W poprzednim numerze „Przekroju” wspomniałam o zafascynowanym Polską Belgu, Wimie Vadeckerhove, który towarzyszył nam podczas wizyty na targach Paris Photo, i zapowiedziałam kontynuację tego wątku, więc aby danego na piśmie słowa dotrzymać i uniknąć lawiny listów zawiedzionych czytelników, wraz ze skromną delegacją „Przekroju” wybrałam się zimą do stolicy Flandrii Wschodniej – Gandawy.
Hotel Orion, w którym się zatrzymaliśmy, był kiedyś prywatną rezydencją królowej belgijskiej Elżbiety. Utrzymany jest w stylu art déco, ale tylko z zewnątrz. W środku natomiast widzimy znane z Polski, szczególnie z domów wczasowych, zjawisko: podczas przeprowadzonego przed kilku laty generalnego remontu wnętrze zostało stylistycznie osadzone w latach 90., raczej wczesnych. Jeszcze zdecydowanie nie w tu i teraz. Łazienka mojego pokoju, który dawniej był biblioteką, tonie w mocnej czerwieni, potężny kominek zdobią plastikowe tulipany, a solidne, obłe fotele pokrywa ekologiczna skóra. W recepcji uwagę przyciąga niski stolik kawowy zrobiony z fałszywych pieniędzy. Ściany wokół wybudowanego w garażu basenu o rozmiarach wanny zdobi nieudolny fresk przedstawiający Gandawę przez wieki. Na pozostałych ścianach swojska przecierka. Wszystko bogate, ale liche, eleganckie, ale niedopracowane, ani stare, ani nowe, zawieszone w bezczasie.
Zaraz obok hotelu stoi piękna Villa De Bondt – w stylu art déco i na zewnątrz, i w środku. W niej właśnie mieszka Wim Vadeckerhove, Belg, który ulubił sobie Polskę. Jego polska przygoda zaczęła się od Henryka Tomaszewskiego, twórcy teatru ruchu, założyciela Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Młody Belg, adept sztuk wszelakich, kreatywny, głodny wrażeń i świata student, trafił pod koniec lat 70. na przedstawienie Tomaszewskiego wystawiane w Gandawie. To mógł być Spór, dyskurs filozoficzno-literacki, którego tematem jest odwieczna niestałość uczuć w kontaktach damsko-męskich. Dyskurs prowadziły przepiękne ciała tancerzy – Tomaszewski werbował swoich aktorów, posługując się takim właśnie kluczem. Wim połknął bakcyla i w kwietniu 1980 r. wylądował we Wrocławiu, by pobierać nauki od Mistrza. Polska początku lat 80. była dla niego nie mniej egzotyczna niż Księżyc dla załogi statku kosmicznego Apollo, a nawet do niego podobna: „W tamtym czasie w waszym kraju nie było niczego. Szarość i czerń – wspomina Wim. – Życiodajną siłą na tym pustkowiu było ciepło ludzi, ich otwartość, ciekawość przybysza z Zachodu. Zorganizowanie czegokolwiek, najbardziej nawet prozaicznych kwestii, jak jedzenie, stanowiło problem, a jednak niczego mi nigdy nie brakowało. Wszędzie, gdzie się pojawiałem, czułem się otoczony opieką. To była dla mnie zupełna nowość. W Belgii takich problemów nie potrafilibyśmy sobie nawet wyobrazić, a co dopiero radzić sobie z nimi”.
Belgia kojarzy mi się z czekoladkami i piwem, trochę też z czasami kolonializmu. W domu Wima nie ma piwa, długie pobyty w Polsce lat 80. zrodziły w nim, jak mówi, przesyt alkoholem, są za to czekoladki i kolonialne pamiątki. Nie potrafię ukryć zdumienia, gdy dostrzegam na półce trzy stare skarbonki w formie czarnoskórych główek, które połykają monety, jeśli położy się je na uniesionej figurkowej dłoni. Połykają i delikatnie kiwają główką, wywracając przy tym oczami. „Och, to nic ważnego, kupiłem je mojej mamie, ona lubi pamiątki tego typu” – mówi Wim. A dostrzegając moje zdziwienie, dodaje: „Nie można udawać, że tego nie było”.
I faktycznie, postkolonialne ślady zaczynam dostrzegać wszędzie. I ta zebra! W Gandawie jest to najpopularniejszy motyw tapet, tkanin tapicerskich i wszelkich dekoracji. Gdy zasiadamy do obiadu w restauracji przy operze, pani przy sąsiednim stoliku ma na sobie rajstopy w zebrze pasy. Gdy zamawiamy wspaniałe piwo w popularnej wśród studentów knajpie, naszą uwagę przyciągają plakaty z kolonialnej serii Visit The Belgian Congo. Biorąc pod uwagę niezwykle brutalną przeszłość założonej przez króla Leopolda kolonii, spodziewałabym się, że jej symbole będą tu bardzo źle widziane. Tymczasem są wszędzie.
Wieczorem schodzimy do piwnicy Villi De Bondt posłuchać autorskich kompozycji jednego z synów Wima. Czujemy się dosłownie jak goście zza żelaznej kurtyny. Cała rodzina zajmuje się nami. Każdy prezentuje coś interesującego, rozpiętość tematów przyprawia o zawrót głowy. Żona Nik przyniosła kolekcję biżuterii Gerda Rothmanna, niezwykłe naszyjniki sprzed 20 lat, z odlanymi w złocie zużytymi gumami do żucia. Wim znosi kolejne albumy o Tomaszewskim i jego teatrze i opowiada o planowanym pokazie polskich animacji z lat 50. i 60., który organizuje niebawem w tejże piwnicy. Zagląda do nas też daleki znajomy gospodarzy, który hobbystycznie fotografuje polskie więzienia. I kolega syna, świeżo po jazzowych warsztatach, także w Polsce.
Po całym dniu zwiedzania Gandawy, słuchania o masonerii i oglądania kolonialnych plakatów żartujemy, że piwnica ta też ma pewnie jakąś ukrytą historię albo choć sekretne pomieszczenia. „No tak… – mówi z pewnym wahaniem Wim – ale to nic, co mogłoby was zainteresować. Macie w Polsce pod dostatkiem wojennych historii”. Owszem, mamy ich pod dostatkiem, ale nigdy dość. W końcu słyszymy, że poszukiwany po wojnie za kolaborację z nazistami syn projektanta willi ukrywał się w tej piwnicy przez trzy lata, po czym zbiegł przez Niemcy do Argentyny. Duch zbiega nie opuszcza nas do końca wieczoru. Do hotelu wracamy z uczuciem ulgi.
Następnego dnia spotykamy się na kawę z Alicją Gęścińską, którą udaje nam się namówić na napisanie dla nas komentarza. Pani Alicja ma w Belgii, do której przyjechała z rodzicami w wieku kilku lat, status celebrytki. Prowadzi swój autorski program poświęcony filozofii. W telewizji! W głównym programie! Jednak nie mogę nie zapytać o motyw zebry, który nie daje mi spokoju. „Zebra, naprawdę? Nigdy nie zwróciłam na to uwagi!” – odpowiada zdziwiona. Rozmawiamy o tym, jak Belgowie nas widzą, i czy sytuacja w Polsce jest dla nich zrozumiała. Rozmawiamy o pracy doktorskiej pani Alicji, która wzięła się z poczucia fałszu. Rozprawa dotyczyła Jana Pawła II, a pomysł na nią zrodził się, gdy śmierć Karola Wojtyły spotkała się ze skrajnie różnym przyjęciem w Polsce i w Belgii. Pani Gęścińska pomyślała wówczas, że prawda musi leżeć gdzieś pośrodku.
Zgodnie z planem kolejny dzień miał nam upłynąć na rozmowach o sztuce i o Polsce. Ale akurat tego dnia belgijskie radio i telewizja ostrzegały przed wychodzeniem z domu z powodu nadchodzącej wichury. Poczuliśmy zew przygody i ruszyliśmy w miasto.
Przypadkiem trafiliśmy na Zebra Straat, do lokalu Zebra Point. Na scenie czterech muzyków, z których najmłodszy mógłby być moim prapradziadkiem. Publiczność w zbliżonym wieku. Muszę przyznać, że bywanie na wydarzeniach, na których zaniżam średnią wiekową, sprawia mi z każdym rokiem coraz większą przyjemność.
Wycieczka z Polski staje się atrakcją wieczoru. Przy barze jeden z gości pyta mnie, czy to na pewno prawda, że jestem z Polski. Pozytywna odpowiedź niezwykle go raduje: „Moja żona jest z Polski!”. „Więc bywa Pan w naszym kraju?” „Tak, dwa razy w roku od ćwierćwiecza”. „O, zatem zna pan Polskę!” „Skądże! Znam tylko Nowy Sącz, bo stamtąd jest moja żona. Nigdzie poza tym nie byłem i raczej nie będę. Żona ma dużą rodzinę i jest bardzo rodzinna, co ogromnie w niej cenię, bo u nas to zanika. Z pokorą znoszę te wycieczki w jedno miejsce. O innych zakątkach Polski czytam sobie w Internecie”. Wznosimy toasty za żonę, za Nowy Sącz, za Polskę i za nas samych.
Kątem oka dostrzegam, że średnia wieku drastycznie spada i tendencja ta zdaje się utrzymywać. Słuchamy nadal swingowych szlagierów, ale lokal wypełnia teraz tłum młodych ludzi. Dziewczęta w sukienkach, mężczyźni w koszulach, wszyscy w tenisówkach. Cały parkiet wiruje w tańcu. Wszystkie pary wykonują ten sam krok podstawowy, ale jeden tancerz zdecydowanie wybija się z tłumu.
W przerwie pomiędzy utworami zdobywam się na odwagę, co w sumie nie jest trudne dzięki wzniesionym wcześniej toastom za Nowy Sącz, i proszę o ekspresową lekcję.
Sep Vermeersch okazuje się nauczycielem tańca, a wszyscy inni tancerze wieczoru są jego uczniami. Jakby wątków polskich było mało, Sep wybiera się niebawem do Polski prowadzić warsztaty z lindy hopa. To styl taneczny wywodzący się z czarnego Harlemu lat 30., połączenie tańca jazzowego, stepa, charlestona i breakaway. Narodził się w czasach kryzysu i szalejącego populizmu. Nie sposób nie dostrzec analogii…
Gdy Sep dowiaduje się, że przyjechałam z Warszawy, znika w tłumie i wyłania się po chwili w towarzystwie sympatycznego leciwego Belga, który przedstawia mi się – po polsku. Nie próbuję już nawet udawać zdziwienia.
„Dzień dobry, jak się masz, bardzo miło. Mam 90 lat. Lubię Polska, generał Maczek, jak się masz?”
„To jest nasz najstarszy uczeń, tańca i polskiego uczy się od kilku lat” – wyjaśnia nauczyciel. Starszy pan zwrócił kiedyś uwagę Sepa, bo przez godzinę stał nieruchomo na ulicy, obserwując przez okno jego warsztaty taneczne. W końcu zaniepokojeni tancerze wyszli sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Ten wyjaśnił, że widzi takie tańce po raz pierwszy od dnia wyzwolenia Gandawy w 1944 r., gdy miał 17 lat. Wtedy w tańcu wirowali żołnierze polskich wojsk pod dowództwem generała Maczka.
Kiedy dobrze po północy opuszczamy Zebra Point, klub wciąż tętni rytmami rodem z Harlemu. Wychodzimy w cichą biel. Zapowiadana wichura przerodziła się w największe od kilku lat opady śniegu.
Nazajutrz w drodze na lotnisko wstępujemy jeszcze do księgarni, a moją uwagę przykuwa od razu album z nową sztuką Afryki. Po wszystkich postkolonialnych pamiątkach i motywach to doskonała odtrutka. Co to za album! Jest i Kongo! Wątek afrykański będzie kontynuowany…