Pytanie o najlepsze i najgorsze książki z ostatnich lat dla krytyczki intensywnie czytającej jest niestety zadaniem morderczym. Odradzam ten zawód wszystkim lubiącym książki – to najprostszy sposób, żeby przestać czuć jakąkolwiek sympatię do literatury. Bestsellery często są nieprawdopodobnie durne i wtórne, z tak koślawą składnią, że podmiot rzadko kiedy pasuje do orzeczenia, a dopełnienia to już dzikie pola języka. Książki, na które czekam z zapartym tchem, pojawiają się rzadko, większość z początku wydaje się interesująca, ale mniej więcej w połowie okazuje się mało satysfakcjonująca, a jakieś 90% publikacji branży wydawniczej to marnowanie lasów. Najbardziej zaś męczy konieczność czytania co dwa lata autorów, którzy z równą męką, a na muszce wydawnictwa, piszą na akord kolejne książki.
Może to, co piszę, wyda się Państwu cyniczne, ale po mojej stronie stoją matematyka i logika, rachunek prawdopodobieństwa oraz zwykły rozsądek – ile arcydzieł jesteśmy w stanie wytworzyć w ciągu roku? Arcydzieło przecież na tym między innymi polega, że pojawia się rzadko, że trzeba go ze świecą szukać, że oszałamia czytelników.
Moim zdaniem z arcydziełem mamy do czynienia, gdy kolejne pokolenia albo chociaż różne grupy (społeczne i wiekowe) biorą na warsztat lekturowy i krytyczny wybitne książki, bo to czytelnicy tworzą arcydzieło, a nie autor. O taki rodzaj zaś wymiany myśli w Polsce dzisiaj trudno i to jest nasza wina – czytelników, którzy konsumują literaturę, a o niej nie rozmawiają – że nie mamy dzisiaj arcydzieła.
I w takim momencie