Dziennikarz i reżyser filmów dokumentalnych Marcin Mamoń oraz operator Tomasz Głowacki jesienią 2015 r. zostali uprowadzeni w Syrii przez bojowników Frontu Obrony Ludności Lewantu (Dżabhat an-Nusra), czyli syryjskiej Al-Kaidy. W niewoli spędzili sześć tygodni.
„Modliłem się codziennie, bym w Wigilię był wolny. Kalendarz więzienny wydrapałem na ścianie… rozpisałem go na wiele dni, ale tylko do Wigilii. Gdy nadszedł ten dzień, omal straciłem nadzieję, że będę już wkrótce oddychał świeżym i rześkim o tej porze roku powietrzem, że ujrzę coś więcej niż pozbawioną okien i światła, ciasną i przeraźliwie zimną celę więzienną w Aleppo” – wspomina Mamoń dzień uwolnienia, 24 grudnia 2015 r. Napisał książkę o swoim uprowadzeniu i o bojownikach z imieniem Proroka na sztandarach. Wojna braci ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Miłada Jędrysik: Czy dżihadyści Cię fascynują?
Marcin Mamoń: Raczej pasjonują. Ale rozumiem i w jakimś sensie podzielam racje tych spośród nich, którzy stracili wolność albo ojczyznę. Oczywiście więcej jest takich, którzy chcą w odzyskanej ojczyźnie wprowadzenia szariatu, niż takich, którzy walczą o demokrację. Niemniej ojczyzna jest zawsze na początku. Czeczeński przywódca Szamil Basajew na pytanie, co jest dla niego ważniejsze: islam czy wolność, powiedział, że wolność – jeśli nie jesteś wolnym człowiekiem, nie możesz wybrać wiary w Boga.
Ale Ty mówisz o Kaukazie, gdzie przywiązanie do ziemi przodków jest bardzo ważne. Dżihadyści z całego świata w Syrii i Iraku walczą chyba jednak o kalifat, idealne islamskie państwo?
Afgańscy talibowie też walczą o to, żeby obcy nie rządzili w ich kraju, podobnie jak Somalijczycy z Asz-Szababu, komórki Al-Kaidy. Scenariusz radykalizacji jest tu nieuchronny. Wojna w Syrii na początku przypominała pierwszą wojnę czeczeńską – to było powstanie ludowe. Chodziło o obalenie tyrana, wolność, demokrację. Ludzie byli serdeczni, nikt nikogo nie porywał. Ale w pewnym momencie Syryjczycy zaczęli dochodzić do wniosku, że świat ich zostawił, jak wcześniej Czeczenię. Nagle się okazało, że demokracja nie jest dobrym wyborem. Co z tego, że jej pragniesz, skoro kraje sławiące demokrację nie są tym zainteresowane?
W Somalii poznałem Abu Mansura, zastępcę dowódcy wojsk Unii Trybunałów Islamskich, czyli islamistów jeszcze nie tak radykalnych. Rozmawialiśmy długo – to bardzo wrażliwy, ciekawy człowiek. W ogóle nie było mowy o dżihadzie, tylko o walce z armią etiopską. Dzisiaj Abu Mansur jest przywódcą Asz-Szababu. Dalej walczy – z lokalnym reżimem wspieranym przez Etiopczyków.
Tylko czy dla niektórych – starych mudżahedinów z Afganistanu, z Kaukazu – wojna nie stała się sposobem na życie? Piszesz w swojej książce o Czeczenach, którzy pół roku zarabiają na rodzinę w Turcji, a drugie pół spędzają na dżihadzie w Syrii.
Dżihad jest dla nich ważny, ale też nie wyobrażają sobie, co mogliby robić innego. To pokolenie, które nie zna innej rzeczywistości niż wojna. Jeżeli już – mówię o Czeczenach – to robią biznesy w szarej strefie. Za to umieją walczyć i są w tym najlepsi. Oczywiście są wśród nich bardziej i mniej napromieniowani dżihadem, ale większość z nich marzy jednak o swojej ojczyźnie.
A co przyciąga do dżihadu młodych ludzi z zachodniej Europy?
Kontestacja. Gdzie jest miejsce na bunt w świecie korporacji i postpolityki? Praca, ożenek, kredyt. Koniec. Poza tym brak religii, a pustkę ideologiczną trzeba zapełnić. I pojawia się chęć działania przeciw państwu, systemowi.
Mówisz o konwertytach, a co z muzułmańską młodzieżą z Europy?
Jej rodzice, emigranci, nie odnieśli sukcesu, nie mogą stanowić wzoru. Żyją w gettach, bo islam jest w gruncie rzeczy religią zamkniętą – albo jesteś w ummie, muzułmańskiej wspólnocie, albo poza nią.
A jak próbujący iść śladem Proroka radzą sobie z koszmarnym okrucieństwem syryjskiej wojny? I z tym, że dżihadyści walczą pomiędzy sobą, zamiast tworzyć ummę?
Zależy, kogo zapytasz. Jeśli tych, którzy nie walczą w strukturach Państwa Islamskiego, to są krytyczni: ich zdaniem tamci to nie prawdziwi muzułmanie, ale sekta, która błędnie interpretuje Koran i sunnę. Ale z drugiej strony uważają, że to jednak bracia w wierze i chcieliby się z nimi zjednoczyć. W teorii, bo w praktyce byłoby to możliwe tylko przez wchłonięcie ich przez Państwo Islamskie.
W PI okrucieństwo jest wyjaśniane prosto. Po pierwsze, obcinanie głów to humanitarny sposób zabijania. Gwarantuje to kat znający się na swojej robocie. Islamiści są przekonani, że surowe kary są ustanowione przez Boga.
Ścięty amerykański zakładnik Peter Kassig walczył w Afganistanie, zanim zaangażował się w pracę dla NGO-sów. A dla tego, kto zabijał muzułmanów, jest tylko jedna kara – śmierć. Nie wolno znęcać się nad jeńcami – szariat tego zakazuje, trzeba traktować ich jak samych siebie, niezależnie od tego, czy są niewiernymi, czy muzułmanami. Ale jeśli trzeba od jeńca wyciągnąć informacje, które są potrzebne do zwycięstwa dżihadu, to można go bić.
Jordańskiego pilota spalili w klatce.
Bo on palił muzułmańskie wioski. Oko za oko.
W Twojej książce jest rozdział poświęcony dysydentom z Państwa Islamskiego, którzy na to wszystko nie chcieli się zgodzić. Bo przecież jeszcze jest wewnętrzny aparat bezpieczeństwa, okrutny jak ten syryjski Asada i iracki Saddama.
Nazywam ich dezerterami. Nie można być dysydentem w Państwie Islamskim. Ci ludzie nie zgadzają się tak naprawdę na to, na co i my się nie godzimy – żeby rządziła kasta wybrańców głoszących zasady, których sami nie przestrzegają. Kłamstwo jest czymś niedopuszczalnym i dla dżihadysty, i dla zbuntowanego młodego człowieka z Warszawy.
Czym się różni wojna w Syrii widziana w telewizji od tej prawdziwej?
Nie wiadomo, kto z kim walczy. Nie ma dwóch stron konfliktu, choć wszystko dzieje się w tym samym obszarze kulturowym, w jednym narodzie. Po drugie, nie ma już tam walki o demokrację. Wolna Armia Syrii, która rozpoczęła rebelię w imię walki z tyranem, właściwie nie istnieje. Pozostały po niej brygady islamskie, mniej lub bardziej radykalne, walczące o wprowadzenie szariatu. I zwykli bandyci. Demokracja skończyła się w 2013 r., po trzech latach konfliktu.
Tę wojnę wyróżnia poza tym niesłychane okrucieństwo. Po każdej ze stron.
Dlaczego do tego doszło?
Zwykle winny jest ten, kto pierwszy zaczął, potem jest zemsta. Reżim Asadów był potworny. Trudno opisać to, co wyczyniały asadowskie bojówki – szabiha i funkcjonariusze reżimu – zanim zaczęło się w Syrii mówić o dżihadzie. Możesz to wszystko znaleźć w Internecie. Choćby nagrania, gdy szabiha wojskowymi butami zadeptują swoje ofiary. Obcinają im głowy piłą elektryczną, zasypują żywcem. Kto przelał więcej krwi? Dżihadyści czy reżim wspierany przez Rosję i Iran? Ponad 90% wszystkich ofiar, w większości cywilów, zginęło w czasie wojny w Syrii z rąk reżimu.
Naprawdę wierzyłeś, że można w 2015 r. pojechać do Syrii, opierając się na sieci czeczeńskich braci i wrócić w całości?
Tak. Ufając Czeczenom, nie popełniłem błędu. Dobrze wiesz, że jeśli komuś nie zaufasz, to nigdzie nie dotrzesz. Czasami się ryzykuje i ufa nieznajomym. Zdarzyło mi się to parę razy. I nie pomyliłem się.
Raczej, skoro siedzimy w Warszawie, w kawiarni i rozmawiamy.
A w Syrii miałem do czynienia z człowiekiem, którego dobrze znałem.
Mówimy o Hamzie – kiedyś czeczeńskim partyzancie, potem syryjskim dżihadyście?
Poznałem go, gdy był młodym chłopakiem, na pograniczu gruzińsko-czeczeńskim, u jego najważniejszego dowódcy Hamzata Giełajewa, który mnie cenił. Hamza był też podwładnym mojego serdecznego przyjaciela, który mieszka w Paryżu.
Miałeś najlepszą siatkę rekomendacji, jaką mogłeś mieć.
Mało tego, kilka lat temu byłem w Gruzji, w zamieszkanej przez Czeczenów dolinie Pankisi i dowiedziałem się, że na miejscu jest Hamza. Byłem u niego w domu. Patrzyliśmy sobie w oczy. Wydawało mi się, że nie może być lepszego kontaktu od niego.
Nie mogłem mu nie zaufać, mieć do niego innego stosunku niż: „mój bracie”.
To kiedy popełniłeś błąd?
Wtedy, gdy nastąpiła zmiana planów. Kiedy dzieje się coś niespodziewanego, lepiej się wycofać. Zamierzaliśmy przechodzić granicę koło miasta Reyhanli w Turcji. Ludzie od Hamzy mieli przyjechać po nas ambulansem. Może czekaliśmy zbyt długo na sygnał. Po tygodniu zadzwonił w końcu Ali, człowiek Hamzy: „Masz o szóstej rano być przed hotelem. Weź taksówkę. Zabiorą cię stamtąd nasi, inshallah”. Zrozumiałem, że chodzi o Czeczenów. Tymczasem przyjeżdżają Arabowie. Okazało się, że będziemy przechodzić na drugą stronę jakieś 150 km dalej na wschód. Oczywiście zapaliła nam się czerwona lampka. Przecież zaraz po drugiej stronie granicy była baza Hamzy. Co gorsza, wiedzieliśmy, że kilka kilometrów od tureckiego miasta Kilis, gdzie mamy jechać, jest już Państwo Islamskie. Większość porwanych w Syrii dziennikarzy przechodziła granicę właśnie tam.
Niestety, pojechaliśmy z tamtymi ludźmi.
Dlaczego?
Bo chciałem się dostać do Syrii. Próbowałem już tyle razy. Wydawało mi się, że więcej takiej szansy nie dostanę, no i ufałem Hamzie.
Próbowałeś się z nim skontaktować?
Dodzwoniłem się już w drodze do Kilis. Zapewniał, że wszystko jest OK. Druga czerwona lampka zapaliła mi się, gdy czekaliśmy na przewodników w jednej z tajnych dziupli rebeliantów po stronie tureckiej. Okazało się, że mamy nie brać żadnych bagaży, tylko małe plecaki. Ci przemytnicy też byli podejrzani, widać było, że to bandyterka. Zadzwoniłem do Alego, który powiedział, żeby się nie niepokoić, że czekają na nas po drugiej stronie. Przeskoczyliśmy przez granicę. Ryzyko, adrenalina i dziwne uczucie, że nie ma już drogi powrotnej. Hamza tam na nas nie czekał. Byli za to bojownicy an-Nusry.
Dlaczego wypadłeś z sieci „braci”? Nie piszesz tego otwarcie w książce, ale ktoś musiał was wydać Al-Kaidzie.
Nie wierzę w przypadki, a zwłaszcza w takich sytuacjach. Wszystko wskazuje na to, że Hamza nas sprzedał.
Czemu tego nie napisałeś w książce?
Nie byłem jeszcze pewien. Do dzisiaj próbuję go jakoś usprawiedliwić. Lubiłem go. Nawet bardzo.
Pisanie pomogło złożyć tę układankę?
Nie tyle pisanie, ile kolejne rozmowy z „braćmi”. Dzisiaj nie mam innego racjonalnego wytłumaczenia tego, co się stało. Przez pierwsze dwa tygodnie, kiedy moja żona interweniowała u Czeczenów mieszkających w Polsce i ci się z nim kontaktowali, zarówno Ali, jak i Hamza zaprzeczali, że jestem porwany. Mówili, że pojechałem gdzieś z jakimś oddziałem. A przecież już w Syrii, tuż przed porwaniem dzwoniłem do Hamzy. Mówiłem im, że jesteśmy z nusrowcami, którzy obiecywali, że nas do niego zawiozą. Potem w samochodzie przeładowali broń i założyli nam opaski na oczy…
Dlaczego Hamza was sprzedał?
Dla pieniędzy. Wiedziałem, że ma problemy finansowe, musi utrzymać oddział, zadbać o broń, narzekał, że samochód mu się psuje. Na pewno zagwarantował nam jakiś rodzaj nietykalności – że nie będą nas bić, torturować i tak dalej. Dlatego przesłuchania Al-Kaidy nie były brutalne. W tym sensie Hamza okazał się w porządku. A później naprawił swój błąd. Doprowadził do naszego uwolnienia.
Dlaczego?
Bo świat jest coraz mniejszy, a świat czeczeński zawsze był mały. Nie wolno zaprosić gościa i go sprzedać, i to jeszcze takiego gościa, który znany jest jako przyjaciel czy brat, wielokrotnie pomagał Czeczenom, kręcił o nich filmy. Porwanie albo nawet „zgubienie mnie” – jak oficjalnie nazwali to Czeczeni – okrywało Hamzę hańbą.
Muszę zapytać, puszczając jednocześnie perskie oko – na pewno nikt nie zapłacił za Was okupu z naszych podatków?
Oczywiście każdy uprowadzony ci powie, że nikt za niego nie zapłacił. Myślę, że Polska by to zrobiła, bo wszyscy płacą. Jednak nie da się tego wynegocjować w tak krótkim czasie. Cały proces trwa miesiącami. Sześć tygodni? Niemożliwe. A dopiero po dwóch tygodniach od mojego uprowadzenia Hamza z Alim przyznali się, że jesteśmy porwani. Został miesiąc.
Dlaczego Hamza zginął?
Dostałem informację, że niemieckie służby przekazały mu przez pośredników propozycję: niech spróbuje teraz uwolnić niemiecką dziennikarkę, Janinę Findeisen. Nie było do tej pory takiej sytuacji, że ktoś po tamtej stronie zaangażował się w uwalnianie kafirów. Po wszystkim Hamza mówił mi, że już nie chce jeździć do Syrii. Był zdołowany. W zamian za wyciągnięcie Janiny miał zażądać prawa pobytu w Unii Europejskiej.
Snajper zastrzelił go 2 km od miejsca, gdzie byliśmy przetrzymywani. Razem z nim zginął Ali. Mam ich pośmiertne zdjęcia, mogę ci pokazać.
Kto ich zabił?
Połóż komuś 5, 6, 10 mln euro na stół, a potem zabierz. Ci z Nusry byli bardzo niezadowoleni. Gdy Hamza i inni zaczęli o nas pytać, i potem, gdy Ali zgłosił do sądu szariackiego skargę o bezprawne przetrzymywanie nas, porywacze byli gotowi podzielić się z nami okupem, który miałby zapłacić polski rząd.
O czym się myśli w więzieniu? Piszesz, że na początku ucieszyliście się, że zobaczycie coś, do czego inni śmiertelnicy nie mają dostępu. To zrozumie tylko dziennikarz.
W więzieniu czas się zapętla i wydłuża. Ale byliśmy we dwójkę. Przyjaźnimy się, jeździmy razem, znamy się dobrze. Planowaliśmy ucieczkę. Potem, gdy pojawiła się propozycja dealu, zastanawialiśmy się, jak przechytrzyć porywaczy. No i bez przerwy rozmawialiśmy, o wszystkim – całym swoim życiu, wszystkich znajomych, historiach męsko-damskich. Trochę też o Bogu.
Jak trwoga, to do Boga.
Czeczeni mi powiedzieli, jak wróciłem – Bóg jest wszędzie, w twoim więzieniu też był.
Jestem niecierpliwy, czas w takich sytuacjach płynie mi za wolno, nie potrafię wypoczywać. A tu albo leżysz, albo siedzisz. Leżałem i myślałem o rodzinie. Żyję z dnia na dzień, nie mam oszczędności, żona wtedy nie pracowała. Jak przeżyją kolejne miesiące? Czułem się bezradny. Nie wiedziałem, co planują porywacze, ale wiedziałem, że cały czas nas okłamują. Już na drugi dzień zrobili nam zdjęcie. Myśleliśmy, że zaczynają negocjacje – ale nie, niemożliwe, za wcześnie. Może za miesiąc. A może dwa, tak zwykle bywa. Najgorsza była perspektywa, że to nie będzie szybko.
Pierwszej nocy, sam w zimnej i koszmarnej celi – rozdzielili nas wtedy – myślałem: porwanie to porażka.
Wytłumacz.
Od lat jeżdżę po świecie islamu, znam dżihadystów, bywam nawet podejrzewany o bycie muzułmaninem. Podczas arabskiej wiosny aresztowali mnie w Egipcie, mam zakaz wjazdu do kilku krajów. Wciąż jest tak samo – zabiegi, przekonywanie, udowadnianie, że się coś potrafi, kołatanie do drzwi o budżet na kolejny film. Potem spłacanie długów i znów braki na koncie, niezapłacone w terminie rachunki, survival w codziennym życiu…
A teraz porwanie… Jeśli dajesz się porwać, to oznacza, że nie byłeś w stanie zapanować nad sytuacją, że popełniłeś błąd. To nie budzi zaufania u redaktorów i producentów. Boją się odpowiedzialności, choć przecież to nie oni, ale ty najbardziej ryzykujesz.
O tym myślałem pierwszej nocy, choć to może się wydać absurdalne. Że to dla mnie koniec w zawodzie.
Jak to wpłynęło na Twoją pozycję wśród Czeczenów? I jak Ty ich postrzegasz – nie masz wrażenia, że ludzie, których szanowałeś za integralność i zasady, teraz zamiast Twojej głowy widzą milion euro?
Ciężko mi będzie teraz komuś zaufać. To będzie musiało wpłynąć na zmianę metod pracy, a być może skończy się zmianą zajęcia, rezygnacją z mojej pasji. W więzieniu odsuwaliśmy od siebie myśl, że Hamza nas zdradził. Bo to jest dopiero porażka. Zawaliło się coś, nad czym pracowałem przez 20 lat. Z drugiej strony rozumiem, że „bracia” potrzebują pieniędzy na dżihad. Na wojnie pieniądze są niezbędne, bez nich nie jesteś w stanie wyżywić bojowników, kupić broni.
Dlatego Piłsudski napadał na pociągi pancerne.
No właśnie. Oczywiście niektóre organizacje mają pieniądze, ale większość dżihadystów, z którymi miałem do czynienia, cierpi na stały niedobór pieniędzy. Kiedy nas zabrali z ostatniego domu, w którym byliśmy przetrzymywani, jechaliśmy z Hamzą jego zepsutym pikapem, który mógł się rozkraczyć na środku ziemi niczyjej między pozycjami jednej i drugiej strony.
Bałeś się, że każą Ci się nawrócić na islam. Zanim wyjechałeś do Syrii, zapytałeś spowiednika, jak postąpić. Powiedział, że jeśli pozostaniesz przy swojej religii, pójdziesz prosto do nieba. Dałbyś się zabić za wiarę katolicką?
Nie wiem, co by się stało, gdybym się znalazł przed tak krańcowym wyborem. Powtarzam sobie, że warto bronić swojej religii, bo wiara to tarcza. Jak się jej pozbędziesz, stajesz się bezbronny. Nawet najbardziej skrajni dżihadyści, a może właśnie oni, doceniają to, że jesteś wierzący. „Najgorsi są ci, którzy nie wierzą w Boga, bo są zdolni do każdego zła” – powiedział mi kiedyś jeden z bojowników PI. I teraz wyobraź sobie, że dla ratowania życia przyjmuję islam. Czy moi oprawcy uwierzą, że zrobiłem to szczerze?
Większość porwanych przez PI dziennikarzy wypowiedziała szahadę, formułę przyjęcia wiary muzułmańskiej. I w czym im to pomogło? I tak obcięto im głowy.
To całkiem Pascalowski rachunek – ostatecznie bardziej się opłaca pozostawać przy swojej wierze.
Dżihadyści pewnie nie znają Pascala, ale to wiedzą.