Przemyślenia

Najpiękniejsze kostki pod słońcem

Olga Drenda
Czyta się 8 minut

Puflon, z daleka prezentujący się jako dostojny i budzący respekt malamut, w bezpośrednim kontakcie objawił się jako pies wręcz slapstickowy, lubujący się w kawałach rodem z niemego kina, kiedy ktoś na coś wpada albo przewraca się na skórce od banana.

Puflon jest staruszkiem. Nie przejął się sylwestrową kanonadą, bo nie słyszy już wcale, ale nowy rok przywitał i tak niewesoło. Wypadł mu dysk – to powszechna przypadłość dużych misiopsów – i od razu uleciała z niego cała psia żwawość, której jeszcze kilka dni wcześniej wystarczało choćby na krótki bieg. Jakby się zapadł do środka i trzeba było go szukać, zaginionego dużego psa w furze gęstej sierści (o strukturze wełnistej i oleistej zarazem). Leczenie podniosło Puflona na łapy, znów rozpoczynał dzień od znajomego buczenia („Idziemy w teren!”) i powoli wróciliśmy do spacerów, a właściwie spacerków. Jest zima – pora, która ożywia puchate północne psy, każe im nurkować w pryzmach śniegu, tarzać się i turlać. Dla malamuta śnieg i mróz to nie tylko naturalne środowisko, to czysta szczenięca euforia. Ale już nie w tym roku. Puflon cieszy się tylko w duchu, a zimno czuje przede wszystkim w skrzypiących stawach. Jest jakby mniejszy. Kilka miesięcy temu biegł jak szalony, w zajęczych podskokach, na sprężynowych tylnych łapach. To właśnie one zaczęły zawodzić pierwsze. Teraz po kilku pełnych entuzjazmu minutach radosny galop przechodzi w zrezygnowane człapanie. 

Jeszcze zeszłej zimy biegaliśmy codziennie przynajmniej przez godzinę. To nie jest pies dla każdego – powtarzają słusznie hodowcy i przed zakupem radzą zastanowić się sto razy. Mają rację, bo malamut to mały niedźwiedź polarny. Na dalekiej Alasce przez wieki ciągnął sanie z ciężarami i pilnował dziatwy. W starym niemym filmie Nanuk z Północy – fabularyzowanym dokumencie etnograficznym – malamuty wciąż kręcą się wśród swoich ludzkich towarzyszy. To pies ekstremalny; wyższy od człowieka, gdy stanie na tylnych łapach, a możliwe, że i cięższy. Szybki jak koń, silny jak słoń, niezmordowany. Słucha właściciela wtedy, kiedy mu się to podoba. Zapalony uciekinier, kopacz tuneli i miłośnik smrodu. Oczywiście pozostaje przy tym puchaty, uśmiechnięty i dziarski. Robi na postronnych wrażenie groźnego, choć zwykle chciałby się jedynie przytulić. W głębi serca jest wielkim, ciężkim, włochatym hipisem.

Okoliczności sprawiły, że zacieśniliśmy więzi nieco niespodziewanie, dopiero we wczesnej jesieni Pufloniego życia. Nie jest bowiem moim psem, ale mojego małomównego, powściągliwego taty, który tej relacji strzeże wyjątkowo pilnie. Na chwilę przeobrażając się w północnego maszera, poszukiwacza przygód, o czym zapewne zawsze marzył, wyruszał z Puflonem na kilkugodzinną wyprawę do lasu. Pies wyrywał przed siebie, znikał z pola widzenia, zbiegał stromym zboczem do rzeki, w której lubił brodzić, straszył dziki i bywał przez nie zaczepiany, tarzał się w odchodach i szczątkach. Gdy towarzysze wyprawy wracali do domu, Puflon odpoczywał, pełen satysfakcji z sowitego energetycznego wydatku, a jego Duży Człowiek zdawał krótką relację, jakie słyszał ptaki, czy spotkał sarny albo inne psy, oczywiście poświęcając najwięcej uwagi i entuzjazmu psom Północy („Taki ładny husky, taki śmieszny, nakrapiany akita!”). Puflon wyczuwał, kiedy jego ulubiony opiekun wróci z pracy, komunikując głośnym buczeniem, że już za chwilę, już. Podobnym głosem domagał się porannego marszobiegu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tata niechętnie powierzał innym opiekę nad Puflonem. Nie z zaborczości, raczej z przezorności; malamuty długo każą się ze sobą zaprzyjaźniać, a nieostrożny, niedoświadczony człowiek może zrobić sobie krzywdę. To była jedna z relacji, w której przekroczenie magicznej granicy ochronnego pola siłowego skutkowało odruchem obronnym – kolekcjonerzy płyt reagują tak wtedy, gdy ktoś dotyka ich zbiorów brudnymi paluchami. 

Kiedy opiekun Puflona zaniemógł, obowiązki przejęła młodsza generacja, mój mąż i ja. Zrazu wychodziło nam to nieporadnie. Poranne buczenie to wyrafinowany, skuteczny szantaż emocjonalny. Zdolny wokalnie malamut potrafi wydobywać z siebie takie dźwięki, jakby działa mu się straszliwa krzywda wymagająca natychmiastowej interwencji. Tak zaczynały się nasze wczesne poranki. Szybko wkładaliśmy specjalne „psie” ubranie, czyli gotowe na błoto, pył i sierść, i ruszaliśmy w las. Na początku drobnym truchcikiem, ledwo nadążając za wciąż potężną psią lokomotywą. Zdarzało się, że urywał się ze smyczy, co wymuszało z kolei sprint za niknącym w oddali puchatym ogonem, falującym jak pióropusz tancerki z Rio.

Oczywiście nie uczyliśmy się postępowania z Puflonem jak profesjonalni trenerzy psów polarnych; spadła na nas, zupełnych amatorów, 60-kilogramowa, 12-letnia niespodzianka, pies już bardzo dorosły, ukształtowany i krnąbrny. Wcześniej próbowałam wyjść na spacer z bardzo młodym wówczas, rozhasanym Puflonem tylko raz; był to czyn nieroztropny, młodzian ujawnił w pełni swoją naturę psa pociągowego, a ja poczułam, że moje buty na skutek tarcia o asfalt niechybnie zapłoną. Pozostały nam ostrożne negocjacje. To nie jest bowiem typ psa, który współpracuje od razu i bez fum, zwłaszcza gdy trafimy na typ lidera; nie uczeń, nie podopieczny, ale rywal i towarzysz zarazem. 

Puflon, z daleka prezentujący się jako dostojny i budzący respekt malamut, w bezpośrednim kontakcie objawił się jako pies wręcz slapstickowy, lubujący się w kawałach rodem z niemego kina, kiedy ktoś na coś wpada albo przewraca się na skórce od banana. Jeden z jego ulubionych manewrów, stałych w repertuarze, polegał na zmyleniu kierunku, przecięciu drogi tuż przed nogami człowieka albo obchodzeniu drzew i słupów tak, by człowiek musiał się wokół nich zakręcić, a on sam mógł cieszyć się z przepysznego triku. Poczucie własnej ludzkiej ofermowatości i bycia wodzonym za nos rekompensowały jednak skutecznie chwile, gdy Puflon zwalniał tempo, dopasowując się do naszego kroku, albo gdy nasz uśmiechnięty pies biegł przed nami i odwracał się co kilka chwil, żeby sprawdzić, czy jego ludzie przypadkiem gdzieś się nie pogubili, jak dobry, czuły, mądry opiekun, doglądający biednych kurczątek.

Miał niezachwiane poczucie własnej wartości. Wszystkie mijane psy wściekały się na jego widok, wpadając we frenetyczny szczek. Puflon zbywał te reakcje kompletną obojętnością i siłą spokoju, wiedząc, że jest największy, najbardziej puchaty i nie ma nawet sensu stawać do jakiegokolwiek wyścigu. On był ponad takimi małostkowymi sprawami. Gdyby podobna sytuacja miała miejsce wśród ludzi, można by pomyśleć, że oto przechadza się diwa, Violetta Villas, Mae West. Gdy jego tylne łapy już słabły, utykał czasami w rowie, do którego wskoczył zahipnotyzowany zapachem jakichś sarnich sików, albo tracił na moment równowagę i trzeba było pomóc mu wstać. Role powoli zaczynały się odwracać, teraz szybkonogi generał Puflon musiał zaufać opiece człowieka. 

Duży Człowiek w końcu wyzdrowiał. Gdy tata wrócił ze szpitala, odruchowo wdrożył najbardziej oczywistą metodę rehabilitacji i podtrzymania formy – spacery z Puflonem, wciąż długie, lecz wyraźnie się skracające: najpierw do hałdy, potem do jeziorka, jeszcze później do zakrętu, a wreszcie już tylko tam i z powrotem. Tym razem jednak już nie sam, ale z nami, wspólnie lub na zmianę. Udało się nam zdać test zaufania, a nie jest łatwo otrzymać taką pieczątkę uznania od mojego taty. Z opiekunów tymczasowych awansowaliśmy na stałych współpracowników na pół etatu. 

Chodzę teraz na spacery z psem przez las na małą polankę, która sąsiaduje ze składem materiałów budowlanych, i robię mu zdjęcia na tle nalepek „najpiękniejsze kostki pod słońcem”. To Puflonie zgrabne kostki, rzecz jasna, te odpowiedzialne za wdzięczne zajęcze hopki, a teraz takie słabe. Pewnie Puflon będzie nam towarzyszył całkiem długo. Możliwe, że będzie się starzał jako jeden z tych dzielnych wielkich psów turlających się naprzód na wózkach inwalidzkich, ale nie wiem, ile zim jeszcze przed nami. Ani co zrobi tata, kiedy skończy się jego maszerska przygoda. Znając go, powie „ech” i będzie chodził cichy, smutny i struty. Wiem, bo jesteśmy tacy sami.

Czytaj również:

Ziemia

Oddech piżmoszczura

Olga Drenda

W okolicy, w której mieszkam, leśnicy wystawili tablicę edukacyjną o ssakach naszego regionu.

Wielu przedstawicieli zdarzyło mi się już widzieć i słyszeć w przeszłości: zimą obserwuję wzorcowych dziczych rodziców opiekujących się malcami w paski jak cukierki kukułki; na spacerze nietrudno wypatrzeć migający sarni ogonek; pewien lis podjadał z miski kotom sąsiadki, a od czasu do czasu słychać, jak ktoś klnie na czym świat stoi, bo kuna przegryzła kabel w samochodzie. Oprócz tych powszechnych zwierząt na tablicy pojawiło się jednak jeszcze kilka, których w moich rejonach nie widziałam nigdy, a przecież siedzę często w mchu i paproci. To na przykład borsuk, który też przypomina cukierki kukułki, tylko większe od warchlaka, oraz piżmak, czyli piżmoszczur. To nazwa mniej precyzyjna, i dlatego już niestosowana przez naukowców, ale dla mnie ładniejsza, jest w niej coś groźnego i budzącego respekt.

Czytaj dalej