Na serio, na żywo i na ostro Na serio, na żywo i na ostro
i
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. PGS
Przemyślenia

Na serio, na żywo i na ostro

Czyli spotkanie z Olegiem Kulikiem, artystą, który kiedyś był psem
Stach Szabłowski
Czyta się 16 minut

Kim Oleg Kulik był w poprzednim życiu, dlaczego polskim księdzem, i co go za spotkało? Dlaczego gryzł krytyków i czemu już tego nie robi? Dlaczego światem powinny rządzić roboty i artyści? I dlaczego dla Kulika najważniejszym Polakiem jest Paweł Adamowicz?

Pamiętacie człowieka-małpę z filmu Östlunda The Square? Performera, który wcielał się w goryla i miał uświetnić występem elegancki bankiet towarzystwa przyjaciół szwedzkiego muzeum sztuki współczesnej? W filmie performer, owszem, uświetnia, ale wychodzi z roli artysty, wchodząc w rolę małpy, zwierzęcia, które wprowadza element dzikości w spotkanie kulturalnych obywateli pierwszego świata. Występ wymyka się spod kontroli. Człowiek-małpa skacze po stołach, tłucze naczynia, z iście zwierzęcym wigorem zaczepia kobiety i terroryzuje miłośników sztuki. Odnosi sukces – w tym sensie, że ze zblazowanej artworldowej publiki udaje mu się wykrzesać moment prawdy. Zgromadzeni, początkowo przerażeni nieokiełznaną zwierzęcością performera, przekuwają w końcu strach w agresję i też wychodzą ze swojej roli koneserów artystycznych eksperymentów: wściekli, rzucają się jak bestie na artystę i spuszczają mu brutalny łomot.

Scenka z filmu jest nie tylko paradna, ale też osnuta na autentycznych wydarzeniach. Podobnie jak w The Square, miały one miejsce w Sztokholmie. Performer, który zainspirował Östlunda, wcielił się we wściekłego psa, a był nim moskiewski akcjonista Oleg Kulik, artysta, który w latach 90. warczał na zachodni artworld i gryzł go (dosłownie!) do krwi.

Co robi dziś? Kiedy usłyszałem, że Kulik pojawi się na Międzynarodowych Spotkaniach Performerów w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, nie mogłem sobie darować zobaczenia na żywo artysty, który swego czasu był żywym symbolem Wschodniej Europy po podniesieniu Żelaznej Kurtyny: Europy nieprzewidywalnej, nieoswojonej, być może zarażonej jakąś postkomunistyczną wścieklizną.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czy Kulik będzie mnie pamiętał? Ja oczywiście świetnie pamiętałem jego. 100 lat temu, czyli w 2000 r., byłem asystentem kuratorki Ewy Gorządek, która robiła moskiewskiemu artyście solową wystawę w CSW Zamek Ujazdowski. Projekt miał prosty tytuł: Kulik w Warszawie. Więcej nie trzeba było dodawać; performer znajdował się wówczas u szczytu (nie)sławy złego człowieka-psa z Rosji. Otwarcie oczekiwane było z napięciem; Kulika poprzedzały wieści o skandalach i incydentach towarzyszących jego występom. Za mit założycielski międzynarodowej legendy Kulika posłużyły wypadki, do których doszło w 1996 r. na wystawie Interpol w Sztokholmie; to właśnie tamten incydent parafrazował Östlund w swoim filmie.

Wystawa Interpol miała być platformą dialogu artystów zachodnich z twórcami z byłego Związku Radzieckiego. W latach 90. powstało sporo tego rodzaju projektów, wystaw, na których scena artystyczna, jeszcze niedawno podzielona Żelazną Kurtyną, zmieniała się w jedną, wolną od barier i podziałów przestrzeń twórczości. Intencje były dobre, ale wyszło jak zwykle; Interpol przeszedł do historii najnowszej sztuki jako paradygmatyczny przypadek neokolonialnego i paternalistycznego stosunku byłego Zachodu do byłego Wschodu. Dialog skończył się awanturą: rosyjski performer Alexander Brener w geście protestu i prowokacji zniszczył prace pochodzących z Zachodu uczestników wystawy. Ale Oleg Kulik posunął się dalej. Jeszcze przed przyjazdem do Sztokholmu, zasłynął w Moskwie ze swych radykalnych performansów, zwłaszcza tych, w których wcielał się w psa. W takiej właśnie roli zaproszono go na Interpol. Artysta proponował, że może przyjechać do Sztokholmu jako człowiek, szwedzki kurator wystawy upierał się jednak przy psie. Kulik był więc nim, konsekwentnie i do końca. Rozebrany do naga, warczał na publiczność i biegał na czworakach, ale tylko w promieniu wyznaczonym przez łańcuch, którym przykuty był do psiej budy. Przed podchodzeniem do performera ostrzegała kartka z informacją, że „pies” jest zły i może kąsać. Przestrogę zlekceważył prominentny szwedzki krytyk, który nie wziął Kulika dość serio i podszedł doń, by zadać kilka pytań. Kiedy tylko znalazł się w zasięgu łańcucha, artysta rzucił się na niego, powalił, podarł drogie spodnie Szweda i wgryzł się w jego łydkę. Wybuchło straszne zamieszenie; kurator stracił głowę i wezwał na pomoc policję; artystę, wciąż wściekle szczekającego, spacyfikowano i odwieziono do aresztu.

Interpol, zamiast przekreślić międzynarodowa karierę Kulika, nadał jej impetu. Artysta podróżował po świecie jako pies. Warczał w Nowym Jorku, szczekał na publiczność w Zurychu i wszędzie łapał zachodni świat sztuki w tę samą pułapkę. Rozbierając się do naga, opadając na czworaki, szczekając, zamiast mówić, Kulik obnażał przewrotnie wyobrażenia „cywilizowanego” świata na temat „dzikiego” wschodu, obszaru przeoranego przez totalitarny komunizm, a teraz uprawianego przez brutalny kapitalizm. Pokazywał obywatelom pierwszego świata to, co chcieli zobaczyć, aby potwierdzić swoje przesądy.

Fascynacja wścieklizną i zezwierzęceniu z brutalnej, transformacyjnej Moskwy była na tyle zaraźliwa, że zainfekowała również polską wyobraźnię. W 2000 r. otwarciu wystawy Kulik w Warszawie towarzyszył performans artysty. Jedna z krytyczek, która nie dotarła na otwarcie, następnego dnia nakreśliła w swojej gazecie niezwykle plastyczny obraz szaleństw Kulika w roli wściekłego psa – pomimo tego, że do Warszawy Kulik nie został zaproszony jako pies i wykonał zupełnie inną akcję. Mit okazał się potężniejszy od rzeczywistości.

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

W Sopocie publiczność, która przyszła na występ Kulika, była gotowa na wiele; zresztą uczestnicząc w Międzynarodowych Spotkaniach Performerów, należy być gotowym właściwie na wszystko. Współczesny performans flirtuje intensywnie z teatrem, tańcem i cyfrowymi technologiami. Kurator sopockich Spotkań, Arti Grabowski nie zapomina jednak o starej, dobrej szkole tego gatunku – szkole, w której z performerów leje się pot, a czasem autentyczne łzy i prawdziwa krew. Sam zresztą, jako jeden z najbardziej cenionych polskich performerów, jest jej wyznawcą i praktykiem. Doroczne Spotkania nie są zamknięte na nowości, ale do Sopotu nie jeździ się raczej, żeby posłuchać ostatnich krzyków performatywnej mody, lecz zobaczyć klasyczne perfo: na serio, na żywo i na ostro.

Kulik pojawił się w Sopocie w ludzkiej postaci, na dwóch nogach, ale rozebrany (tylko) do pasa. Podczas akcji nie wypowiedział ani słowa; włączył muzykę i przystąpił do malowania na ogromnej, rozwieszonej w sali PGS-u płachcie. Z początku jego działania przypominały ikoniczne gesty Jacksona Pollocka i innych dawnych mistrzów abstrakcyjnego ekspresjonizmu, którzy nie tyle malowali, ile performowali malowanie obrazów. Podobnie jak tamci artyści, Kulik pracował błyskawicznie, jak w transie. Z biegiem czasu z chaosu pozornej abstrakcji zaczęła wyłaniać się postać. Chwilę później figura ukonkretniła się w przestawienie błazna. Czyżby Joker? Nie, zdecydowanie Matejkowski trefniś – Stańczyk! Tymczasem Kulik zwieńczył dzieło, dając swojemu Stańczykowi twarz… zamordowanego przed rokiem prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza.

Na sali zapanowały tzw. mieszane uczucia; część publiczności wybuchła entuzjazmem, równie wiele było jednak konsternacji. Po występie Kulika, na winku, które podano w przerwie poprzedzającej dalszy ciąg wieczoru i akcje kolejnych performerów, znajomi trójmiejscy artyści mieli niepewne miny. Hommage dla Adamowicza? Ale jak traktować ten hołd? Przyjąć za dobrą monetę? Czy szukać w nim ironii i przewrotności? I dlaczego w ogóle moskiewski performer uznał za stosowane odnosić się do tragedii, która wydarzyła się rok temu w Gdańsku? Polską ten mord wstrząsnął, ale ofiarą padł przecież polityk lokalny; czy jego śmierć była aż tak głośna, że jej echa dotarły do Moskwy?

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

Kulik po performansie znikł jak kamfora, nie przyszedł na wino w przerwie, ani na bankiet, który kończył pierwszy dzień Spotkań. Okazja do zadania pytań nadarzyła się jednak nazajutrz, kiedy wpadliśmy na siebie na śniadaniu w pensjonacie Irena.

– Adamowicz może być lokalną postacią, znaną głównie w Polsce – powiedział artysta, kiedy zapytałem, skąd pomysł malowania prezydenta Gdańska w roli Stańczyka. – Ale Polska nie jest lokalnym krajem, a już na pewno nie dla mnie. Czy wspominałem ci kiedyś, że w poprzednim życiu byłem Polakiem?

– W poprzednim życiu? W znaczeniu reinkarnacji? – zdziwiłem się.

– Tak, byłem polskim księdzem w Krakowie – odparł bez mrugnięcia okiem Kulik.

Coraz lepiej: nie dość, że Polak, to w dodatku ksiądz i do tego z Krakowa. Żarty się skończyły.

– Właśnie z tego powodu mam taką złą karmę – zgodził się artysta. – Byłem księdzem i najprawdziwszym polskim szlachcicem, traktowałem ludzi jak psy. W konsekwencji, w następnym życiu, odrodziłem się jako Ukrainiec. I mało tego, nie dość, że Ukrainiec, to jeszcze do tego pies.

Zauważyłem, że Kulik od dawna nie wciela się w psa. Przeciwnie, w Sopocie zachował się bardzo ludzko, wystąpił jako artysta-malarz, w dodatku malujący portret Pawła Adamowicza. Artysta wyjaśnił, że żeby wytłumaczyć jego zainteresowanie prezydentem Gdańska, trzeba cofnąć się do edycji Międzynarodowych Spotkań Performerów sprzed roku – edycji, na którą został zaproszony i która się nie odbyła.

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

– Urodziłem się na Ukrainie – opowiadał Kulik. – W poprzednim wcieleniu żyłem w Polsce. Teraz mieszkam w Rosji; dla mnie te trzy kraje to coś w rodzaju rodziny, są jak mama, tata i babcia. Rok temu Arti Grabowski zaprosił mnie do Sopotu na Spotkania. Zadałem sobie wówczas pytanie: co łączy Polskę, Rosję i Ukrainę dziś, w XXI w.?

– I?

– Lenin! – odparł artysta. – Jego polityka, ideologia, procesy, którym początek dał dawno temu.

– Historia komunizmu? – byłem sceptyczny. – Przecież ona się już zakończyła.

– Nie, zauważ, że Lenin wciąż nie został pochowany. Nie odbył się pogrzeb; jego ciało wciąż leży na Kremlu. Dopóki Lenin nie zostanie pogrzebany, historii komunizmu nie da się domknąć. I Polska nie może się czuć wolna. Ani Ukraina. No i oczywiście, czuć się tak nie może Rosja. Nikt nie jest wolny, ponieważ Lenin nie jest martwy. Możesz pojechać do Moskwy i zobaczyć: wygląda jak żywy; wystawiają go, żeby pokazać, że komunizm nie umarł. Żyje jego polityka – polityka imperium. Kiedy spytasz w Moskwie, co należy zrobić z Leninem, każdy ci odpowie: pochować! Jak to zatem możliwe: wszyscy chcą go pochować, a on dalej leży niepochowany? Wychodzi na to, że w całym mieście on jeden jest realny, a społeczeństwo – nierealne. To jakaś schizofrenia; czasem wydaje mi się, że ja jeden jestem normalny w całej Moskwie, bo nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego i wołam: ludzie, żyjemy w państwie, w którego sercu leży niepochowany trup! Pomyślałem zatem, żeby go pochować, przynajmniej symbolicznie. W Rosji oczywiście nie wchodzi to dziś w rachubę. Na Ukrainie też jest to niemożliwe. I oto dostaję zaproszenie na festiwal w Sopocie. Jeżeli gdzieś da się pochować Lenina, to tylko w Polsce. Składam więc festiwalowi propozycję niemożliwą: wystawić w Sopocie ciało Lenina w szklanej trumnie na widok publiczny, a potem przejechać konduktem pogrzebowym przez cały kraj, po drodze pokazać trupa w Warszawie i w innych miastach. A na koniec pochować go w Krakowie, w kościele, w którym byłem księdzem w poprzednim życiu:

– Pochować Lenina, czyli kogo? – pytałem. – Kto leżałby w tej szklanej trumnie?

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

– Oczywiście ja – wyjaśnił Kulik. – Przebrany za Lenina. Na koniec, podczas samego pogrzebu, chciałem przeistoczyć się w księdza; w roli Lenina zastąpiłaby mnie realistyczna kukła. Zanim jednak by to nastąpiło, planowałem od czasu do czasu wstawać z grobu, krążyć nocami po ulicach polskich miast, nawiedzać przypadkowych ludzi. Wyobraź sobie; widmo komunizmu krąży po Warszawie. Polacy! Strzeżcie się widma Związku Radzieckiego! Napisałem o tym wszystkim Artiemu Grabowskiemu; on długo milczał. Byłem pewien, że nic z tego nie będzie, tym bardziej że projekt nie mieścił się w budżecie. Aż tu nagle telefon; prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz, dał galerii pieniądze na moją akcję. Hurra! Ucieszyłem się, choć jednocześnie, im bliżej było do wyjazdu, tym robiło mi się ciężej na duszy. Wcale nie uśmiechało mi się bycie trupem, bałem się tego leżenia w trumnie. Niepokoiłem się też możliwymi reakcjami. Dzwoniłem do Artiego i pytałem: a jak tam u was jest z nacjonalistami, szowinistami? Bo tu Lenin, komunizm, Rosja, artysta z Moskwy; brałem pod uwagę, że mogą być z tego jakieś kłopoty. Arti mnie uspokajał: „Słuchaj – mówił – jesteśmy w Europie, w spokojnym kraju, nic się nie zdarzy”. Skoro tak, to doskonale. Ufarbowałem włosy, żeby wyglądać jak Lenin, miałem już bilet do Sopotu, kiedy dzwoni Arti i mówi: „Zabili prezydenta”. W Europie, w tym spokojnym kraju, zamordowali nożem, na scenie, na oczach wszystkich. Festiwal został oczywiście odwołany, była żałoba. Potem Arti wysłał mi zdjęcie z wystawioną trumną Adamowicza. Wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie, że ja będę wyglądał, leżąc w mojej trumnie jako Lenin. Tak, jakby w jakiś sposób mnie zastąpił, ochronił przed tą akcją. Dla was Adamowicz może nie być najważniejszą postacią ze świata polityki, ale dla mnie stał się najważniejszym Polakiem, symbolem otwartości i wolności.

– Po roku wracasz zatem na Międzynarodowe Spotkania do Sopotu, ale już nie jako Lenin, lecz malarz, który maluje hommage dla zabitego prezydenta.

– Miałem potrzebę upamiętnienia go – kontynuował Oleg. – Pytanie brzmiało: jak? Przypomniało mi się wówczas to dzieło Matejki, które od dawna mi się podobało – wizerunek błazna. To bardzo współczesny obraz; pomyśl o Jokerze, błazen to niezwykle aktualna figura, obrotowa, wieloznaczna. Kostium błazna jest dla mnie strojem rycerza, wojownika. Nie darmo nazywają mnie czasem w Rosji „błaznem katastrofy”. U Matejki błazen wygląda jak król…

– Matejkowski Stańczyk może wyglądać jak król, ale nie ma władzy – wtrąciłem. – Na tym polega jego dramat, wszystko rozumie, ale nic nie może zrobić. Tymczasem Paweł Adamowicz miał władzę, może nie ogromną, ale jednak realną….

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

– Błazen nie ma władzy, ale król również jej nie posiada – odparł Oleg. – Politycy nie mają prawdziwej władzy. Ma ją Matejko, który namalował obraz. Malując go, miał moc kreowania historii, decydowania, kto wystąpi w roli błazna, króla, mędrca, głupca. Realna władza należy do artystów. W tym sensie mój performans nie był dialogiem z samą postacią Stańczyka, lecz z przedstawiającym go obrazem Matejki, który, nawiasem mówiąc, był moim współczesnym w czasach, kiedy żyłem jako ksiądz w Krakowie…

Lenin, Adamowicz, Matejko – odnoszę wrażenie, że dawną fascynację zwierzęcością człowieczeństwa Kulik porzucił na rzecz zainteresowania historią i figurami władzy. Przypomina mi się portret Władimira Putina, który pokazywał jakiś czas temu w Słowenii: twarz zbudowaną z setek maleńkich oczu…

– Putin nie jest dla mnie realną postacią – oświadczył Kulik, kiedy zapytałem go o jego pracę z obrazami ludzi władzy. – Jest nie tyle osobą, ile częścią systemu, jego wytworem i personifikacją. Dlatego walka z Putinem to idiotyzm. To tak, jakby wojować z wąsami Hitlera. Jeżeli już, to należy walczyć z samą strukturą, a nie z jej reprezentacją. A i tak walczyć nie należy, bo Putin pragnie walki, on się nią karmi. Zamiast walczyć, musimy się zmienić w środku, w sercach i w głowach.

A Moskwa? Czy ona się zmieniła? Kulik zawsze podkreślał, że nie jest artystą rosyjskim, ani ukraińskim, lecz moskiewskim. Ciekaw byłem czy dzisiejsza, putinowska Moskwa wciąż wydaje się mu tak inspirująca, jak miasto z lat 90., trudne do życia, ale eksplodujące sztuką, miasto, w którym wszystko było możliwe.

– Sytuacja jest specyficzna – odparł Oleg. – W Moskwie artyści nie poszli z władzą. Ale, z nielicznymi wyjątkami, nie poszli też przeciw władzy. Znaleźli się w szarej strefie. Trzeba przy tym brać pod uwagę, że mało kto odnosi się do Moskwy z sympatią. Wyobraź sobie: 20 milionów ludzi, drożyzna, miasto-moloch z okropną ideologią, ze strasznym FSB, z koszmarnymi ministerstwami – bycie normalnym człowiekiem jest w tym mieście heroizmem, tam właściwie nie ma normalnych ludzi. Tylko artysta może tam wytrzymać, bo ma do tego odpowiednie twórcze i intelektualne instrumenty.

Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS
Performans Olega Kulika w Sopocie, fot. materiały PGS

– Nie kusiło cię, żeby zwiać z Moskwy? – zapytałem. – Jesteś międzynarodowo rozpoznawalnym artystą, gdybyś zechciał, mógłbyś urządzić się gdziekolwiek.

– Mógłbym wyjechać, ale nigdzie indziej nie czułbym się wolny – odpowiedział. – W Moskwie muszę się mierzyć tylko z jednym niebezpieczeństwem: że mnie ubiją. Jeżeli cię nie zabiją, robisz, co chcesz. Na Zachodzie cię nie zabiją, ale nie możesz robić, co ci się podoba.

– A zwierzęta i zwierzęcość, którymi kiedyś tak się interesowałeś? – dociekałem. – Kiedy się poznaliśmy, ludzi szokowało twoje utożsamianie się z psami czy takie projekty jak Zoofrenia, w której mówiłeś o idei równości wszystkich gatunków biologicznych i o ludzko-zwierzęcych rodzinach; spekulowałeś nawet o międzygatunkowym seksie. Przywoływałeś idee posthumanizmu; mało kto je wówczas chciał dyskutować. Dziś wszyscy rozprawiają o posthumanizmie, ty tymczasem już się nim nie zajmujesz. Czy to nie paradoks?

– Jestem artystą, więc zajmuję się wyprzedzaniem swoich czasów, a nie gonieniem za nimi – odparł Kulik. – Tworzę rzeczywistość, a nie ją odbijam. W latach 80. i 90. uważałem, że należy się skupić na chronieniu czystego, zwierzęcego życia w człowieczeństwie. Byliśmy kiedyś zwierzętami, potem stępiliśmy swe instynkty, ale w zamian otrzymaliśmy język, narzędzia komunikacji. Wznieśliśmy się wyżej, ale żeby utrzymać się na tym wyższym poziomie, trzeba przejść proces indywiduacji; komunizm i dziki kapitalizm to uniemożliwiały. Nie byliśmy ani ludźmi, ani zwierzętami, staliśmy się czymś mniejszym. Dlatego moje ówczesne zezwierzęcenia nie oznaczały poniżania człowieczeństwa. Przeciwnie, były one wzniesieniem się na poziom zwierzęcia z poziomu ludzkiej biomasy. Komunizm czy kapitalizm? Różnica między nimi w gruncie rzeczy jest niewielka, oba są systemami kontroli człowieka, w tym tłumienia i instrumentalizowania jego zwierzęcych instynktów; musimy najpierw stać się zwierzętami, żeby być naprawdę ludźmi. Co do moich aktualnych zainteresowań władzą, to bardziej od krytycznego włączania się w bieżące debaty polityczne interesuje mnie praca nad proponowaniem nowej polityki. Ona powinna być mechanistyczna; politykę w sensie technokratycznym, w znaczeniu zarządzania, oddajmy w ręce robotów. Natomiast realna władza, ta symboliczna, władza nad wyobraźnią, winna należeć do artystów.

7 i ½ Międzynarodowe Spotkania Performerów. Misz masz;
Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie, 17–19 stycznia 2020;
kurator: Arti Grabowski;
www.pgs.pl

Czytaj również:

Performer u źródła, czyli żmije, maski i zapętlony czas Performer u źródła, czyli żmije, maski i zapętlony czas
Doznania

Performer u źródła, czyli żmije, maski i zapętlony czas

Stach Szabłowski

Bohater tego performansu to niejednoznaczna postać. Jego twarz skrywa maska, która mogłaby pochodzić z kazamatów BDSM-owego podziemia. Jego głowę zdobią zwierzęce uszy – niczym głowy protagonistów archaicznych mitologii, w których bóstwa są pół ludźmi, pół bestiami. Jego ciało spowija elegancki, trzyczęściowy, szyty na miarę garnitur. W czasie performansu artysta zostawił marynarkę na wieszaku, aby publiczność mogła dokładnie przyjrzeć się deseniowi tkaniny: materiał drukowany jest we wzór penisów przeplatających się ze żmijami zygzakowatymi.

Performer tańczy powoli, jakby jego ruchy puszczone były w slow motion. U jego stóp leży osobliwy instrument: trąba będąca wielkim uchem albo przeciwnie – nadnaturalnych rozmiarów ucho będące w istocie trąbą. Co jakiś czas performer podnosi ten paradoksalny artefakt, by grać na nim przeciągły ton, hejnał kierowany w cztery strony świata.

Czytaj dalej