Najsłynniejsza tatrzańska tragedia Najsłynniejsza tatrzańska tragedia
i
Masyw Małego i Wielkiego Jaworowego Szczytu widziany ze Sławkowskiego Szczytu, zdjęcie: Igor/Wikimedia Commons
Opowieści

Najsłynniejsza tatrzańska tragedia

Ewa Kossak
Czyta się 14 minut

Działo się to w sierpniu 1910 r. Tłem tej tragedii była niedostępna północna ściana szczytu Małego Jaworowego, nie zdobyta zresztą po dzień dzisiejszy. Weszli wprawdzie na szczyt znakomici węgierscy taternicy Gyula i Roman Komarniccy w 1911 r., a więc w rok po opisywanej katastrofie, ale musieli ominąć górną partię szczytową, stanowiącą gładką, pionową ścianę.

Na zdobycie tego niedostępnego szczytu porwała się dwójka młodych obiecujących taterników: Stanisław Szulakiewicz i Jan Jarzyna. Było to przedsięwzięcie ambitne, ale ci młodzi ludzie byli dobrze przygotowanymi taternikami. Ponadto Jarzyna zaliczał się wówczas do najlepszych narciarzy a zimą 1910 r. zdobył mistrzostwo Tatr, zwyciężając w biegu młodych i w slalomie (jeździło się wtedy z jednym kijkiem!); był także późniejszym jednym z sześciu najlepszych skoczków i pierwszym Polakiem, który startował za granicą.

Relacja o pierwszym akcie tragedii na ścianie Małego Jaworowego obejmuje dwie osoby: Szulakiewicza i Jarzynę. Szulakiewicz zginął. O drugim uczestniku tej wyprawy, tak pisał historyk taternictwa Wawrzyniec Żuławski*):

„Późniejsze kroniki taternickie nie notują już więcej tego nazwiska. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego młodzieńca o zadatkach na alpinistę wielkiego kalibru. Przypuszczać należy, że po straszliwych zdarzeniach Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze. Jednakże nawet dziś po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli tego człowieka…”

*) Cytat ów, jak i dalsze pochodzą z książki „Tragedie tatrzańskie” Autor jej, kompozytor i taternik, zginął w Alpach w 1957 r. w szczelinie lodowca Mont Blanc.

Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze. Ale tak się złożyło, że wiemy, jakie były dalsze jego losy. Spotkaliśmy go niedawno w Krakowie. Siedział z nami przy kawie, opowiadał o górach, o Zakopanem, o nartach, o taternictwie. Także — o słynnej, tragicznej wyprawie sprzed 50 lat. Pisano o niej wiele, mnożyły się z biegiem lat relacje z drugiej i trzeciej ręki. Z czasem wyprawa ta przeszła do tatrzańskiej legendy. Mało kto wie, że ulicami Krakowa chodzi jeden z uczestników tej wyprawy, który może opowiedzieć, jak to było. Po 50 latach oddajemy mu głos. Jarzyna miał wtedy 18 lat. Dziś opowiada:

Wyjechaliśmy z Zakopanego w trójkę: Szulakiewicz, Bizoń i ja. Furką, taką zwykłą góralską furką. Myśmy z Bizoniem siedzieli twarzą w kierunku jazdy. Szulakiewicz — tyłem, a twarzą do nas. Na Cyhrli patrzę a Staszek biały, woskowy na twarzy.

— Staszek, co ci? — pytam.

Ale on już się otrząsnął. Nie patrzył już tak uporczywie przed siebie. Twarz mu poróżowiała, jak by wracał do życia. Zagadał do mnie, jak gdyby nic.

Noc z 4 na 5 sierpnia 1910 r. spędziliśmy w kosówce pod gołym niebem. Mżył deszcz, ale wyglądało, że się wypogodzi. Obudził mnie wspaniały wschód słońca. Różowe szczyty stalowo-ciemnych gór. Bajka. Bizoń i Szulakiewicz byli już na nogach. Mieliśmy się szybko zapakować. W tym wschodzącym słońcu Mały Jaworowy był urzekająco piękny, nieodparcie pociągający.

Tak wyglądał Jan Jarzyna w 1910 roku.
Tak wyglądał Jan Jarzyna w 1910 roku.
A tak w Zakopanem w 1960 roku.
A tak w Zakopanem w 1960 roku.

Przy zwijaniu biwaku doszło do jakiejś sprzeczki między Bizoniem a Szulakiewiczem. O jakiś nic nie znaczący drobiazg. Nawet nie mogłem zainterweniować, tak szybko się to stało. I oto Bizoń jak by się obraził. Zabrał swoje rzeczy. Powiedział, że on rezygnuje z pierwszego wejścia na Mały Jaworowy i schodzi w dół. Odszedł. Raptem Staszek znów zrobił się woskowy na twarzy. Zmęczenie? Nerwy? Nie wiem. Byliśmy młodzi i wysportowani, odporni nerwowo. Bizonia już dawno przy nas nie było.

Podeszliśmy ze Staszkiem na przeciwległe zbocze i stamtąd dokładnie obejrzeliśmy północną ścianę Jaworowej Turni. Dzięki promieniom wschodzącego słońca niezwykle wyraziście widać było wszystkie szczegóły tej ściany: każdą szczelinę, każdą szparę. Sporządziliśmy sobie plan ściany, wedle którego mieliśmy wchodzić.

Wróciwszy do biwaku wzięliśmy ze sobą kleterki, liny, żywność, po jednej parze butów. Resztę rzeczy zostawiliśmy w maliniakach u stóp ściany.

I ruszyliśmy w ścianę. Staszkowi początkowo coś ciężko szło. Wydawało mi się, że myślami jest gdzieś bardzo daleko. Po drodze ustawialiśmy kopczyki, o tak: trzy kamienie jako boki trójkąta, w środku — czwarty na sztorc. Wspinaczka początkowo była dość prosta. Staszek jednak szedł słabo, prawie cały czas jako drugi. Próbowałem całe to przedsięwzięcie obrócić w żart, żeby nie urazić jego ambicji. Usiłowałem wytłumaczyć mu, że jak na pierwsze przejście tej ściany, to dzień nie jest sposobny ku temu. Ale Staszek szedł naprzód.

Natrafiliśmy na bardzo stromy komin i po długim, mozolnym wspinaniu osiągnęliśmy piarżystą platformę. Do szczytu brakowało jakieś 250 metrów. Było południe. Mały wypoczynek. Popatrzyłem ku szczytowi: te ostatnie metry, to była gładziuteńka ściana. Nie ma co taić: wiedzieliśmy, że to nie będzie takie łatwe. Z góry zasuwała nas powoli mgła, gdyż cały czas było pochmurnie. Mgła była powodem, że nie mogliśmy zorientować się dokładnie o nachyleniu tej ściany, która stawała się coraz bardziej pionowa, a nawet przechodziła w przewieszenie.

Znów poszedłem pierwszy, a Staszek asekurował. Trzeba go było przy tym widzieć, jaki był skoncentrowany i uważny. Stał pode mną jakieś 5 metrów niżej. Łączyła nas lina, byliśmy nią złączeni. Szedłem wyżej. Każdy centymetr, to była długa walka: ledwo było o coś zahaczyć, uchwycić ręką, postawić nogę, podciągnąć się i znów szukać nieistniejących prawie na tej pionowej ścianie chwytów. Miałem przed sobą nagą, gładką skałę. Było po pierwszej. Znalazłem wtedy właśnie dobry chwyt skalny pod prawą rękę. Zluzować prawą. Ten sam chwyt lewą. I znów poszukać wyżej nowego i wspiąć się wyżej. Skurcz w przegubie. Jak by sztywność w palcach. To nie do wiary: człowiek chce się jak najmocniej trzymać, a widzi własną dłoń, która rozwiera się i puszcza chwyt. Wtedy: lekkomyślnie przelatywało mi przez głowę napisał ojcu kartkę głową na dół czarna studnia na dwadzieścia pięć dni w góry jasne niebo że nie wiem czy wrócę znów czarno znów lecę głową w dół jak szybko się myśli na wszelki wypadek niech mi przyślą dwadzieścia koron napisałem tamto a to się dzieje wyrzuty sumienia przeleciałem koło Szulakiewicza Jezus Mario to nie ja więc on żyje łomot ciała upadającego o skałę lecimy oboje ileż można przemyśleć na fizyce uczyli o prawie ciążenia okrutna jasność myśli wstecz nic.

Budziłem się. Głowa w dół, ręce w dół. Leżałem na wąskiej stromej półeczce. Jęk. To nie ja jęczałem. Patrzyłem w dół, w tę ciemną otchłań pode mną i dziwiłem się, że nie widzę tam siebie.

Obudził mnie wreszcie ucisk w pasie. Lina. Więc to ona nas zatrzymała. Żeby tylko się teraz nie zsunęła z bloku skalnego, na którym zawisła. Znów jęki. Powoli obracałem się na bok, podpierając się na okrwawionych palcach. Żeby nie zsunąć się głową w tę czarną czeluść. Podczołgałem się ku linie, przewieszonej przez skałę. Po jednej stronie, u jednego końca liny byłem ja, po drugiej, stronie skały, u drugiego końca liny — musiał wisieć Staszek. Popatrzyłem w górę. No, przeleciałem, powiedzmy, 30 metrów. On chyba mniej, stał niżej ode mnie, więc koło 15. Naszą 28-milimetrową linę z manili, jak się potem przekonałem, podcięła skała do trzech czwartych; stało się to wtedy, kiedy zatrzymała nas na skalnym bloku.

On leżał twarzą do skały. „Bolą mnie krzyże i łokieć” — wyjęczał. Podsadziłem go. „Ja nie chcę schodzić.”

— Poczekamy.

Ileż trzeba mieć sił w płucach, żeby dmuchać w sygnałową świstawkę. Zmęczyłem się wkrótce. Bolały mnie płuca. To na nic się nie zda. W taką pogodę nie ma pewnie tutaj nikogo. Nikt nas nie usłyszy. Zasuwały nas tymczasem gęstniejące mgły i deszczowe chmury.

Siedziałem przy nim godzinę, może dwie. Nie mógł się ruszać. Musiałem coś postanowić. Za niego i za siebie. Wyjście było jedno: zostawić go tutaj i sprowadzić jak najszybciej pomoc. Zginiemy obaj, jeśli zaskoczy nas tutaj noc.

Ciężka to decyzja — pisał Żuławski w „Tragediach tatrzańskich”, omawiając katastrofę na Małym Jaworowym — dla każdego prawdziwego człowieka gór, opuścić rannego towarzysza, nawet gdy się wie, że to dla niego jedyny ratunek.

(W dalszym ciągu będziemy uzupełniać opowiadanie Jarzyny relacją Żuławskiego)

Masyw Małego i Wielkiego Jaworowego Szczytu widziany ze Sławkowskiego Szczytu, zdjęcie: 	Igor/Wikimedia Commons
Masyw Małego i Wielkiego Jaworowego Szczytu widziany ze Sławkowskiego Szczytu, zdjęcie: Igor/Wikimedia Commons

Musiałem go zabezpieczyć. Liną przez pół i pod pachami przywiązałem go do skały, żeby nie spadł. Nogi wsadziłem mu do plecaka. Zostawiłem jedzenie. Dwie tabliczki czekolady i pięć jabłek. Spod skały po kropli kapała woda. Nazbierałem jej do kubka. Wyjąłem chusteczkę. Rożki zawiązałem na cztery węzełki i nasadziłem chusteczkę na cypel skalny, mocno, żeby wiatr jej nie zerwał. Miał to być znak rozpoznawczy.

Nic więcej nie mogłem zrobić. Zacząłem wspinać się w górę, z powrotem do miejsca, z którego odpadłem od skały, żeby schodzić znanym mi już szlakiem. W jednym miejscu poznałem ten mój chwyt, skalny, który wbrew mojej woli puściły moje palce. Jak oparzony zacząłem schodzić w dół, do miejsca upadku. On usłyszał, że wracam, odezwał się: „Co ci tam?”

— Nic — odkrzyknąłem — trochę pobłądziłem.

Dwa razy zjeżdżałem na linie, wbijając haki. I oto nadeszła gradowa burza. Zwały gradowin. Cała ściana zamieniła się w kaskady wody, w szczelinach pełno było lodu z gradu. Woda wlewała się na karku za kołnierz a wylewała bucikami. Dwukrotnie leciałem, cudem tylko udało mi się zatrzymać.

Wreszcie doszedłem do ostatniego cypla. Pod nim leżał zwał zlodowaciałego śniegu. Pomiędzy ścianą skały a lodem wytopniała szczelina, która u góry rozwierała się na około 3 metry i wchodziła w głąb ściany. Z tego występu skalnego, znajdującego się jakieś dwa, trzy piętra nad tą szczeliną nie mogłem zjechać po linie, bo dostałbym się w pułapkę bez wyjścia. Zdecydowałem się więc skoczyć z tego występu, tak, aby przelecieć nad szczeliną i zatrzymać się nogami na stromo opadającym po drugiej stronie zlodowaciałym śniegu. Udało mi się to. Zacząłem jednak jechać po tym zlodowaciałym śniegu coraz szybciej. Bałem się, że jak skończy się śnieg, to rzuci mnie na piargi i poharata mnie okrutnie. Rzuciłem się więc na plecy, palcami rąk hamowałem, jak to tylko było możliwe, a przy spotkaniu z piargiem wyskoczyłem i szybkim biegiem opanowałem szybkość. Stanąłem wreszcie. Odpocząłem. Na całym ciele miałem gęsią skórę.

Wreszcie upragnione maliniaki. Znalazłem nasze worki. Wyrwałem z swojego worka pelerynę. I tu zaczęła się gonitwa. Doliną do wsi Jaworzyna idąc i biegnąc na przemian. Musiałem mieć wtedy gorączkę, bo miałem różne przywidzenia. Na zakręcie zdawało mi się, że nad lasem widzę jakiś zamek. Coraz to inne zjawy przychodziły. Otrząsnąć się z tego i biec dalej i szybciej, do Morskiego Oka, do telefonu.

Przechodziłem pod Młynarzem. Pamiętam piękny czerwony refleks zachodu słońca na jego ścianach. Wydawało się, że cały szczyt, to stopione żelazo.

ŻUŁAWSKI: „Jarzyna potrafił dokonać niezwykłego czynu: mimo potłuczeń, mimo niewątpliwego wstrząsu po wypadku, mimo coraz to pogarszającej się pogody zejść samotnie, bez asekuracji poprzez urwisko Małego Jaworowego i w niezwykle szybkim tempie odbyć wielogodzinny, wytężający marsz do dalekiego schroniska przy Morskim Oku. Do schroniska tego dotarł o godzinie dziesiątej wieczór. Alarm o wypadku na Małym Jaworowym postawił na nogi całe Tatrzańskie Pogotowie. Mimo późnej wieczornej pory, mimo fatalnej pogody, ulewy i wichru kierownik Mariusz Zaruski zmobilizował wszystkich przewodników i taterników. O północy tego samego fatalnego dnia 5 sierpnia ekspedycja wyruszyła na góralskich furkach przez Łysą Polanę dół Jaworzyny, a stamtąd — już pieszo — do Doliny Jaworowej”.

Z Morskiego Oka wróciłem do Jaworzyny i tam w szkole położyłem się spać w klasie na podłodze. W dwie—trzy godziny później (była czwarta nad ranem, 6 sierpnia 1910 r.) obudzili mnie Jägerzy (to gajowi) księcia Hohenlohe. „Pójdziemy szukać” — wołali. Przeszedłem więc z nimi całą dolinę aż pod skałę. Niestety pod ścianą gajowi oświadczyli mi, że tam nie pójdą i nic dziwnego, bo przecież nie byli wspinaczami. Gdy tak zastanawialiśmy się, co dalej począć, spostrzegłem, że z głębi doliny posuwa się już ku nam grupa ratownicza.

Oto północna ściana Małego Jaworowego szczytu. W miejscu oznaczonym literą P. znajduje się platforma, na której leżał Szulakiewicz. Powyżej — miejsce odpadnięcia Jarzyny. Kropki oznaczają szlak, którym szli Komorniccy w 1911 roku.
Oto północna ściana Małego Jaworowego szczytu. W miejscu oznaczonym literą P. znajduje się platforma, na której leżał Szulakiewicz. Powyżej — miejsce odpadnięcia Jarzyny. Kropki oznaczają szlak, którym szli Komorniccy w 1911 roku.

ŻUŁAWSKI: „Wszyscy zdawali sobie sprawę, że szanse uratowania Szulakiewicza są niewielkie, i że natychmiastowa pomoc jest konieczna. W miarę wznoszenia się w górę deszcz zmieniał się w mokry śnieg, pomieszany z gradem. Było oczywiste, że nieszczęśliwy wspinacz może nawet nie dożyć do rana. Z drugiej zaś strony, czy uda się w tak wyjątkowych warunkach wedrzeć wysoko w groźną, niedostępną ścianę, którą dopiero wczoraj po raz pierwszy dotknęła stopa człowieka? Czy uda się następnie opuścić na lince w dół ciało rannego? Pytania te zadawał sobie Zaruski, odpowiedzialny za życie tego w ścianie i życie tych wszystkich, którzy z nim razem szli na tak wielkie niebezpieczeństwo — nurtowały także towarzyszących mu taterników: zdobywcę południowej ściany Zamarłej Turni, Stanisława Zdyba, świetnych wspinaczy Romana Kordysa i Aleksandra Znamięckiego. Nurtowały chyba najbardziej Klimka Bachledę, który mimo swych 61 lat wciąż jeszcze dzierżył berło „króla tatrzańskich przewodników”. Klimek może najlepiej zdawał sobie sprawę, że zadanie niemal przekracza siły ludzkie”.

Zdałem sprawę Zaruskiemu i wręczyłem mu plan tej ściany. Chciałem iść z nimi, a to w ten sposób, aby mnie wzięli na linę: jeden u góry, ja w środku, drugi za mną. Zaruski i jeszcze ktoś nie chciał się absolutnie na to zgodzić. Twierdzili, że jestem bardzo zmęczony. Oni weszli w ścianę i podzielili się na dwie grupy. Ja wszedłem na przeciwległe zbocze i stamtąd obserwowałem podejście.

ŻUŁAWSKI: „Dziś, po tylu latach, gdy nie żyje już bodaj nikt z członków owej pierwszej grupy ratowniczej, nie sposób ustalić dlaczego Zaruski nie wziął Jarzyny z sobą w ścianę. Jarzyna, który od dwudziestu czterech godzin był bez przerwy w akcji, który przeżył trudy przejścia w ścianę i o wiele cięższe trudy zejścia, przeżył pięćdziesięcio- metrowy upadek, wstrząs nerwowy i szaleńczy wyścig z Jaworowej do Morskiego i z powrotem — zapewne nie był w stanie wspinać się. A jednak, tylko Jarzyna jeden miał szanse nieomylnego zaprowadzenia ekspedycji do miejsca wypadku pomimo mgły”.

Była siódma rano. Mżyło. Koło południa zaszła taka mgła, że nie mogłem już ratowników obserwować. Pod zmrok usłyszałem w ścianie ich nawoływania. Domyślałem się, że na noc zostaną w skale, bo nie zdążą zejść przed zmrokiem.

ŻUŁAWSKI: „Lodowata ulewa objęła Tatry. Szumiały wezbrane potoki, w żlebach grzmiały wodospady. Pioruny rozświetlały co chwila szarość zamieci, grad i deszcz siekły ciała wspinających się ratowników, oślepiał ich śnieg niesiony wichrem. Woda wlewała im się przez rękawy, za kołnierze, wyciekała nogawkami spodni. Przemoknięci, sztywni, zgrabiałymi palcami szukali chwytów. Rozsądek nakazywał im odwrót, któż by o tym jednak myślał, gdy od czasu do czasu poprzez szum wodospadów i ryk burzy przebijał z góry głos ludzki: słabe, żałosne wołanie Szulakiewicza! Przyszedł wreszcie moment, że wszyscy byli u kresu sił. Dzień miał się ku końcowi, głos Szulakiewicza od dawna już ucichł a oni poczęli sobie zdawać sprawę, że jeśli natychmiast nie rozpoczną odwrotu — podzielą jego los. Jeden tylko Klimek, głuchy na wszelkie perswazje parł dalej naprzód.

— Wracajcie Klimku! — krzyknął Zaruski, rozumiejąc szaleńcze ryzyko sytuacji, w której znalazł się stary przewodnik.

W wyciu wiatru, w szumie ulewy nie słyszano jego odpowiedzi. Zamachał dwa razy ramieniem i ręką wskazał w kierunku grani pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą z nim turnią. Czy chciał Jeszcze przeszukać żleb, czy wydało mu się, że słyszy wołanie Szulakiewicza, czy widząc wąską półkę skalną sądził, że szybciej wydostanie się nią na grań i zejdzie bezpiecznie na południową stronę? — nie dowiemy się tego nigdy”.

Na drugi dzień, a było to 7 sierpnia 1910 r., pogoda znów była nieszczególna. Oni przemęczeni po nocy spędzonej w skale zaczęli schodzić. Wtedy ja pojechałem do Zakopanego, żeby zorganizować nową ekspedycję ratunkową. Nazajutrz byłem wraz ze świeżą grupą u stóp Małego Jaworowego.

Ta ekspedycja też nie zdołała dotrzeć na miejsce wypadku. Dostawiono nam prowiant. Znów doszli nowi ratownicy. W końcu uradziliśmy, że ja będę prowadził wyprawę z przeciwległego zbocza, sygnalizując chorągiewkami wedle alfabetu Morse’a. Wszyscy byli już ostatecznie wyczerpani. Dnie spędzone w skale, noce — przy gasnącym w deszczu ognisku, napięte do ostateczności nerwy — to było ponad ludzkie siły. Nie wiadomo było też, co stało się z Klimkiem. Może przedostał się na węgierską stronę? Wreszcie w poniedziałek 8 sierpnia grupa ratownicza z Zaruskim i Zdybem, która już o świcie weszła w skałę, odtelegrafowała o 13.30, że Szulakiewicz jest. Nieżywy. W środę 10 sierpnia 1910 r. ratownicy ponieśli do Zakopanego ciało taternika. Ja wróciłem z nimi.

*

Wróciłem z nimi — to ostatnie zdanie, którym Jarzyna zamknął swe wspomnienie tej tragedii sprzed 50 lat. Wtedy to też Jarzyna rzucił taternictwo na zawsze. Ale w pół wieku po katastrofie przeżył ją jeszcze raz, na nowo, zapewne nie drugi i nie trzeci…

Pogrzeb Szulakiewicza nie był jednak zakończeniem całej tej wyprawy. W skale został przecież Klimek Bachleda.

Od 12 sierpnia wszczęto znów gorączkowe poszukiwania starego przewodnika. Los Klimka był już przesądzony: w nocy z 6 na 7 sierpnia. 13 sierpnia ekspedycja ratunkowa przekonała się o tym naocznie. Oddajmy głos po raz ostatni Żuławskiemu:

Na wystającym cyplu skalnym pozostały zaczepione jego serdak i bluza, on sam wyśliznąwszy się z odzienia, runął w przepaść z dwustumetrowej wysokości.

15 sierpnia ratownicy zanieśli w dolinę oszyte w płótno szczątki Klimka Bachledy. Siedem dni i siedem nocy toczyła się akcja tej tragedii. Zginął młody człowiek, zapowiadający się jak najlepiej. Zginął także spiesząc mu na ratunek wspaniały 61-letni góral, dzielny przewodnik i nieustraszony ratownik, Klimek Bachleda.


Tekst pochodzi z numeru 815/1960 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Robinsonada po polsku Robinsonada po polsku
i
zdjęcie: Maciej Wodzyński/Unsplash
Ziemia

Robinsonada po polsku

Zbigniew Święch

Gdy niedoszły lekarz weterynarii, Henryk Victorini, przyjechał pierwszy raz w Bieszczady — nie było tu dosłownie nic. Jedynie zgliszcza starych domostw zarosłe kępami wysokich traw świadczyły, że niegdyś kwitło w tych wioskach życie, które tragicznie przecięła wojna. W niektórych partiach bieszczadzkich ostępów wyprzedzili Henryka pierwsi gospodarze — leśnicy, przybyli tu zaraz po żołnierzach.

Kiedy Henryk wraz z kilkoma kolegami zgłosił się do hodowlanego PGR, księgowy tylko zapytał:

Czytaj dalej