Następny! Następny!
Przemyślenia

Następny!

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Kiedy 10 lutego 2019 r. Ariana Grande odbierała statuetkę Grammy za najlepszy popowy album minionego roku, słuchacze na całym świecie komentowali już jej następną płytę. Tak, nie minęło nawet pół roku od bardzo dobrego Sweetener, a wokalistka już podzieliła się kolejnym krążkiem. Zawrotne tempo nie wpłynęło negatywnie na jego jakość. Przeciwnie, Thank U, Next to album jeszcze równiejszy, bardziej przewrotny tekstowo i po prostu lepszy niż jego nagrodzony właśnie poprzednik. Nie oznacza to, że brakuje na nim słabszych momentów, a kontrowersje wokół niektórych poczynań Grande są wyssane z palca. Zanim jednak do nich przejdę, muszę przyznać rację kapitule Grammy – dwoma szybkimi ruchami piosenkarka wspięła się na absolutny szczyt. Oczywiście, jeszcze przed końcem tego roku mogą ją z niego strącić Cardi B lub Taylor Swift, Nicki Minaj lub Rihanna – łatwe to jednak nie będzie.

Mimo krótkiej przerwy między ostatnimi premierami Thank U, Next wyraźnie różni się od swojego poprzednika. Na Sweetener Grande puszczała oko w stronę Madonny, a także śpiewała piosenki, których basowa, hiphopowa produkcja przypominała lata świetności Timbalanda. Na obecnej płycie echa takiej twórczości znajdziemy co prawda w Bad Idea, ale większość zawartych tu utworów to lekkie, oszczędne R’n’B, gdzie rytm równie często buduje bit, co poszatkowany wokalny sampel czy leniwe trącenie basowej struny. Jak w Fake Smile, którego początek może przypominać produkcje Pharrella Williamsa. Gdy jednak dołącza gitara, utwór brzmi bardziej, jakby był efektem jamowania z The Roots niż precyzyjnej obróbki The Neptunes. Zmieniła się nie tylko muzyka towarzysząca Grande, ona sama śpiewa też w trochę inny sposób (może z wyjątkiem Imagine), mniej tu również popisów wokalnych w stylu Mariah Carey i innych amerykańskich diw. Mam wrażenie, że jest to następstwo nie tylko samej produkcji (mniejsza dynamika, wolniejsze tempa), ale również tekstów śpiewanych przez Amerykankę. Kiedy na poprzedniej płycie nawiązywała do tragedii podczas swojego koncertu w Manchesterze lub deklarowała, że Bóg jest kobietą, zawarty w tych linijkach patos wręcz prosił się o wokalne szarże. Na tegorocznej płycie dominują zaś spokój i emocjonalna równowaga, których symbolem może być utwór tytułowy będący próbą zdrowego (a może nawet zdroworozsądkowego?) podejścia do minionych związków.

Tempo, w jakim Ariana Grande i zespół współpracujących z nią producentów przygotowali Thank U, Next, staje się trochę mniej imponujące, gdy zdamy sobie sprawę, że niektóre utwory zostały zbudowane z prefabrykatów. Dotyczy to przede wszystkim singlowego 7 Rings, które do przesady wykorzystuje broadwayowskie My Favorite Things. Podejrzewam zresztą, że Grande najchętniej w ogóle nie nagrywałaby tej piosenki, która ściągnęła jej na głowę nie tylko oskarżenia o plagiat, ale również o kulturowe przywłaszczanie zarówno ze strony afroamerykańskiej, jak i japońskiej publiczności. W polskiej popkulturze, gdzie notorycznie sięga się po blackface, to może abstrakcyjny zarzut, ale w amerykańskich mediach brzmi on znacznie poważniej. Biorąc jednak pod uwagę to, jak nieostra jest sama definicja takiego przewinienia, trudno przypuszczać, aby pozycja Grande była zagrożona. Tym bardziej, że tym na szczycie z reguły wybacza się więcej.

 

Czytaj również:

Bohaterka naszych czasów Bohaterka naszych czasów
Przemyślenia

Bohaterka naszych czasów

Jan Błaszczak

Czasy, kiedy fani hip-hopu spierali się o pierwszeństwo Wschodniego Wybrzeża nad Zachodnim są odległym wspomnieniem. Od lat na liście Billboardu liczą się jedynie raperzy i raperki z Południa. Ich styl podrabia się na całym świecie – także w Polsce, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne repliki pochodzącego z Atlanty Migos. Większym zaskoczeniem jest dla mnie uległość zakochanej w sobie nowojorskiej sceny wobec tego wpływu. A dziś nie ma już wątpliwości, że w pogoni za sukcesem raperzy ze Wschodniego Wybrzeża zaczęli naśladować artystów z miast, których dekadę wcześniej nie potrafiliby wskazać na mapie. Nie ma jednak wyjścia – wszystkie największe hity nowojorskich raperów z ostatnich lat mają charakterystyczny południowy sznyt. Panda Desiignera brzmi jak utwór Future’a, a ubiegłoroczne Unforgettable French Montany nie odniosłoby zapewne takiego sukcesu bez udziału Swae Lee – znanego z duetu Rae Sremmurd, pochodzącego z Missisipi. Nie inaczej jest z Cardi B – chyba największą obecnie gwiazdą nowojorskiej sceny, której twórczość bazuje w równym stopniu na dokonaniach Nicki Minaj, jak wspomnianego Migos. Różnica polega na tym, że w przypadku autorki Invasion of Privacy wpisywanie się w ogólną prawidłowość ma drugorzędne znaczenie.

Cardi B jest jedyna w swoim rodzaju. Fakt, gra kontekstami, a jej kariera to kwintesencja uwielbianego przez PR-owców amerykańskiego snu, ale raperka wymyka się prostym klasyfikacjom i generalizacjom. Niektórym czytelnikom używanie w jej przypadku określenia „artystka” może przeszkadzać – w końcu mowa o celebrytce, gwieździe tabloidów i talk-show, relacjonującej w mediach społecznościowych każdy aspekt swojego życia. Z drugiej strony Cardi B to przecież bardzo sprawna raperka, mająca szczęście do producentów i łatwość do snucia historii w humorystyczny, błyskotliwy sposób. Oczywiście, dużo w tym wszystkim wulgarności, ale wersy takie jak: „pussy so good, I say my own name during sex” sprawiają też, że autorka Invasion of Privacy jest właśnie kreowana na kolejną gwiazdę feminizmu.

Czytaj dalej