Najmniejsza kobieta świata Najmniejsza kobieta świata
i
fot. Max Chiswick
Doznania

Najmniejsza kobieta świata

Clarice Lispector
Czyta się 5 minut

W środkowym Kongu odkrył rzeczywiście najmniejszych Pigmejów świata. I – zupełnie jak szkatułka w szkatułce jeszcze jednej szkatułki – pośród najmniejszych Pigmejów świata znalazł się najmniejszy z najmniejszych Pigmejów świata, zgodnie – być może – z potrzebą Natury czasem odczuwającej przymus przekraczania samej siebie.

Pośród moskitów i spływających gorącą wilgocią drzew, pośród listowia o najbardziej leniwej zieleni Marcel Pretre stanął twarzą w twarz z kobietą o czterdziestu pięciu centymetrach wzrostu, dojrzałą, czarną, milczącą. „Czarną jak małpa”, poinformował prasę, i mieszkającą na czubku drzewa ze swym malutkim kochankiem. Zanurzona w parnych dzikich humorach, które wcześnie zaokrąglają owoce i nadają ich smakowi nieznośnej słodyczy, była brzemienna.

Stała tam oto najmniejsza kobieta na świecie. Przez chwilę, w brzęczącym upale, było tak, jakby Francuz niespodziewanie doszedł do ostatecznej konkluzji. W rzeczy samej, tylko dlatego, że nie był wariatem, jego dusza nie popadła w szaleństwo ani on sam nie wyszedł z siebie. Odczuwając nagły przypływ potrzeby uporządkowania i nazwania wszystkiego, co istnieje, nadał jej imię Kwiatuszek. I usiłując zakwalifikować ją do rozpoznawalnych rzeczywistości, w te pędy zabrał się do zbierania danych na jej temat.

Jej plemię podlegało powolnej eksterminacji. Zostało niewiele ludzkich egzemplarzy tego gatunku, który gdyby nie podstępne afrykańskie niebezpieczeństwa, rozpleniłby się po świecie. Poza chorobami, niezdrowymi wyziewami wód, paskudnym jedzeniem i krążącymi wokół drapieżnikami wielkim zagrożeniem dla nielicznych już Likoualów byli dzicy Bantu; groźba osaczająca ich bezszelestnie niczym w poranek walnej bitwy. Bantu łapali ich w sieci, tak samo jak małpy. I zjadali. Tak jest: łapali ich w sieci i zjadali. Ten malutki lud wiecznie się cofał i cofał, aż wreszcie znalazł się w sercu Afryki, gdzie napatoczył się nań wniebowzięty odkrywca. Ze względów obronnych strategicznie zamieszkiwali najwyższe drzewa. Stamtąd kobiety schodziły na ziemię, żeby gotować kukurydzę, mleć maniok i zbierać zieleninę; mężczyźni zaś na polowania. Kiedy rodziło się dziecko, niemal natychmiast darowali mu wolność. To prawda, że nader często dziecię nie cieszyło się nazbyt długo tą wolnością pośród drapieżników. Ale prawdą jest też, że przynajmniej nie lamentowali, że życie tak krótkie, a tyle się trzeba narobić. Wszak nawet język, którego dziecko się uczyło, był krótki i prosty, same najważniejsze rzeczy. Likoualowie używali niewielu słów, nazywali rzeczy gestami i zwierzęcymi pochrząkiwaniami. Jako wynalazek duchowy mieli bęben. Tańczyli w rytm bębna, a tyci toporek strzegł ich przed Bantu, którzy pojawiali się nie wiadomo skąd.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W ten właśnie sposób podróżnik ich odkrył, stojących u jego stóp, najmniejszych istniejących ludzi. Jego serce żwawiej zabiło, wszak żaden szmaragd nie jest tak rzadki. Ani nauczanie mędrców Indii nie jest tak rzadkie. Ani nawet najbogatszy człowiek na ziemi nie zobaczył na własne oczy czegoś tak dziwacznie zabawnego. Stała tam oto kobieta, której nieumiarkowanie najbardziej wyrafinowanych snów przenigdy by sobie nie wyobraziło. Wtedy to odkrywca powiedział, nieśmiało i z delikatnością uczuć, o którą własna żona nigdy by go nie podejrzewała:

– Tyś jest Kwiatuszkiem.

W tej samej chwili Kwiatuszek podrapała się tam, gdzie porządny człowiek nigdy się nie drapie. Odkrywca – jakby otrzymał najwyższą nagrodę za niewinność, do której mężczyzna, wieczny idealista, ośmiela się dążyć – niebywale światowy odkrywca odwrócił wzrok.

Zdjęcie Kwiatuszka zostało opublikowane w kolorowym dodatku do niedzielnych gazet, zmieściła się na nim w swej naturalnej wielkości. Obwiązana chustą, z brzuchem w zaawansowanym stanie. Płaski nos, czarna twarz, zapadnięte oczy, płaskie stopy. Wyglądała jak szczeniaczek.

Tej niedzieli w pewnym mieszkaniu pewna kobieta, rzuciwszy okiem na portret Kwiatuszka w rozłożonej gazecie, nie chciała spojrzeć po raz drugi, bo „mnie przeraża”.

W innym mieszkaniu inna pani tak niezdrowo się rozczuliła drobnością afrykańskiej kobiety, że – ponieważ lepiej zapobiegać niż leczyć – że nigdy nie należałoby zostawiać Kwiatuszka samej z rozczuleniem tej pani. Kto wie, do jakiego mroku miłości może doprowadzić czułość. Pani spędziła cały dzień skołowana, można by rzec opętana tęsknotą. Zresztą właśnie była wiosna i niebezpieczna dobroć wisiała w powietrzu.

W pewnym domu pięcioletnia dziewczynka, zobaczywszy portret i usłyszawszy komentarze, popadła w wielkie zdumienie. W tym domu dorosłych ta dziewczynka dotychczas była najmniejszą ludzką istotą. I choć było to źródłem najlepszych pieszczot, było też źródłem pierwszego strachu przed tyranią miłości. Dzięki istnieniu Kwiatuszka dziewczynka poczuła – z niejasnością, którą dopiero wiele lat później, z powodów zgoła odmiennych, skonkretyzowała w myślach – poczuła, w pierwszym przypływie mądrości, że „rozpacz nie zna granic”.

W innym domu, w wiosennym uświęceniu, panna młoda wpadła w ekstazę współczucia:

– Mamuniu, spójrz na ten obrazek, biedaczka! Zobacz no, jaka ona smutniutka!

– Ale – odrzekła matka, surowa i zmarnowana, i dumna – ale to jest smutek zwierzęcia, nie człowieka.

– Och, mamuniu! – żachnęła się rozczarowana dziewczyna.

A w innym domu chłopak cwaniak miał cwany pomysł:

– Mamo, a gdyby tak podrzucić tę afrykańską małą obitkę do łóżka Paulinowi, jak będzie spał? Po obudzeniu to by dopiero miał stracha, co? Ale by wrzeszczał, jak by ją zobaczył w łóżku! I pobawilibyśmy się nią! Byłaby naszą zabawką, co?

Właśnie w tej chwili mama kręciła papiloty przed lustrem w łazience i przypomniała sobie, co opowiedziała jej kiedyś kucharka w sierocińcu. Nie miały lalek do zabawy, a macierzyństwo już okropnie pulsowało w serduszkach sierotek, więc mądrzejsze dziewczyny ukryły przed zakonnicą śmierć jednej z młodszych. Trzymały trupka w szafie, dopóki zakonnica nie wyszła, i potem bawiły się martwą dziewczyną, kąpały ją i karmiły, i karały po to, żeby później móc ją całować i pocieszać. O tym przypomniała sobie matka w łazience i opuściła ręce pełne wałków. I zastanowiła się nad okrutną potrzebą kochania. Zastanowiła się nad złem naszego pragnienia bycia szczęśliwym. Zastanowiła się nad dzikością, z jaką chcemy się bawić. I nad tymi wszystkimi chwilami, w których zabilibyśmy dla miłości. Wtedy spojrzała na cwanego syna, jakby patrzyła na niebezpiecznego nieznajomego. I przeraziła się własnej duszy, która, bardziej niż jej ciało, spłodziła tę istotę zdolną do życia i szczęścia. Tak spojrzała, z wielką uwagą i niewygodną dumą, na tego chłopaka, który nie miał już dwóch zębów na przedzie – ewolucja, ewolucja już zachodziła, ząb wypadał, żeby zrobić miejsce temu, który lepiej gryzie. „Kupię mu nowy garniturek”, postanowiła, patrząc na niego zamyślona. Uparcie ozdabiała szczerbatego syna eleganckimi ubraniami, uparcie chciała go bardzo czystego, jak gdyby czystość podkreślała uspokajającą płytkość powierzchowności, uparcie doskonaliła kurtuazyjną stronę urody. Uparcie odsuwała się i odsuwała jego od czegoś, co pewnie było „czarne jak małpa”. Wtedy, spojrzawszy w lustro w łazience, matka uśmiechnęła się nader dystyngowanie, elegancka i wymuskana, stawiając pomiędzy tą swoją twarzą o abstrakcyjnych rysach i prymitywną twarzą Kwiatuszka nieprzebytą odległość tysiącleci. Niemniej po latach praktyki wiedziała, że czeka ją teraz niedziela, podczas której będzie musiała ukrywać przed samą sobą niepokój, marzenie i utracone tysiąclecia.

W innym domu zadano sobie trud odmierzenia przy ścianie czterdziestu pięciu centymetrów Kwiatuszka. I od razu zachwyceni domownicy wpadli w zdumienie: ona była jeszcze mniejsza, niż mógł sobie wyobrazić człowiek obdarzony najbujniejszą fantazją. W sercu każdego z członków rodziny zrodziło się nostalgiczne pragnienie, aby posiadać na własność tę niewielką i nieposkromioną rzecz, tę rzecz, która uniknęła zjedzenia, to źródło wszelkiego miłosierdzia. Łakoma dusza rodziny chciała się poświęcić. A poza tym któż by nie chciał posiadać istoty ludzkiej tylko dla siebie? Co z drugiej strony nie zawsze byłoby wygodne, są takie chwile, w których nie chce się mieć uczucia:

– Mogę się założyć, że gdyby tu mieszkała, wszystko skończyłoby się kłótnią – odezwał się siedzący w fotelu ojciec, kategorycznie przewracając stronę gazety. – W tym domu wszystko kończy się kłótnią.

– Och, ty, José, wiecznie jesteś pesymistą – odezwała się mama.

– Czy mama już pomyślała, jakie duże będzie jej dziecko? – włączyła się rozgorączkowana najstarsza, trzynastoletnia, córka.

Ojciec poruszył się za gazetą.

– To pewnie najmniejsze czarne dziecko na świecie – odpowiedziała matka, rozpływając się w zachwycie. – Wyobraź no sobie, że ona służyłaby nam do stołu tu w domu! I to z tym wielkim brzuszkiem!

– Dość tych pogaduszek! – przerwał ojciec.

– Musisz się zgodzić – odezwała się nagle urażona matka – że to coś nadzwyczajnego. Jesteś zupełnie niewrażliwy.

A samo to coś nadzwyczajnego?

Tymczasem w Afryce to coś nadzwyczajnego miało w serduszku – kto wie, czy też czarnym, skoro bowiem Natura już raz pobłądziła, nie sposób jej dowierzać – tymczasem to coś nadzwyczajnego miało w serduszku coś jeszcze bardziej nadzwyczajnego, coś jakby sekret samego sekretu: maluteńkie dziecko. Odkrywca metodycznie zbadał spojrzeniem brzuszek najmniejszego dojrzałego człowieka. To w tej chwili odkrywca po raz pierwszy, odkąd ją poznał, zamiast poczuć ciekawość albo podniecenie, albo triumf, albo ducha nauki, odkrywca poczuł zawrót głowy.

Bo najmniejsza kobieta na świecie śmiała się.

Śmiała się, gorąco, gorąco. Kwiatuszek cieszyła się życiem. To coś nadzwyczajnego miało zachwycające doznanie, że jeszcze nie zostało zjedzone. Nie zostać zjedzonym było czymś, co kiedy indziej dawało jej żwawy impuls do skakania z gałęzi na gałąź. W tej jednakże chwili spokoju, pośród gęstego listowia środkowego Konga, nie wykorzystywała tego impulsu w praktyce – i cały impuls koncentrował się na samej małości tego czegoś nadzwyczajnego. Śmiała się zatem. Był to taki śmiech, że śmiać się tak może tylko ktoś, kto nie umie mówić. Tego śmiechu zaskoczony odkrywca nie potrafił zakwalifikować. A ona dalej się śmiała, ciesząc się własnym przyjemnym śmiechem, ona, która nie została pożarta. Nie zostać pożartym to uczucie więcej niż doskonałe. Nie zostać zjedzonym to tajemny cel całego życia. Dopóki nie została zjedzona, jej zwierzęcy śmiech był tak delikatny, jak delikatna jest radość. Odkrywca stał skonfundowany.

Po drugie, skoro coś nadzwyczajnego się śmiało, to dlatego, że w jej małości zagościł wielki mrok.

Bo to coś nadzwyczajnego poczuło ciepło w serduszku, można by rzec od miłości. Ona pokochała żółtego podróżnika. Gdyby potrafiła mówić i powiedziała mu, że go kocha, on nadąłby się próżnością. Próżnością, która zaraz by się zmniejszyła, gdy tylko ona by dodała, że kocha również obrączkę odkrywcy i kocha buty odkrywcy. A kiedy ten sflaczałby doszczętnie, zawiedziony, Kwiatuszek nie zrozumiałaby dlaczego. Wszak w żadnym razie jej miłość do odkrywcy – można by nawet rzec, że jej „wielka miłość”, gdyż nie mając innych środków, była zredukowana do wielkości – wszak w żadnym razie jej wielka miłość do odkrywcy nie zostałaby umniejszona przez fakt, że kocha też jego buty. Co do słowa miłość, panuje stare nieporozumienie i o ile z tego nieporozumienia rodzi się wiele dzieci, równie wiele traci okazję na narodzenie z jednego powodu, mianowicie drażliwości żądającej, żeby to mnie, mnie! kochać, a nie moje pieniądze. Jednakże w leśnej wilgoci nie istnieje tak okrutne wyrafinowanie, więc miłością jest to, że nie zostało się zjedzonym, miłość to uznać, że but jest piękny, miłość to lubić dziwaczny kolor mężczyzny, który nie jest czarny, miłość to śmiać się z miłości do błyszczącej obrączki. Kwiatuszek mrugała z miłości i śmiała się ciepło, mała, brzemienna, ciepła.

Podróżnik spróbował odwzajemnić jej uśmiech, nie wiedząc dokładnie, jakiej właściwie otchłani odpowiada, i wtedy zmieszał się, jak to tylko wielki mężczyzna potrafi się zmieszać. Ukrył to, poprawiając sobie kapelusz podróżnika, spłonił się rumieńcem wstydu. Piękny stał się kolor, jego kolor, zielonkaworóżowy, niczym cytryna o wschodzie słońca. Pewnie był kwaśny.

Prawdopodobnie poprawiając kapelusz, podróżnik przywołał siebie do porządku, odzyskał surową dyscyplinę pracy i zabrał się do notowania. Nauczył się rozumieć niektóre z niewielu słów wypowiadanych przez plemię i interpretować znaki. Udawało mu się już zadawać pytania.

Kwiatuszek odpowiadała mu, że „tak”. Że bardzo dobrze jest mieć drzewo, żeby na nie wchodzić, własne, naprawdę własne. Bo – i tego mu nie powiedziała, ale jej oczy stały się tak mroczne, że to powiedziały – bo dobrze jest posiadać, dobrze jest posiadać, dobrze jest posiadać. Odkrywca zamrugał kilka razy.

Marcel Pretre przeżył wiele ciężkich chwil z samym sobą. Przynajmniej jednak był zajęty notowaniem i notowaniem. Kto nie zajął się notowaniem, musiał sobie jakoś inaczej z tym poradzić:

– No więc słuchaj – oświadczyła nagle pewna staruszka, zdecydowanie składając gazetę – no więc posłuchaj, co ci powiem: Bóg doskonale wie, co robi.

Clarice Lispector, "Opowiadania wszystkie" (fragment okładki)
Clarice Lispector, „Opowiadania wszystkie” (fragment okładki)

Tekst jest częścią Opowiadań wszystkich Clarice Lispector, które ukażą się 16 października nakładem Wydawnictwo W.A.B.  

Czytaj również:

Dzień Dziecka na London Bridge Dzień Dziecka na London Bridge
i
Widok Londynu, ok. 1856 r. / Zasoby Narodowej Biblioteki Irlandzkiej (źródło: Wikimedia Commons)
Doznania

Dzień Dziecka na London Bridge

Wioletta Grzegorzewska

We włoskiej restauracji „Bella Italia”, pachnącej rozmarynem, czosnkiem i duszonymi pomidorami, udaje mi się nieco stłumić niepokój. Przysłuchuję się rozmowie dwóch starszych panów, którzy jedząc z apetytem suto posypane parmezanem spaghetti, dyskutują o polityce. „Obyśmy zdążyli umrzeć przed Brexitem” – wznosi toast jeden z nich.

Gdy nieco później jedziemy kolejką metra, do naszego przedziału wpada mężczyzna w zakrwawionej koszuli i wykrzykuje gardłowym oraz pełnym rezygnacji głosem, że wszyscy zgnijemy.

Czytaj dalej