Najlepiej słucha się muzyki na żywo, trzymając w ręku piwo
i
Festiwal w Jarocinie, 1993 r., zdjęcie: Krzysztof Maria Krawczyk (CC BY-SA 4.0)
Przemyślenia

Najlepiej słucha się muzyki na żywo, trzymając w ręku piwo

czyli rozmowa z Wojciechem Kozielskim
Anna Wyrwik
Czyta się 22 minut

Weltschmerz Hardcore to powieść o Macieju Wolnym, który wchodzi w świat punk rocka i już w nim zostaje. To Polska PRL-u lat 80. na przykładzie śląskiej prowincji i świat XXI w. na przykładzie Londynu. Pierwsi przyjaciele, pierwsze tanie wina w parku, pierwsze fajki, pierwsze koncerty, przegrywane kasety w pudełkach ze skserowanymi okładkami, milicja ścigająca za długie włosy, rygorystyczna szkoła i młodzieńczy bunt, a przede wszystkim muzyka odkrywana na wszelkie możliwe sposoby, przeżywana nie tylko estetycznie, ale też ideologicznie jako podłoże drogi życiowej oraz jeden z powodów marzenia o wolności i lepszym świecie. Z autorem Weltschmerz Hardcore Wojciechem Kozielskim rozmawia Anna Wyrwik

Anna Wyrwik: Piwo czy muzyka?

Wojciech Kozielski: Wydaje mi się, że najlepiej słucha się muzyki na żywo, trzymając w ręku piwo, więc to się zazębia. Gdy słucha się muzyki w dużej sali albo na festiwalu, to piwo tam jest zazwyczaj paskudne, ale jeżeli to jest w małym klubie czy w domu, to piwo z muzyką uzupełniają się doskonale.

Tak jak w twojej powieści. Weltschmerz Hardcore – skąd ta książka?

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zacząłem ją pisać w 2011 r. w Londynie. Pracowałem wtedy w branży muzycznej przy dystrybucji płyt i ta praca była paskudnie nudna. Z jednej strony lubiłem to miejsce, z drugiej robienie transferów płyt z jednego punktu do drugiego było straszne. W tej pracy interesowały mnie tylko rozmowy z ludźmi i przerwy na papierosa. Trochę zacząłem się martwić, mimo że przecież zdawałem sobie sprawę z faktu, że rynek płytowy w takim kształcie, w jakim znałem go z lat 90., kiedy to wydawało się, że ludzie mogą się z muzyki utrzymać, odchodzi w przeszłość. I był taki dzień, kiedy byłem już tak bardzo znudzony tą swoją pracą, że wziąłem coś, co nazywa się sick leave, zadzwoniłem i powiedziałem, że nie przyjdę, bo boli mnie brzuch. Poszedłem do parku z iPodem na uszach i zacząłem coś tam pisać. Pomysł i gotowy zarys historii – zarówno tych przeżytych, jak i zasłyszanych czy zmyślonych miałem już wcześniej, a wtedy po prostu zacząłem przepisywać to na papier, bo chcę zaznaczyć, że książka została napisana ręcznie. Nie jestem typem człowieka, który wstaje, siada do biurka i pisze pięć stron tekstu dziennie, więc pisałem ją w różnych dziwnych miejscach, nie tylko w Londynie, ale też w innych miastach. Bardzo mnie to wciągnęło i tak od listopada do końca grudnia napisałem archiwalną część książki rozgrywającą się w Polsce. Zasadniczo idea wzięła się z poczucia pustki wynikającej z wykonywanej pracy. Zawsze byłem aktywny na scenie muzycznej i zawsze interesowała mnie ona od strony kreatywnej, jednak jako człowiek, który nigdy nie nauczył się grać na żadnym instrumencie, który nie założył zespołu, po prostu postanowiłem napisać książkę. Wydawało mi się, że mam do opowiedzenia historię dosyć ważną dla mnie i mojego pokolenia. Potem koleżanka poradziła mi, by ten tekst przełamać fragmentami współczesnymi i rok później dopisałem historie londyńskie. Wyszła z tego konfrontacja pokazująca, jak to wszystko się rozmyło i w jakich poszło kierunkach. A w ogóle wzięło się to też z tego, że w Londynie miałem wielu przyjaciół z całego świata i często opowiadałem im historie, które dla nich były tak straszne i niewiarygodne, że aż poczułem potrzebę ich spisania.

Książka będzie przetłumaczona na język angielski?

Będę się starał, ale oczywiście wszystko rozbija się o finanse.

Z polskim wydaniem trochę to trwało.

Po napisaniu książka leżała dwa lata i dopiero po tym czasie ośmieliłem się dać ją do przeczytania innym ludziom. Odbiór był bardzo pozytywny. Ktoś doradził, bym zmienił zakończenie i wtedy powstała ta ostatnia część. Ale potem zaczęły się schody. Najpierw było jakieś małe krakowskie wydawnictwo i bardzo krakowska historia, czyli facet, który mówił, że super i wydajemy, a potem przestał się odzywać. Następnie dałem ją do Instytutu Mikołowskiego im. Rafała Wojaczka, którego prezesem był mój kolega pamiętający tamte czasy i podobne historie. Jednak instytut utrzymywał się z dotacji, a te obcięto. Książka leżała kolejne dwa lata i wtedy zainteresowało się nią duże wydawnictwo. Była już propozycja kontraktu i w momencie, gdy mieliśmy zaczynać pracę redakcyjną, przestali się odzywać. Potem dowiedziałem się, że w zamian wydali książkę popularnego polskiego muzyka. Po kolejnych miesiącach czekania zdecydowałem się na akcję crowdfundingową i wyszło niebywale dobrze, bo zebrałem potrzebne środki w pięć dni.

Książka zwraca uwagę stroną wizualną. Powiedz coś o współpracy z Marcinem Maciejowskim, który zaprojektował okładkę.

W akcji crowdfundingowej bardzo popierał mnie Marcin Świetlicki i to on poprosił Marcina Maciejowskiego, by wykonał rysunek pod jej kątem. Gdybym nie zebrał pieniędzy, toby się go sprzedało, ale na szczęście udało się zebrać tyle, że sobie go oprawiłem i będzie wisiał na ścianie.

Na początku książki piszesz: „To wszystko, co chcę ci teraz opowiedzieć – powtarzając za punkowym poetą Davidem [chodzi o Davida Fecka z zespołu Comet Gain – przyp. A.W.] – to niedopowiedziane historie nagrane na kasetach, które kryją w sobie nasze tajemnice: to, co tak wiele dla nas znaczyło, to, co odeszło; to czego teraz tak cholernie brak”. Przez książkę cały czas przebija tęsknota – za czym? Za latami młodości, za tamtymi czasami?

To nie jest tęsknota za tamtymi czasami, nie chciałbym przenieść się tam z powrotem. Jedyne, za czym tęsknię z tamtych lat, to taka jakaś niewinność i energia, którą człowiek brał znikąd, pewnie siła młodości. Ale ja się chciałem z tamtymi czasami rozliczyć. Lata 80. mnie ukształtowały, byłem wtedy nastolatkiem, ale nie ma za czym tęsknić i tak naprawdę ta książka jest smutna, ponieważ historie w niej opisane poza tym, że są śmieszne albo głupie, są po prostu smutne, bo za czym tu tęsknić w latach 80.? Za strasznie durną i rygorystyczną szkołą? Za groźbą, że mnie wezmą do wojska? Za tym, że dostanę po ryju za wygląd? Nie ma we mnie tęsknoty za tamtymi czasami, ale tęsknię za tym, że w tamtych czasach można było tak naprawdę iść pod prąd.

W książce jest taki fragment: „Tak, wiem, że z nudą zmagały się prowincjonalne nastolatki w każdym innym kraju Europy, ale przyczyną naszego wkurwienia było przede wszystkim to, że musieliśmy się nudzić nudą drugiej kategorii, bardziej bolesną od konsumpcyjnej nudy Zachodu”. Często zastanawiam się nad różnicami pomiędzy zachodnią kontrkulturą, antykonsumpcyjną, antysystemową i jakoś tam zawsze wpatrzoną w lewicę, a tą naszą, również antysystemową, przez co oczywiście antylewicową. Jak ty widzisz te różnice?

To były dwie zupełnie inne płaszczyzny operowania. My zazdrościliśmy zachodnim punkom tego, że mogą sobie wydawać płyty, mają kluby, mogą pić piwo i brać zasiłki…

…branie zasiłków od państwa jest mało punkowe.

No nie jest punkowe, a dla nas to wszystko było szokujące, ponieważ tutaj nie było nic. Nic nie mogliśmy. Nie było możliwości wydawania płyt. Można było sobie robić jakieś kasety chałupniczo i przegrywać z magnetofonu na magnetofon, kserować okładki, jeśli szczęśliwie miało się dostęp do punktu ksero. Wydaje się jednak, że w tamtych czasach było większe zrozumienie tych dwóch światów. Dobrzy ludzie z Zachodu pomagali, wysyłając materiały zupełnie za darmo albo wymieniając je na nasze, co im się kompletnie nie opłacało. Tamta scena była po prostu zainteresowana tym, co dzieje się u nas – to było pomieszanie fascynacji z szokiem. Oni mogli wtedy robić wszystko, bo tamte lata były o wiele bardziej liberalne niż dzisiejsze. Można było sobie np. squatować w centrum miasta, nie było tej całej deweloperki, a teraz, jak patrzę na miasta, które znałem: Berlin czy Amsterdam, to tam już praktycznie tego nie ma. To były dwa światy, które się nawzajem uzupełniały. Prawda jest taka, że my, żyjąc w Polsce, mieliśmy wyidealizowany obraz Zachodu, a ludzie z Zachodu mieli wyidealizowany obraz Wschodu. W 1989 r. robiłem w Krakowie koncert zespołu Soulside i ich wokalista Bobby Sullivan mówił, że podczas trasy po Polsce zszokowało go, że nic nie ma na sklepowych półkach, ale z drugiej strony spodobało mu się to, że nie ma tyle plastiku.

Opisujesz w książce zbieranie puszek po piwie i coca-coli, pustych paczek po papierosach, też to pamiętam, np. te etykiety po piwach, to kolekcjonowanie śmieci, odpadów po konsumpcjonizmie Zachodu, tęsknota za światem, w którym jeansy są ogólnodostępne, a nie z jakiegoś odrzutu. Po 1989 r. wszystko się zmieniło, a ty piszesz, że kontrkulturę zastąpiła kontrkonsumpcja. To jest właśnie pomysł na to, jak punk może odnaleźć się w obecnych czasach?

Ta kontrkonsumpcja miała być prowokacyjna, bo też zmieniły się zasady gry i wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach trzeba działać inaczej. Tworzenie miejsc alternatywnych dla dominującego modelu, małych, lokalnych inicjatyw, klubów, knajp, restauracji z ekologicznym jedzeniem to jest właśnie ta nowa metoda.

Piszesz, że: „Dzisiaj może się tu wykluć co najwyżej nowy trend; dzisiaj nie wykluje się tu już żadna wielka myśl. Wszyscy zaufali marketingowi nowego świata; uwierzyli, że superszybkie łącza spoją nowe społeczeństwo lepiej niż jakakolwiek idea”. Twój bohater nigdy nie zrobił sobie tatuażu z czterech pasków z logo Black Flag, bo ma je wyryte na mózgu. Jak tacy ludzie, ludzie, których dusze są wolne, bezkompromisowi ideowcy mogą odnaleźć się w tych naszych czasach?

To wszystko zmienia się w sposób naturalny. Jednym z powodów powstania tej książki była chęć rozliczenia się z przeszłością, ale nie na takiej zasadzie, na jakiej robi to wielu ludzi z mojego pokolenia, którzy, gdy już odchowali dzieci i jakoś się życiowo ustawili, to zaczęli z powrotem zbierać płyty oraz jeździć na koncerty zespołów z młodości. Nie wyrzucam im tego, tyle że ja po prostu cały czas próbowałem to robić inaczej. Mnie chodziło bardziej o niepokornego ducha. Zresztą uważam, że muzyka może znowu się sprawdzić, ponieważ żyjemy w czasach, w których trzeba coraz poważniej kwestionować rzeczy dziejące się wokół nas, znowu zadawać sobie ważne pytania i znowu iść pod prąd.

Mieliśmy w historii muzyki taki kontrkulturowy ciąg: jazz, który u nas był zupełnie antysystemowy, a w Stanach to był bebop – potem był rock, punk, hip-hop – i kiedyś często zastanawiałam się, co będzie następne, a tu nic nie ma. Myślę, że muzyka była zawsze mocą młodych ludzi. Gdzie jest więc ta moc, ta energia? Czy oni faktycznie myślą, że nie mają się przeciwko czemu buntować albo czy po prostu nie chcą?

Myślę, że jest to związane z tym, że kontrkultury i posługiwanie się tego typu środkami wyrazu w celu manifestacji swoich poglądów skończyły się w XXI w. Prawdą jest, że dziś ciężko tworzyć jakieś enklawy, komuny, czy wspominane już przeze mnie squaty, ponieważ to są kategorie XX-wieczne, w których nie sposób obecnie się odnaleźć. W muzyce techno wypłynął jakiś nurt tożsamościowy, ale faktycznie, w tej chwili nic nie ma i wydaje mi się, że jest to też związane z dostępnością muzyki i wszystkiego innego w Internecie. Dziś nie trzeba już tworzyć niczego nowego, bo ma się gotowe pakiety estetyki, w których się funkcjonuje. Człowiek ściąga coś, co mu najbardziej odpowiada, i albo się pod tym podpisuje i na tej podstawie określa swoją postawę, albo nie. Był taki dokument o latach 80. Soap the Stamps, w którym jeden człowiek bardzo ładnie opisywał dwa sposoby poznawania nowych zespołów. Pierwszy był taki, że sprawdzało się zdjęcie zespołu na płycie, kasecie czy w fanzinie, a konkretnie, jakie koszulki noszą jego członkowie. Drugi to sprawdzanie podziękowań i inspiracji danego zespołu na okładce płyty czy kasety. Spisywało się te kapele i się ich szukało.

Teraz służą temu odpowiednie strony i aplikacje.

Tak, włączasz Spotify i on ci wybiera kawałki pod kątem tego, czego słuchałeś wcześniej. Jeśli jakoś tęsknię za tamtymi czasami, to na pewno za tym, że wtedy pasja była bardziej wymagająca, bo przede wszystkim trzeba było drążyć.

Myślę, że dla wielu osób, które tak jak ty czy ja siedziały z magnetofonami, czekając na ulubiony utwór w radio, by nagrać go na kasetę i stworzyć z tych utworów jakąś składankę, często bardzo słabej jakości, dzisiejszy świat byłby nie do wyobrażenia. Jak ty wyobrażałeś sobie świat po 1989 r.?

W mojej następnej książce chcę zmierzyć się z latami 90. One są bardzo ciekawe, choć bardziej socjologicznie niż muzycznie.

Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989

Chyba im dalej od lat 90., tym bardziej je doceniamy. To był przecież fantastyczny moment nie do powtórzenia, gdy nagle cały świat po kilkudziesięciu latach podziału przechodził zmianę. Niektórzy bezpośrednio, inni obserwując z dalsza, ale wszyscy byli w momencie przejścia. Bardzo ciekawy okres.

Zdecydowanie inny od lat 80. W latach 70. zawalił się welfare state, doszedł kryzys ekonomiczny, wszystko zaczęło się sypać i lata 80. były dekadą buntu. A potem upadł mur berliński i lata 90. były czasami wielkiego optymizmu. Wydawało nam się, że świat będzie lepszy.

W książce opisujesz, jak w 1989 r. poznałeś w Zgorzelcu grupę punków z NRD, którzy jechali do Pragi, by przeskoczyć przez płot zachodnioniemieckiej ambasady i poprosić o azyl. Potem mówiono, że zaczynkiem do zburzenia muru były właśnie takie incydenty przy ambasadach w Pradze, Budapeszcie i Warszawie.

To jest prawdziwa historia. Ale mam jeszcze lepszą. Gdy w 1990 r. po raz pierwszy pojechałem do Berlina, mieszkałem u człowieka owianego legendą. Nie poznałem go osobiście, ale wiedziałem, że to znany NRD-owski punkowiec-dysydent irańskiego pochodzenia, który w latach 80. został wyrzucony z NRD za przemycenie materiałów, dzięki którym wydano na Zachodzie płytę zespołu L’Attentat. Prawda okazała się inna. Ten człowiek mógł wyjechać do Berlina Zachodniego, ale nie dlatego, że był dla władz NRD tak bardzo niebezpieczny, a dlatego, że zakapował w śledztwie swoich kolegów i figurował na liście agentów Stasi.

W RFN był czynnym agentem?

Brał pieniądze i też ktoś tam znalazł się z jego powodu w więzieniu. A potem, gdy Instytut Gaucka zaczął odtajniać akta, ten człowiek uciekł i po prostu zapadł się pod ziemię.

Bohater twojej powieści Maciej Wolny przywołuje zdanie Davida Fecka: „Kaseta, machina poezji”, a sam pisze: „Kasety to moje życie. Od zawsze w cieniu bardziej pożądanych płyt…”. A jak jest u ciebie?

Mam magnetofon i wiele kaset, nawet ostatnio parę kupiłem. Mam bardzo dużo kompaktów, bo w momencie, gdy się one pojawiły, przestałem kupować winyle, a potem znowu je kupowałem, gdy zaczęły wychodzić nowe edycje, które nie pojawiały się na kompaktach i w rezultacie mam teraz wszystkie nośniki. Po prostu lubię mieć jakiś nośnik fizyczny w domu. Jednak słucham muzyki w sposób pragmatyczny i w rezultacie w większości z komputera ze Spotify. Wiąże się to z tym, że mało czasu spędzam w domu. Gdy już jestem w domu, słucham płyt, celebruję to słuchanie. Ale nie jestem kolekcjonerem, który gdy wychodzi nowa płyta, od razu musi ją mieć. Dla mnie ważne są te płyty, które są ważne, a reszta może sobie poczekać.

Twoja książka to przede wszystkim muzyka, a jej osią jest lista utworów na składankę kasetową, którą Maciej Wolny tworzy dla poznanej w Londynie Francuzki. Powiedz coś o tych utworach.

Ta lista powstała później i robiłem ją pod kątem spisanych historii. To miało się ze sobą komponować. Podczas jednej z rozmów na spotkaniu autorskim zarzucono mi, że te kawałki są oderwane od tekstu, ale tak to miało wyglądać, to miała być taka ścieżka dźwiękowa. Na początku każdego rozdziału jest cytat, który nawiązuje do historii, ale historia nie jest o tym kawałku czy o tym zespole, bo to są zespoły bardzo ewidentne, a ja potrzebowałem prawdziwych, żywych historii. To, że istniał Crass, który pisał manifesty, nie oznacza, że każdy rozdział miałby zaczynać od takiego manifestu. Ta lista jest równoległa do opisywanej historii, jest muzycznym zobrazowaniem tego, jak ta historia się rozwija i, co ciekawe, przypadkowo ułożyła się prawie chronologicznie. Poza kawałkami pierwszym i ostatnim są to utwory z lat 80. z amerykańskiej sceny hardcore, którą poznałem z opóźnieniem jakieś pięć lat po wybuchu tego wszystkiego w Stanach, ale taka była kolej rzeczy, że do Polski wszystko przychodziło znacznie później. To był czas, gdy znudzony mało oryginalnym punk rockiem jarocińskim zacząłem szukać nowych rzeczy i te zespoły ze Stanów były dla mnie absolutnym objawieniem. Nie znałem wtedy angielskiego i nie rozumiałem tekstów, ale czułem, że to mnie naprawdę rusza i ta lista jest hołdem oddanym nie tyle konkretnym muzykom, ile tej inspiracji.

Piszesz o punku, że jest szczery, prawdziwy, bezkompromisowy. Mnie się podoba to, że twoja powieść też jest właśnie taka. Jest punkowa. Poruszyłeś temat Jarocina, który pojawia się w niej pod koniec, gdy Maciej Wolny bezkompromisowo go krytykuje. O co chodzi z tym Jarocinem?

Jarocin to było ważne doświadczenie pokoleniowe, wielka przygoda, tak jak teraz np. Przystanek Woodstock. Ludzie z całej Polski przyjeżdżali, by na parę chwil wyrwać się z otaczającej rzeczywistości, a potem wracali normalnie do siebie. Moje pretensje do Jarocina wiążą się z tym, że to był taki wentyl bezpieczeństwa. Ale ja nie mówię, że Jarocin był jednoznacznie zły… Gdybym tam nie pojechał, nie poznałbym wielu ważnych osób w moim życiu.

Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Festiwal w Jarocinie, 1988 r., zdjęcie: Maciej Jawornicki (CC BY-SA 3.0 PL), digitalizacja: Europeana 1989
Koncert zespołu Siekiera na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie, 1984 r., zdjęcie: Mirosław Makowski, Pracownia 52 (CC BY-SA 3.0)
Koncert zespołu Siekiera na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie, 1984 r., zdjęcie: Mirosław Makowski, Pracownia 52 (CC BY-SA 3.0)

Chodzi mi bardziej o ocenę wspominania Jarocina niż samego Jarocina. Maciej Wolny krytykuje ludzi, którzy wspominają punk rocka w sposób fasadowy, zapominając o sytuacjach typu golenie głowy przez milicjanta na dworcu, a pamiętając jedynie to, co było ekstra.

O to mi właśnie chodzi. To jest pamięć wybiórcza, bo wypiera się rzeczy, które były wstydliwe albo takie, o których nie chce się mówić dobrze.

Są też takie, o których nie powinno się mówić źle.

No właśnie. Każde pokolenie miało dla siebie coś ważnego i generacja obecnych 50-latków, którzy jeździli do Jarocina, chce pamiętać tylko to, co najlepsze. To jest tak, jak z muzyką, że ludzie lubią słuchać piosenek swojej młodości, a to ich może hamować. Ze mną nie jest inaczej, bo wciąż największy sentyment mam do rzeczy z tamtych lat, choć staram się cały czas szukać czegoś nowego.

Wciąż żyjesz muzyką tak jak kiedyś?

Tak.

I wciąż szukasz?

Mniej, niżbym chciał.

Maciej Wolny ma momenty, gdy wkurza się na siebie, że nie może się od tego punka oderwać, że wciąż tą muzyką żyje, nawet jeśli by już tego nie chciał.

Dla mnie teraz słuchanie muzyki jest łatwiejsze. Jest tak, że nie muszę się już określać, po której stronie barykady stoję. Mogę brać wszystko, co mnie interesuje, i ze wszystkiego czerpać przyjemność. Kiedyś, by pochwalić się w towarzystwie, że się lubi kawałek pop, potrzebne było spore samozaparcie. Nie można było np. powiedzieć: „Lubię Kylie Minogue”, bo to jest wstrętny przemysł muzyczny.

A lubisz?

Tak.

I teraz możesz to powiedzieć.

Tak, teraz mogę, choć to tylko taki przykład, ale mogę też powiedzieć, że lubię zespół Abba, a w tamtych latach przyznanie się do tego było narażeniem się na spore szyderstwa. Teraz wolno mi wszystko. Słucham nowej muzyki, robię koncerty młodych zespołów i sprawia mi to przyjemność. Potrafię się z tymi ludźmi dogadać. Oni biorą coś z mojej historii, a ja z ich energii. Wciąż jestem aktywny na scenie punkowej, choć może już nie tak, jakbym chciał, bo nie mogę się temu poświęcić na full time. Jestem tak trochę z doskoku, taki starszy wujek.

Może coś w stylu Hillyego Kristala, założyciela słynnego CBGB w Nowym Jorku.

Taaa… Scena hardcore’owa w tamtych czasach wyglądała tak, że np. założyciele fanzinu „Maximumrocknroll” to byli ludzie dużo starsi. Pisał tam m.in. Mykel Board, nowojorski Żyd, który najpierw musiał przejść ten cały Williamsburg i dopiero po jakimś czasie się z niego wymiksował. Był też np. Lawrence Livermore, założyciel wytwórni Lookout!, która wydawała pierwsze płyty Green Day, zanim jeszcze stali się sławni. A on wcześniej w latach 50. działał w jakichś młodzieżowych gangach, strzelali do niego… To wszystko są bardzo ciekawe historie, które dały zaczyn amerykańskiej scenie punk rockowo-hardcore’owej, zanim została ona przejęta przez gówniarzy. Ci gówniarze byli niepokorni, ale musieli mieć tych dobrych wujów, którzy ich prowadzili. Ja nie chcę się przeceniać, bo w całej tej historii jestem na pół gwizdka, ale schlebia mi to, że po wydaniu książki jest tak dobry oddźwięk ze strony młodych ludzi. Bałem się, że jeśli ktoś ją doceni, to będą to ludzie z mojego pokolenia, którzy przeżyli podobne historie. A mnie chodziło o pokazanie czegoś uniwersalnego. Nie wiem, czy mi się to udało, ale odbiór jest na tyle dobry, że wydaje mi się, że w jakiś sposób tak.

Będzie dodruk?

Tak. Pierwszy nakład wynosił 600 egzemplarzy, drugi 500 i jest już na wykończeniu, więc będzie trzeci.

W twojej książce jest dużo muzyki, ale też dużo piwa. Gdyby to był wywiad idealny, to czego byśmy słuchali i co byśmy pili?

Dużo zależy od chwili, a w tej chwili tęsknię za takim belgijskim piwem XX Bitter i pewnie chciałbym posłuchać Hot Snakes, bo oni mi się nigdy nie nudzą. Jestem takim trochę ich psychofanem. Zawsze jak grają w Europie, jadę na koncert.

Na ilu byłeś?

Do tej pory na ośmiu. Oni się w którymś momencie rozpadli i przez prawie 10 lat nie istnieli. Są ze Stanów, z San Diego. Pojawili się w moim życiu na przełomie wieków. To przejście w XXI w. było dla mnie bardzo bolesne. Przez jakiś czas utrzymywałem się z pisania o muzyce. Pracowałem w Onecie. Pisałem też do czasopisma „Brum” i recenzje do „Przekroju”, gdy ten miał jeszcze siedzibę w Krakowie. W 2002 r. Onet zmienił właściciela, były czystki i ja wyleciałem. Wtedy poczułem, że jest ten wiek XXI i świat się zmienia. Wyjechałem do Londynu, bo myślałem, że tam na pewno będę robił coś związanego z muzyką.

Te twoje londyńskie historie są momentami taką typową polską literaturą emigrancką. Maciej Wolny narzeka na nowych sąsiadów – Polaków, którzy wprowadzają się do jego budynku na fali unijnej emigracji.

To akurat jest zmyślona historia, ale miałem kilka podobnych przygód. Chodzi bardziej o klimat, o atmosferę. Znałem opowieści moich znajomych, którzy byli w Londynie wcześniej i pomagali mi na początku, i wiedziałem, od czego trzymać się z daleka. Moja historia wyglądała tak, że ja wiedziałem dokładnie, co w tej Anglii chcę robić, i byłem bezkompromisowy. Na początku pracowałem głównie w magazynie i pakowałem płyty. To mi odpowiadało. Zresztą pierwszy rok w Londynie miło wspominam. To był cienki czas, ale bardzo budujący. Wyjechałem tam pod koniec 2002 r. jeszcze przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Polaków nie było tam zbyt wielu. A potem w 2004 r. Unia mnie z jednej strony uratowała, bo nie wiedziałem, co zrobić z wizą, a z drugiej zjechały się tabuny Polaków. Londyn jest miastem trudnym do życia, ponieważ wymaga od człowieka dużego poświęcenia i jeżeli nie pokocha się go takim, jakim jest, można łatwo wypaść. Wyjechałem stamtąd nie dlatego, że przestało mi się podobać, ale dlatego, że nie chciałem zacząć tego miasta nienawidzić. Jest takie angielskie słowo downsizing. I to właśnie spotkało moją drugą firmę, tę, w której tak się nudziłem, że napisałem książkę. Musiała zostać okrojona, ale nie narzekam, bo na miejscu mojego szefa zrobiłbym to samo.

W twojej powieści jest parafraza wiersza Allena Ginsberga Ameryko, którą pełen żalu kierujesz pod adresem Londynu.

To ciekawa historia. Kiedyś miałem okropnego doła i tak sobie zacząłem to Ameryko recytować, i pomyślałem, że kiedyś zabawię się tym tekstem i napiszę do Londynu, tak jak Allen Ginsberg napisał do Ameryki. To jedyny fragment książki, który napisałem po pijaku. Był 2011 r. Jechałem do Polski na święta przez Pragę, ponieważ zawsze jeździłem przez Pragę. Koniec roku był w pracy bardzo intensywny, bo ludzie zamawiali płyty na święta, więc wypisywałem tysiące faktur, zostawałem po godzinach, ale na tydzień przed świętami to się urywało i nie było już nic do roboty. Wtedy ruszałem, by się tak przez dzień, dwa w tej Pradze wyzerować przed świętami u rodziców. Ja jestem w ogóle czechofilem, uwielbiam czeską literaturę i duża część mojej książki powstała w Czechach. Podróżowałem wtedy autobusem, który miał jechać 16 godzin, ale z powodu burzy śnieżnej jechał 22 i przez całą drogę pisałem, choć nie mogłem już wysiedzieć. Po przyjeździe od razu poszedłem spać, by rozprostować kości, a następnego dnia ruszyłem w miasto. Wtedy w Czechach zaczęły pojawiać się kraftowe knajpy, więc poszedłem do pierwszego takiego lokalu na peryferiach Pragi. Nazywał się Zubaty Pes. Dostałem tam pisarskiego speeda. Chodziłem potem od gospody do gospody już z normalnym czeskim piwem, bo ja zasadniczo wolę gospody niż te kraftowe miejsca, piłem piwo i pisałem. Skończyłem w U vystřelenýho oka, kultowej knajpie na Žižkovie. To taka mordownia, ale bardzo urokliwa, coś w stylu dawnego krakowskiego Pięknego Psa. Zupełnie odklejone miejsce. Usiadłem tam, dokoła mnie było jakieś takie pandemonium, a ja już trochę pijany wyciągnąłem wydrukowany tekst Ameryko i pod oryginałem, tak by się mniej więcej zgadzał rytm, napisałem swój wiersz. Zresztą Ginsberg miał swój praski incydent.

No tak. W 1965 r. został tam Królem Maja, a następnie władze go wydaliły.

Dziś powiedzielibyśmy, że wyrzucili go za LGBT. No, ale ten duch Ginsberga gdzieś tam jest w tej Pradze.

Skoro już o knajpach… Siedzimy w Klubie Baza przy Mostowej 2 w Krakowie. Otworzyłeś go 17 lipca. Opowiedz o tym miejscu. Jakie masz w związku z nim plany?

Chcę, by było to miejsce żywe, by były tu koncerty, projekcje, spotkania, żeby dużo się działo w sensie kulturalnym. Jest taka szansa, bo wielu ludzi zapowiedziało, że chce w tych działaniach uczestniczyć. Chcę, by ludzie dobrze się tu czuli, żeby nie było to miejsce nadęte. Oczywiście muszę je utrzymać… Sala koncertowa jest mała, więc będę zapraszał zespoły, na które mnie stać i które będą chciały zagrać za bilety. Myślę, że będzie to robione lokalno-okazyjnie. Dziś rynek muzyczny wygląda tak, że 40 osób na koncercie w klubie to jest dobrze, więc ktoś musi zgodzić się zagrać za takie pieniądze. Wszystko jednak zależy od tego, w jakim kierunku potoczy się świat, bo od kilku miesięcy żyjemy w zawieszeniu, a przy takich obostrzeniach trudno cokolwiek zrobić. Do tej pory zorganizowałem jedynie odwlekaną od marca promocję mojej książki.

Będzie kolejna książka?

Tak. Mam już fragmenty. Problem jest taki, że – tak jak mówiłem – nie potrafię pisać za biurkiem i do pisania potrzebuję dynamiki, ruchu. Myślę więc, że prace nad nią ruszą przy okazji jakiejś podróży. Będzie to sequel. Mniej muzyczny, bardziej historyczny. Bohaterem wciąż pozostanie Maciej Wolny. Prawdopodobnie w przyszłym miesiącu wypuszczę fanzin z moim opowiadaniem. To taki pomysł związany z fajną aurą, która powstała wokół tej książki. Gdy przyszła pandemia i wszystkie plany na promocję się posypały, roznosiłem ludziom, którzy wsparli mnie w akcji crowdfundingowej, egzemplarze książki po Krakowie. Umawialiśmy się na Plantach albo przed nieczynnymi knajpami i to bardzo się wszystkim spodobało. Również fanzin, który był dodatkiem do tej akcji. Ktoś powiedział mi, że powinienem zrobić następny. Więc wpadłem na pomysł, że wykorzystam do tego opowiadanie, które powstało już po napisaniu powieści. To jest ta pierwsza historia z lat 90., czyli to, co znajdzie się w sequelu. Weltschmerz Hardcore to pozycja chałupnicza, wydawnictwo nie ma środków na promocję, więc w myśl starej punkowej zasady będę brał egzemplarze tego fanzinu na spotkania autorskie, których mam trochę w planach, i za 10 sztuk po 10 złotych zwróci się bilet kolejowy. Ta książka ma w ogóle fajną i bardzo nietypową promocję. Będzie dostępna w knajpach, klubach muzycznych, sklepach z płytami. Wszystko zupełnie poza obiegiem biblioteczno-księgarnianym. Ale chcę zaznaczyć, że bardzo schlebiają mi pozytywne recenzje ze świata literackiego, których się bardzo obawiałem, bo nie uważam siebie za literata. Najfajniejsze jest to, że książka zaczęła po prostu żyć własnym życiem.

To wszystko się świetnie zgrywa. Piszesz o tym całym punku, antykonsumpcjonizmie, buncie i tworzysz książkę od początku do końca jakby poza systemem.

To musiało tak powstać.

"Weltschmerz Hardcore", Wojciech Kozielski, Wydawnictwo J
„Weltschmerz Hardcore”, Wojciech Kozielski, Wydawnictwo J

Czytaj również:

Po tramwajowych szynach – spacer z syberyjskimi punkowcami
i
zdjęcie: Austin Prock / Unsplash
Opowieści

Po tramwajowych szynach – spacer z syberyjskimi punkowcami

Marta Panas-Goworska

Druga połowa lat 80. XX wieku w ZSRR to nie tylko głasnost czy prywatne przedsięwzięcia zwane kooperatywami. Na masową skalę pojawiła się prostytucja, narkomania, rozpleniły przemoc domowa i przestępczość nastolatków. I to właśnie wówczas zrodził się syberyjski punk. Ów potężny impuls dzikiej energii popłynął z prowincji, rozlewając się od Kaliningradu po Władywostok. O relacjach ruchu kontrkulturowego z pierestrojką, ale też o twórczości Janki i Letowa opowiadają uczestnicy tamtych wydarzeń. 

Woodstock nad Turą

„Nie skaczcie teraz rebiata – krzyknął ktoś z organizatorów – nie nawalajcie się, siadajcie i słuchajcie!”. Spoceni, rozczochrani młodzi ludzie ulokowali się na podłodze tiumeńskiego Domu Kultury „Naftowiec”. Parkiet w takich miejscach czuć lakierem, kurzem i potem; dla syberyjskiej młodzieży lat 80. zapach ten będzie mieć na zawsze gitarowe brzmienie. Światła pogasły i członkowie zespołu ujęli instrumenty. Między nimi, nieco wycofana, stała nieznana widowni ruda dziewczyna. Był to jej pierwszy występ na scenie, nigdy przedtem nie akompaniowały jej też gitary elektryczne, a mimo to weszła owego dnia do historii rosyjskiej muzyki. Lider kapeli Kul’turnaja Riewolucija Artur Strukow zapisał po latach:

Czytaj dalej