunlit Nights Land Cruises właś­nie opuścił Sztokholm, wyruszając w swój inauguracyjny kurs ku północy Szwecji. Mona Lisa Nata Kinga Cole’a królowała na szczycie listy najlepiej sprzedających się utworów magazynu „Billboard”, a na ekranach amerykańskich kin pojawił się pierwszy nieanimowany film wytwórni Walta Disneya – Wyspa skarbów.

A w Polsce, jak to w Polsce – trzeba było sobie jakoś radzić. Szczególnie że zbliżało się Narodowe Święto Odrodzenia Polski, czyli 22 lipca. Gdyby „Przekrój” mógł być w pełni tym, czym prag­nął, byłby oknem na świat, tyle że ten dalszy. Jeś­li redaktora naczelnego interesowały bowiem jakieś podwórka, to zdecydowanie francuskie (Marian Eile co roku jeździł na wakacje do Paryża, skąd przywoził mnóstwo wspomnień i płyt jazzowych). Czasy były jednak takie, że każde ukazujące się wówczas nad Wisłą pismo – a już bez wątpienia tygodnik drukowany niekiedy w nakładzie pół miliona egzemplarzy – musiało te newralgiczne dni w kalendarzu nie tylko zauważyć, lecz także w pewien sposób uhonorować.

Eile lubił powtarzać, że pismo robi się lekko, ale lekkość ta miewała swoje ukryte ciężary. Manewrowanie między wymaganiami władzy, dla której wszystko miało polityczny podtekst, a próbą stworzenia prozachodniego, literacko-artystycznego magazynu, było jak chodzenie pod wiatr z otwartym parasolem. Słowem: ryzykowne.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ale mus to mus. Kto zatem z okazji rocznicy powstania Polski Ludowej napisze reportaż o cudzie socjalistycznej technologii, czyli wyrastającej właśnie na żyznych podkrakowskich czarnoziemach Nowej Hucie? Wiadomo: najlepiej ktoś nieznany, kogo nikt nie będzie chciał czytać. Inni dziwnym trafem zajęci albo na urlopach – w końcu lato w pełni.

Padło więc na Mrożka.

I tak w lipcu 1950 r. w krakowskim tygodniku ukazał się reportaż pt. Młode miasto podpisany imieniem i nazwiskiem przyszłego wielkiego dramaturga, który budowę Nowej Huty nazwał największym „poematem przemysłowym” w dziejach Polski.

Mrożek miał wówczas zaledwie 20 lat i płacił frycowe za młodość, naiwność oraz ciągle jeszcze niezachwianą wiarę w socjalistyczne ideały. Eile, zamawiając u niego tamtą laurkę, chronił stałych autorów przed kompromitacją. Dramaturg po latach przyznał to zresztą bez ogródek (za to nie bez wstydu) w autobiografii Baltazar. To wiadomo na pewno.

Nie wiadomo za to, jak Mrożek trafił na ulicę, nomen omen, Manifestu Lipcowego 19 (dziś Piłsudskiego 19), do ówczesnej siedziby „Przekroju”. Andrzej Klominek twierdził, że to on go tam przyprowadził. Adam Włodek, że on. Z pewnością do zaproszenia młodego dziennikarza wbrew wszelkim (prawdo)podobieństwom nie przyznawał się Daniel Mróz.

Sukces miewa wielu ojców, blamaż – jak widać – również. „Było to arcydzieło złego pisania, a kluczem do niego była bajka o Polsce, która właśnie wstąpiła w świetlaną przyszłość. Gdyby nie młody wiek, mógłbym się narazić na przypuszczenie, że oszalałem” – wspominał potem swój debiut autor, którego sztuki wystawiali tacy reżyserzy, jak Dejmek, Axer, Jarocki, Cieślak, Kutz czy Wajda. Wybitny dramaturg, oryginalny rysownik, skrupulatny diarysta, przenikliwy dziennikarz, autor listów i opowiadań, od zawsze wykraczający poza wszelkie próby etykietowania go, choć tych było przecież mnóstwo. Silnie związany z Polską permanentny uciekinier. Małomówny żartowniś. Jeden z najbardziej znanych i popularnych na świecie polskich pisarzy, który twierdził, że literatura nie jest jego powołaniem ani sposobem na życie. „Mnie interesuje życie. Ach, jak ono mnie właśnie interesuje” – zanotował kiedyś w dzienniku.

Kto wie, czy pisząc słynne słowa w Emigrantach: „Ale cóż, tak już jest świat urządzony. Ci, którzy nie powinni mówić, mówią. A ci, którzy mogliby nie powiedzieć, nie mają nic do powiedzenia” – nie miał na myśli trochę siebie. A przynajmniej swojego debiutu.

Mimo to czasy się zmieniały, może powoli i ciut pozornie, ale jednak. Pięć lat później Mrożek nie był już więc nieopierzonym debiutantem z Krakowa. Wciąż za to był młodym zdolnym literatem, dziennikarzem i rysownikiem (i wciąż z Krakowa). Jako uczestnik Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 r. wiedział już, że świat może wyglądać inaczej. „Wrażenie, że ktoś robi ze mnie durnia, było tak silne, że ogarnięty furią, usiłowałem dowiedzieć się, kto to jest, żeby go zabić” – wspominał w autobiografii. Zagadka do trudnych jednak nie należała. „I że ten ktoś to ja sam” – dopisał wkrótce.

„Stalinizm łamał często czy przynajmniej wykolejał artystów – twierdził Jan Błoński we Wszystkich sztukach Sławomira Mrożka. – [Jego] paradoksalnie wzmocnił, ponieważ pokazał mu de visu, czym jest siła stereotypu, narzuconego kodu”.

Na szczęście doświadczenie uczy, że gdy jest źle, to potem może być tylko lepiej. W drugiej połowie szóstej dekady XX stulecia Mrożek był już kimś – również w „Przekroju”, w którym od 1953 r. publikował rysunki satyryczne. Niby takie niepozorne, niby proste, ale to „niby” było tu najważniejsze. Na przykład gdy dziecko pyta: „Tato, czy jest życie pozagrobowe?”, na co słyszy: „Wyłącznie”. Albo ktoś skarży się: „Dlaczego narysował mnie Sławomir Mrożek, a nie Leonardo da Vinci?”. Mrożek też chciał to wiedzieć.

Odwilż przynosiła nadzieję. Po Październiku zaczynały się – jak to pisała Szymborska – czasy „dla dusz kameralnych życzliwsze”. Dowcip także stawał się bardziej kameralny, choć nie zawsze życzliwszy. I tak w 1956 r. w krakowskim tygodniku pojawił się nowy cykl Mrożka zatytułowany Ze sztambucha idealisty. Felietony te nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, jak ich twórca postrzega otaczającą go rzeczywistość. „Ostatnie obliczenia wykazały, że na świecie żyje obecnie dwa i pół miliarda ludzi. Jednak żadna statystyka nie potrafi ci udowodnić, że któryś z tych ludzi jest akurat ważniejszy od ciebie. Śmiało więc wyciągaj z tego konsekwencje, żądając zawsze pierwszeństwa dla siebie, czy to będzie wsiadanie do tramwaju, czy obiad, czy któraś z podobnych instytucji pielęgnujących twoje ciało” – pisał w 603. numerze „Przekroju”.

W innym Mrożek twierdził: „Utrzymuję się z wymyślania dowcipów. Wymyślam je zawodowo. Ilu ludzi na stu z nich się śmieje? Z niektórych dowcipów może czterdziestu, z innych może dziesięciu, z wielu – na pewno tylko ja sam. Nieraz mam ochotę – to rzecz ludzka – pogniewać się na tych, którzy się nie śmieją. Ale czy mogę to zrobić, kiedy z filmów Chaplina śmieją się wszyscy? Cóż, widocznie poczucie humoru jest bardziej skomplikowane, niż to się na pierwszy i drugi rzut oka wydaje”.

Widocznie. Pytanie tylko, co może spotkać jeszcze kogoś, kto przed ukończeniem trzydziestki ma już własny cykl w „Przekroju” i do tego zarabia na życie, robiąc to, o czym marzy tak wielu, czyli wymyślając dowcipy (nawet jeśli śmieszą one wyłącznie jego samego)?

Następny krok jest oczywisty i, mogłoby się wydawać, nieunikniony: okładka. I właśnie tak się stało.

W numerze 670. z 9 lutego 1958 r. Mrożek pojawił się więc na „jedynce” krakowskiego tygodnika. Zdjęcie – pisarz pozuje na nim w nowych okularach i kożuchu – wykonał Wojciech Plewiński, z którym Mrożek chodził zresztą do szkoły.

Okazja była wyjątkowa – pisarz właś­nie wrócił z Paryża. Wyjazd ten zainspirował go do stworzenia w tygodniku serii krótkich komiksów o wszystko mówiącym tytule: Polak w Paryżu.

 

fot. archiwalna okładka „Przekroju” ze Sławomirem Mrożkiem w kożuchu

W ukochanym mieście Mariana Eilego Mrożek przebywał na stypendium wraz z Wisławą Szymborską i Tadeuszem Nowakiem. Po drodze zahaczyli o Szwajcarię, dlatego na opisywanej okładce obok literata wyglądającego niczym z francuskiego żurnala widzimy ser szwajcarski, szwajcarską stopę (życiową) oraz bardzo inteligentne szwajcarskie krowy.

Wszystko było tu antytezą socjalistycznej bylejakości. Po pierwsze: okulary. Z przyciemnianymi szkłami, prosto od paryskiego optyka. „Od dwunastego roku życia nosiłem te same okulary w rogowej imitacji. Z czasem pękły pośrodku i zlepiłem je plastrem” – pisał Mrożek w autobiografii. Można więc z dużym prawdopodobieństwem założyć, że okulary, przez które patrzył w głośnym cyklu Przez okulary Sławomira Mrożka, jak słynny dandys przez monokl w „New Yorkerze”, były wreszcie idealne, bo z Paryża.

Po drugie: kożuch. Szalenie wówczas modny. Gdy w tym samym roku, 1958, Marek Hłasko wyjeżdżał również do Paryża, zostawił swoją ukochaną białą baranicę – wraz z maszyną do pisania – Agnieszce Osieckiej. Miał odebrać je po powrocie, ale nigdy już do kraju nie wrócił.

Polskie kożuchy były słynne także za granicą, i to znacznie wcześniej. Kiedy latem 1948 r. Pablo Picasso przyjechał do nas na Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, szukał kożuchów dla siebie i partnerki w Krakowie. Tam ich jednak nie było. Picasso przyszedł wtedy do „Przekroju” i poprosił o pomoc Eilego, a ten – Merkę Zimiańską. Poszukiwania zakończyły się sukcesem: artysta wyjechał z Polski z kożuchem, a nawet z dwoma. Bardzo mu się podobały.

Kożuch Mrożka też bardzo się spodobał. Zazdrościł mu go ponoć sam Leopold Tyrmand, co usłyszeli, zapisali w swoich raportach i przekazali dalej podsłuchujący go wówczas z upodobaniem pracownicy Służby Bezpieczeństwa.

A tego to już chyba nawet Mrożek by nie wymyślił.

Czytaj również:

Przez wszystkie przypadki Przez wszystkie przypadki
i
Okładka z archiwum, nr 855/1961 r.
Doznania

Przez wszystkie przypadki

80. urodziny „Przekroju”
Ida Świerkocka

Jeśli w życiu Wojciecha Plewińskiego są bóstwa, które należy czcić, to należą do nich fotografia i przypadek. Im obu „Przekrój” zawdzięcza jedną z najsubtelniejszych okładek w historii polskiej prasy.

„Idę akurat plażą na Helu. Nagle widzę jakiś czarny materiał fruwający w powietrzu. Podchodzę. Niezidentyfikowany obiekt spada i okazuje się psem. Czarnym pudlem – opowiada mi fotograf o tamtym spotkaniu sprzed 60 lat. – Siada przy swojej pani i nie zamierza już się ruszać. »Wolałby pan, żeby podskakiwał?« – pyta, widząc moją minę, jego towarzyszka. »Tak, poproszę«. Dziewczyna pokazuje mu więc ręką, co ma robić, a ten działa jak na komendę i przez kilkanaście minut skacze bez ustanku”.

Czytaj dalej