Andrzej Muszyński, powieściopisarz i reportażysta, opowiada o tym, że doświadczenie bezpłodności na wsi ma inny charakter niż w mieście, o tym, jak się żyje na prowincji i kim są jej mieszkańcy, ale też o tym, że natura i kultura mają wspólne wzorce.
Paulina Małochleb: Dlaczego trudniej być bezpłodnym we wsi niż w dużym mieście?
Andrzej Muszyński: Odpowiedź jest dosyć prosta – na wsi wciąż więcej widać. Możesz się skryć w swojej dziupli, a i tak wszystko wylezie. Prawda się nie ukryje, i ma to swoje plusy. Minus jest taki, że opresja, jeśli wystąpi, może zabić. W mojej książce ta opresja wobec bohaterów występuje, ale ona, to trzeba podkreślić, wiąże się raczej nie z sytuacją zdrowotną Władka i Joanny, a tym, że Władek wciska nos tam, gdzie nie trzeba. Chodzi o pewien prastary coroczny rytuał w Skałach Chochołowych, w trakcie którego gromadzą się ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci i bardzo z tego powodu cierpią. Rytuał przebiega poza środowiskiem parafii to niektórych drażni. Myślę, że gdyby nie to, dali by im spokój. Oczywiście pojawiają się w opowieści paskudne typy, pijaczki spod sklepu, którzy nabijają się z bezdzietności Władka, więc Władek postanawia im spuścić wp…. Sami się o to proszą. Jakieś dzieciaki, które wiedzą o problemie Władka i Joanny, przyglądają im się uważnie zza płotu, bo bezpłodność to pewna atrakcja, gdy się mieszka w domu z siedmiorgiem rodzeństwa. Takie sceny są po prostu na prostym wiejskim tle bardziej wyraziste. Znam taki wielki dom, w którym mieszka tylko jedna para, staruszkowie, wiadomo z jakiego powodu. Uwierz, nie znam smutniejszej kobiety. Z nią nie da się rozmawiać. Z kolei on, facet któremu zostało pewnie parę lat życia, zachowuje się przy bobasach nietypowo: wypytuje o dziwne sprawy, a czy już chodzi, a czy ładnie je itd. Inna scena, z życia: nowy dom, nowi ludzie we wsi. Drogą jeździ miejscowa kobieta i chce się z nimi zaprzyjaźnić. Zagaduje. Rozmawiają o budowie domu, roślinach itd. Nagle pyta: „A dzieci państwo macie?”, na co młoda kobieta, stojąca po drugiej stronie płotu, zaczyna płakać. Mówi, że nie może. Właśnie nie udał się drugi zabieg in vitro. Kobieta na rowerze nie wie, co zrobić. Panikuje, przeprasza, mówi, że będzie się modlić i spieprza tak, że się za nią kurzy.
Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny to twoja kolejna książka, w której powraca obsesja dzieci zmarłych przedwcześnie. Jakie są jej źródła
To prawda. Źródła są trzy. Własne doświadczenia, ale o tym nie będę mówił. Drugie, równie silne – jestem jedynakiem. Nie mam braci i sióstr. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze wyobrażałem sobie, jakby mogli wyglądać. Jacy by byli. Sama potencjalność ich istnienia, forma zakreślona genotypem moich rodziców, była elektryzująca. Trzecie źródło, może najsilniejsze, albo wyzwalające ten etap w mojej twórczości, to odnalezienie grobu dzieci nienarodzonych ukrytych w grupie jurajskich skał, niedaleko mojego domu. To było parę lat temu. No ciarki mnie przeszły, po prostu. Pomyśl w ten sposób: jak coś człowieka musi boleć, dotykać, że pnie się po tych wzgórzach z krzyżem i stawia coś takiego? Mało tego, zapala tam znicze. Nie raz się na nie natknąłem. Otóż stoi za tym historia. Opowieść, która nie chciała mnie opuścić. Zacząłem grzebać w literaturze etnograficznej, pytać starszych ludzi, żeby coś z tego zrozumieć. Nie ma czegoś takiego jak ludowa tradycja czci dzieci zmarłych przedwcześnie. Ktoś to zrobił, bo miał taką potrzebę. Bo być może, co prawdopodobne, nie miał z kim o tym pogadać. Bo ludzie nie wiedzą, co takim mówić. Bo to ich przerasta. bo jak zracjonalizować to, że obok Maryśka rodzi Jankowi – oczywiście „mu, jemu” – szóstkę dzieci, a w domu po sąsiedzku niet. Nie ma szans. Bo to zbyt intymne. Oglądam teraz serial na Netflixie Unorthodox – ten sam problem głównej bohaterki. To naprawdę uniwersalna i stara jak świat historia. Przejmująca jest opowieść o Sarze i Abrahamie w Starym Testamencie. Jej przełożenie na współczesna fabułę byłoby intrygujące.
Poza tym, kończąc odpowiedź na twoje pytanie, gdy płodowi, dziecku w brzuchu matki przestaje bić serce, to zaczynasz bardzo intensywnie myśleć, jak działa maszyna zwana życiem. To wszystko mnie po prostu wciągnęło.
Dlaczego właśnie o rodzeniu – przynajmniej w tej perspektywie wiejskiej – mówi się „urodziła mu”? Kobieta nie rodzi dzieci dla siebie?
No właśnie o to pytam. Czasem wychwytuję takie językowe skamieliny – ten, pewnie z racji tematyki mojej książki, rzucił mi się w oczy. To jest oczywiście relikt, ale jeszcze z siłą kodowania znaczeń i przyzwyczajeń społecznych. No bo jak „mu” rodzi? To kim on dla niej jest? Sorry, ona mu może zrobić kolację, tak jak on jej. Ale dziecko to rodzi im. Podobnie nie da się też „zrobić dziecka” jej, a taką formułę też język przechowuje.
Ale w twojej powieści bezpłodność nie jest przez bohaterów przeżywana intelektualnie, oni nie wychodzą poza cierpienie.
Do mojej książki nic nie przenika z bioetyki. To jest ciekawe: gdy wchodzisz w tę dziedzinę we własnym życiu – albo w sztuce, to nagle współczesny krzyk ideologiczny cichnie. Ta materia jest biologicznie, emocjonalnie tak intensywna, że zupełnie pochłania i człowiek skupia się na tym, by opisać rzecz po rzeczy, wybadać je, spróbować zrozumieć. Pamiętam jeden z pierwszych filmów Małgorzaty Szumowskiej Ono, o dziewczynie, która chce usunąć ciążę, ale dowiaduje się, że płód w drugim miesiącu może już słyszeć, i rezygnuje z aborcji. Mówiono wtedy, że to sztuka nie dać się w takiej opowieści zaangażować ideologicznie. Myślę, że sztuką jest zrobić dobry film, czy książkę, ale nie unikać w nich polityki.
Czasem nowe doświadczenie budzi po prostu nowe wrażliwości, rzuca intrygujące światło na tezy, które wydawały się obrazą rozumu. Innym razem pogrąża ludzi w obsesjach. Joanna z Bez… nie pozwala sterylizować swoich zwierząt. Jest to silniejsze od niej. Dla niej życie jest dosłownie cudem, darem, niewyobrażalnie kosztowną sprawą. Moi bohaterowie próbują in vitro. Nie mają jednak siły na refleksję etyczną. Będą zastanawiać się, co zrobić z zarodkiem, jak on powstanie. Są bardzo zmęczeni. Relacja Władka z doświadczeń z in vitro to zapis czystego obłędu, nic więcej.
Czy stygmatyzacja bezpłodności na wsi wynika z tego, że żyje się bliżej siebie? A może chodzi o to, że w tej przestrzeni, bardziej tradycyjnej, nie myśli się o braku dzieci jako o wyborze?
Stygmatyzacja generalnie w małej społeczności wynika stąd, że rytuały i zasady są utrwalone, powtarzalne, nie napotykają oporu. W społecznościach mieszanych, kosmopolitycznych w zasadzie nie wiesz, czego się spodziewać. Wszystko zakłóca wszystko. W małym świecie jest inaczej. Na twoją drugą tezę się nie zgadzam. Sądzę, że nie możemy opowiadać dziś o prowincji jak o takim egzotycznym, lekko tajemniczym rewirze, w którym panuje wyłącznie ciemnota. Dajmy spokój. Dziś ludzie generalnie myślą o dzieciach jako wyborze, jeśli w ogóle myślą. Jednocześnie jest jasne, że w tej bardziej tradycyjnej polskiej społeczności, która skupia się poza miastami, dzieci to ważna sprawa. Bez dzieci to taka rodzina-nie-rodzina. Zresztą! Ostatnio, chyba w Wiadomościach TVP (tak, często oglądam z nieustającą ciekawością) widziałem taki sondaż, w którym respondenci wypowiadali się, czy małżeństwo bez dzieci to rodzina, i chyba połowa wypowiedziała się, że nie. Tu dopatrywał bym się tej większej presji w świecie poza miastem. Nie sądzę jednak, by dotyczyło to bohaterów mojej książki. Władek jest poza tym, czyta Audena, w Joannie nie ma siły, żeby opuścić dolinę, dobrze jej tam, ale ogólnie ma to gdzieś – dłubie sobie w swoich zabytkowych radioodbiornikach. Ona ma inny problem – ona nie może mieć dzieci. Ma w nosie tradycję, wybory itd. Ona nie może mieć dzieci, po prostu – poczucie straty za czymś, czego nie widziała, nawet na oczy, zupełnie zdominowało jej życie. Bardzo mi ich żal. Bardzo.
Sam mieszkasz poza miastem, ale jednocześnie przedstawiasz środowisko Bez… jako miejsce mało przyjazne do życia, osaczające. Dlaczego?
Dlatego, że tak mała społeczność – to nie jest odkrycie – potrafi dać ci niepowtarzalne poczucie wspólnoty, ale może też zabić. Czy ono jest mało przyjazne dla wszystkich mieszkańców tej książkowej doliny? Nie sądzę. Myślę, że większość tylko żyje i pracuje, i dobrze im z tym. Ale oni nie są podmiotami w tej opowieści. Ta książka w ogóle nie spełnia przesłanek klasycznej powieści. To nie dla mnie, to już wiem. To jest wąski wycinek świata, a co gorsza, portret wewnętrzny bohaterów, bo opowieść o bezpłodności, czy w ogóle o jakimkolwiek cierpieniu dotyczy w przeważającej mierze tej sfery, psychicznej. Gdy nie masz siły żyć, wszystko jest osaczające i nieprzyjazne i miejsce zameldowania nie ma żadnego znaczenia. Jest to też mroczna dolina, jak każda wystarczająco głęboko wcięta. Bez… dzieje się w podkrakowskiej dolinie, bo to mój świat, czuję go, a ja się w literaturze nie wypuszczam na egzotyczne dla siebie terytoria. Chcę być wiarygodny dla samego siebie. No niestety, nie jest to wesoła historia… Ta książka to moje niechciane dziecko. Nie lubię go, ale co mam zrobić? Pisanie jest dla mnie aktem odwewnętrznym, w pewnym sensie radosnym, pełnym pasji – tymczasem o takich tematach pisze się, jednocześnie zapadając w sobie. W implozji. Paskudna sprawa. Ale nie chciała mnie puścić. Czułem, po pierwsze, że powinienem o tym napisać. Po drugie, wiedziałem, że jeśli tego nie napiszę, to mnie umysł nie puści dalej, nie będę mógł wrócić do samego siebie, do postawy otwartej, czyli twórczej po prostu. Na szczęście ta postawa już wróciła.
Bez to jest też opowieść o transformacji i o zderzeniu warstw społecznych. Czy bezpłodność Joanny i Władka nie jest w tym wypadku symboliczna? Nie mogą mieć dzieci, bo się te dwie warstwy nie mogą połączyć, dzielą je ciągle uprzedzenia?
Ha, masz głowę! Może w tym naprawdę coś jest. Bezpłodność jest wielką tajemnicą, wielką. Panu Bogu się nie udało cierpienie dzieci, bezpłodność i wirus. Wobec bezpłodności idiomatycznej lekarze załamują ręce. Nie ma i już. Bozia nie dała. Sądzę jednak, że musimy poprzestać wyłącznie na tej symbolice. Inaczej wpakujemy się w mało racjonalne rozumowanie: oni nie mogą mieć dzieci, bo nie nadają na tych samych falach, kłócą się (a kłócą się), zderzyły się w nich dwie kultury – wiejska i miejska, która dziś przekłada się, w dużej mierze, na pisowską i niepisowską: i z tego dzieci nie będzie; do dzieci musi być miłość. To niestety zgodnie z obecnym ugruntowanym stanem wiedzy bzdura. Zresztą, o czym tu mówić. Dzieci rodzą się czasem z gwałtu. Ale symbolicznie – okej.
Wiesz, ja czasem żałuję, że nie mam w sobie gestu powieściopisarskiego, bo miałbym podstawy – chcę powiedzieć: inspiracje, doświadczenie – do tego, żeby to szerzej zilustrować. Pochodzę z Polski, którą zwie się pisowską, żyję wśród niej, a mentalnie jestem po drugiej stronie. Czasem tę moją-niemoją Polskę rozumiem, czasem nie rozumiem, czasem jej odpuszczam, czasem – dosłownie – ze złości wióry lecą. Można od tego zwariować. Jakiś wieczny rozkrok. Może się jednak kiedyś jeszcze zbiorę i opiszę to ściślej. W Bez… to są poboczne wątki, choć ważne dla sytuacji bohaterów. Tak, te dwie rodziny są z innej planety. Ta ich gadka się nie klei, ale ballada jest zdradliwą opowieścią. Konserwatywni prości ludzie, jakimi są krewni Joanny, okazują się bardziej liberalni, choćby w podejściu do in vitro niż rodzice Władka, inteligencja krakowska. Matka Joanny, Ziuta, mówi w którymś momencie: „E, to Bóg daje życie, a nie lekarze. Pomożemy wam”, chodzi o kasę. No bo in vitro to jest drogi zabieg, około dziesięć tysięcy złotych za jedno podejście.
Każde z twoich bohaterów w jakiś sposób organizuje sobie życie na nowo, ale oboje wpadają w rytuały magiczne, dziwactwa: on samotnie chodzi w góry, nawiązuje bliską relację z zakonnikiem, ona zakłada cieplarnię z egzotycznymi roślinami.
No tak.. Mówi się: egzamin z dziecka. Wiadomo, pieluchy, bezsenność, życie wywraca się do góry nogami, i niektóre pary kapitulują. Ale egzamin z bezdzietności to jest poważniejsza sprawa. Nie chcę tu wchodzić w buty psychologów – oni dobrze zdają sobie sprawę, jakie skutki może wywołać tak wieloletnia presja i napięcie. Oczywiście nie prezentuję w książce wszelkich możliwych scenariuszy, ponieważ znam pary, które przechodzą nad tym do normalności bez bólu. Ale jednak dla większości jest to problem. Dla pewnej części – dramat, który stawia pod znakiem zapytania sens życia. To bardzo ciekawe, ten instynkt biologiczny, który nagle z taką siłą objawia się u niektórych osób w takiej sytuacji. Jesteś racjonalna, wiesz, jak działa świat, podchodzisz do spraw rozsądnie i guzik: nagle dostajesz od lekarza diagnozę i uznajesz to za wyrok. Nagle te wszystkie wielkie pytania, którymi sobie obracamy w buziach i paluszkach nabierają treści, życia – i przytłaczają. Jest takie piękne zdanie w powieści nigeryjskiej pisarki Adebayo Zostań ze mną, która opowiada o tym samym co Bez…: „Wydaje mi się, że tak bardzo chcemy mieć dzieci, by ktoś wiedział, kim tak naprawdę byliśmy”. Coś takiego, taki jest tego sens. Frapujące. I teraz do sedna: kłopot w opowieści, której istotną częścią jest samo studium bezpłodności, jest to, że nic się nie dzieje. Owszem, kiedyś – gdy walczyli o dziecko, to tak, lała się krew. Ale minęło dwadzieścia lat i świat dla nich dryfuje. Czytelnik zastaje bohaterów w chwili, gdy odzywają się jakieś demony z przeszłości. Coś znowu zaczyna zgrzytać. Ci ludzie nigdy się z tym nie pogodzili. Władek do tego stopnia, że zdecydował się przed laty na szalony krok i wizytę w banku nasienia…
Dla mnie to było najważniejsze – ująć ten czas ich samotności i relacji po latach, gdy mają już blisko pięćdziesiątkę. To kłopot, bo uniwersum stają się własne myśli, jazda motorkiem jako listonosz, uprawa cieplarni, oglądanie telewizji. Znajomych stracili. Nie byli w stanie wytrzymać presji bycia z ludźmi posiadającymi dzieci. I w ogóle nie chciało im się z nikim widzieć. W opowieści o bezpłodności mamy więc dwa zależne od siebie plany: to co było, i to co jest. To się ze sobą gryzie, zazębia, stąd te retrospekcje, które według mnie są po prostu wierniejszym odzwierciedleniem tego świata – choć wiem, że to niewygodne dla czytelnika. Ale wyobraź sobie narrację łatwiejszą, linearną – najpierw młócka i akcja: walka o dziecko, duża dynamika, a potem pół książki opowieści o tym dryfie. Książka nosi tytuł Bez…. To o to chodzi. O opis nieistnienia, zaniechań, pewnej pustki. To jest dla pisarza bardzo niewygodne. O ile łatwiej technicznie opisać na przykład przemoc w rodzinie, czyn. Adebayo postawiła na linearność, tak, ale ona skończyła opowieść w chwili, gdy bohaterowie kończą walkę o dziecko. Ja ją w tym miejscu zaczynam. Cóż, Władek i Joanna chcą jakoś żyć. Władek szuka wsparcia u zakonnika z pobliskiego klasztoru, bo to dla niego autorytet. Musi to z siebie wypluć. Joanna ma swoje radia i rośliny, w nich szuka drobnych sensików, skoro tego dużego sensu nie potrafiła odnaleźć.
U ciebie ten konflikt warstw społecznych dokonuje się współcześnie, a nie w latach 50 i 60. Tymczasem dzisiaj rzadko się o nim mówi, wolimy żyć z przekonaniem, że nasze społeczeństwo jest już egalitarne. Jest?
Nie, to jest w ogóle dyskusja, której ja nie rozumiem. To się chyba jakoś zaczęło równo z moją książką, ale tylko dlatego, że niedawno ukazała się powieść Normalni ludzie Salley Rooney o współczesnej Europie klasowej, co było dla wielu pewnym odkryciem, a może nawet szokiem. Polskie społeczeństwo nie jest egalitarne, ponieważ żadne społeczeństwo nie jest egalitarne za sprawą tej suki, genetyki. Dziś to już nie są hipotezy: dziedziczymy większość naszych cech, w tym zdolności poznawcze. W zależności od tego, jaki pakiet dostajemy, łatwiej nam się piąć po drabinie społecznej, albo dużo trudniej. Wpływy środowiska są mniejsze niż myśleliśmy, bo DNA programuje wiele z naszych zachowań i reakcji na to środowisko. Determinizm? Broń Boże. Jestem ostatnim, który by zaprzestał buntu przeciwko biologii. To nie jest determinizm. To jest po prostu fakt, dane, nasza tożsamość biologiczna, którą społeczeństwo może spłaszczać, ale tylko do pewnego stopnia.
W społeczeństwie egalitarnym nie ma miejsca dla pogardy – a ta trzyma się u nas mocno. Z pogardą jest jednak problem, bo wciąż słabo daje sobie z nią radę twarde narzędzie jakim jest prawo. Pogarda ciągle wymyka się systemowi prawa. Poza tym, naprawdę, wciąż nie wszystkim jest tak łatwo, jak lubi nam przedstawiać system edukacji. Fajnie to pokazuje Hejter Komasy, choć żałuję, że nie ma w nim świata, z którego pochodzi sam Komasa. Kiedyś, z dziesięć lat temu, gdy zaczynałem wyłaniać się z mojego małego prowincjonalnego świata, mówiłem twardo, że to bzdury, że nie ma dla nikogo ograniczeń. Piszę, wydaje książki w cenionych wydawnictwach, robisz ze mną rozmowę dla „Przekroju”. Nie miałem nigdy żadnych „znajomości”. Więc w czym problem? Otóż dziś twierdzę coś innego. Owszem nie ma ograniczeń, ale niektórym jest łatwiej. Karierę literacką łatwiej zacząć robić komuś, w czyjej rodzinie jest redaktor, intelektualista.
Robię to, co robię również dlatego, bo byłem miejscami przebojowy, bo mi się fuksło, bo w DNA dostałem instrukcję, jak przeć do przodu. Ja więc nie mam z tym problemu. To po prostu fakt. Dziwię się tylko, że aż tak to dziwi w szerszym rozumieniu społecznym.
Mówisz, że żyjesz w Polsce pisowskiej. Ale to jest przede wszystkim Polska wiejska. Taką już opisałeś w debiucie, czyli w Miedzy. Postawiłeś wtedy tezę, że polska wieś się wstydzi sama siebie, grodzi się, sadzi tuje i brukuje kostką Bauma, żeby udawać przedmieście.
Tak, ale to było dziesięć lat temu. Pozmieniało się. Mam wrażenie, że wieś już nie udaje niczego. Rządy PiS przywróciły jej poczucie godności – to jest bezdyskusyjne. Ale odebrały coś bardzo dla niej cennego i czasem dochodowego: wizerunek sielskości. Rządy PiS, sądzę że raz na zawsze, odebrały jej ten brand. Coraz większej liczbie ludzi wieś nie kojarzy się już z babą z chlebem. Tylko z PiS-em, z Andrzejem Dudą na dożynkach. Sielskość i rustykalność nie wiążą się już w polską wsią, za to weszły do pism lifestylowych jako rodzaj krajobrazu do odtworzenia i można sobie je wykonać w swoim domu, tym bardziej jeśli ma się wokół kawałek przyrody. To jest trwająca rewolucja, która niesie ze sobą jakieś skutki. Nie wiem tylko, jakie.
Pisałeś i reportaże i powieści, balansujesz między fiction i non fiction – który gatunek jest ci bliższy?
Żaden nie jest mi bliższy. Nie potrafię myśleć gatunkami, podziałami, klatkami. Mnie się nawet kultura z naturą zlewa. Kultura wspiera kategoryzację, bo to jest podstawa myślenia, porządkowania pojęć. Natura też to robi, ale się z tym nie obnosi, pozoruje jedność w chaosie. To się wiąże z czymś jeszcze: moja autobiografia intelektualna to brak konsekwencji, tak jak się ją ogólnie rozumie. Ja wiem, konsekwencja w sztuce popłaca. Ale mnie by to zabiło. Pewnie wynika to w dużej mierze z mojego charakteru, a może i trochę z istoty krajobrazu, który we mnie wrósł. Tu jest co chwilę coś nowego, co dolina to inny świat, rzadka różnorodność. Nigdy nie wiem, co będzie za kolejną wapienną skałą i trochę podobnie jest w mojej twórczości.
To co czeka na ciebie za kolejną skałą?
Teraz mam smak na opowieść non-fiction o moim miejscu, o uprawie ziemi i piszę taką książkę. To jest jak głęboki oddech po Bez. Piszę opowieść non-fiction o swoim życiu, o Jurze, a jednocześnie wzbiera we mnie chęć prozy dotykającej tematyki muzułmańskiej, kalifatu. Mnie się w zasadzie do dziś w głowie nie mieści, co się wydarzyło w „Państwie islamskim”. To jest dla mnie bardziej zadziwiające niż widok ludzi w maskach na ulicach. Fascynuje mnie to, że jakiś reporter wjeżdża dziś do obozu na środku pustyni pełnych uchodźców, którzy mówią po angielsku z akcentem cockney. To jest kosmos. Już nie wspominając o paru Polakach, którzy tam wojowali. Dziś wiem też, że pisząc, muszę być blisko własnych doświadczeń, obsesji. Mogę pisać prozę tylko wtedy, kiedy jakiś świat we mnie tętni. Kafka w swoich dziennikach użył takiego górnolotnego dziś sformułowania: że można pisać tylko w stanie „rozwarcia duszy”. W takim uniesieniu pisał całą noc opowiadanie Wyrok. Już wiem, kiedy odłożyć pióro. Dla mnie najważniejsze jest to, że po napisaniu Bez jestem wolny. Jest bardziej „z” niż „bez”. Rzeczywistość nie narzuca mi się, nie chce nic egzekwować. To znaczy też, że nic nie planuję. Nic nie muszę. Uniezależniłem się finansowo od rynku wydawniczego, co zajęło mi parę lat. I pojechałbym znów w jakąś podróż. W podróży przytrafiają się piękne rzeczy. Przez parę ostatnich lat podróż wydawała mi się niekonieczna, a więc uznałem, że jest niewarta podjęcia. Już jestem gotowy.
Wszystkie twoje teksty dotyczą zawsze życia – jakby to ująć zgrabnie – „prostego”, blisko natury, ale raczej nie z powodu wyboru, ale sytuacji materialnej (i to zarówno w Birmie, jak i na Jurze). Jak wygląda myślenie ekologiczne w opisywanych przez ciebie przestrzeniach?
Słuchaj, ja znam na wylot „prostego człowieka”, choć bardzo bym chciał, żeby prosty człowiek zdecydował się wreszcie, kim jest. Skarbnicą moralnej prawdy, czy skarbonką marnej pazerności? To z wiersza Barańczaka. Lubię ten utwór. Poza tym, ja też walczyłem o byt materialny, więc znam te tematy.
Nie wiem do końca, jak to jest z tym myśleniem ekologicznym. Polacy się najbardziej boją zmiany i to jest hamulec, bo ekologia to zmiana. Na prowincji jest zupełnie inna relacja z przyrodą niż w mieście. Ja to widzę u siebie, po paru latach pracy w polu, pod lasem. W moim stosunku do natury nic nie uległo zmianie poza tym, że jest to układ bardziej partnerski. To znaczy, że zachwycam się nią jak wcześniej, ale często jesteśmy sobie obojętni, czasem mam jej dość. Uważam, że taki związek ma większe szanse. Partnerstwo ma jednak swoje skutki. Skandaliczna ustawa pozwalająca na wycinkę drzew była dla miast i lasów zabójstwem. Na wsi była zupełnie inna perspektywa: wieś czasem trzeba przewietrzyć, wpuścić trochę światła, i tak to zostało tu odebrane. Żadnej masakry. Co innego w miastach – drzewa przeszkadzają deweloperom. W lesie – tu jest money, towar. Ostatnio wybrałem się na spacer, żeby odnaleźć taki piękny dąb. Ścięty. Przy ścieżce w lesie. Jest oczywiste, że dla drewna na handel. Komu on tam przeszkadzał? Naprawdę był wyjątkowy. Wciąż natykam się na śmieci w lesie. W rzece syf. W kominach syf. Niestety tylko jedna metoda jest naprawdę skuteczna: zmiana musi przyjść z góry, od władzy, jako nakaz. Ale władza w Polsce ma inne priorytety.
Andrzej Muszyński – autor m.in. Miedzy i Podkrzywdzia. Właśnie ukazała się jego powieść Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny (Wydawnictwo Literackie). Nominowany do Paszportu „Polityki” oraz Literackiej Nagrody Gdynia. Od niedawna pisze na swoim profilu FB Dom ojców.