
Słowa się zużywają, przyzwyczajamy się do nich. Mamy już coś w rodzaju stadnej odporności na hasło „zmiana klimatu” – mówi Andri Snær Magnason, autor książki O czasie i wodzie.
Aleksandra Lipczak: Zrobiłam ćwiczenie, o którym piszesz w książce. Wychodzi na to, że mój intymny czasowy zasięg sięga 2150 r. – bo mniej więcej tego momentu dożyją moje hipotetyczne wnuki. Trochę mnie to przestraszyło, bo nie będą to pewnie łatwe czasy.
Andri Snær Magnason: Wpadłem na ten pomysł podczas spotkań dotyczących mojej poprzedniej książki, Draumalandið. Dotyczyła ona walki o ocalenie islandzkiej przyrody i chodziło mi o to, żeby znaleźć sposób, abyśmy poczuli się odpowiedzialni za czasy, które dziś wydają się bardzo odległe. Data taka jak 2100 r. jest dla nas zupełnie pozbawiona znaczenia, pusta. Nie istnieje.
Zacząłem więc prosić uczniów i studentów, żeby policzyli, jak daleko naprzód będzie sięgało życie ludzi, których prawdopodobnie osobiście poznają i pokochają. Poprosiłem kiedyś o to samo moją najmłodszą córkę, kiedy siedzieliśmy wspólnie przy stole z moją mamą i babcią i jedliśmy naleśniki. Była zdumiona, że swoim istnieniem obejmuje zakres jakichś 260 lat: jej prababcia urodziła się w 1924 r., jej wnuczka ma szansę dożyć 2186 r.
Kiedy słuchacze moich wykładów rzucali daty w rodzaju 2150 r., pokazywałem im wykresy i mówiłem: zobaczcie, oto co mówią naukowcy na temat tego, jak będzie wyglądał nasz świat w 2100 r., co będzie się działo z klimatem.
O takich datach myślimy często w zdehumanizowanym, technologicznym kontekście. Tymczasem największym wyzwaniem jest to, żeby umieć sobie wyobrazić przyszłość wciąż zasiedloną przez ludzi.
Takie naleśnikowe science fiction, jak kiedyś o tym powiedziałeś?
Właśnie tak, chodzi o niewyobrażanie sobie niczego bardziej skomplikowanego ponad to, żeby w 2150 r. wciąż było możliwe życie i jedzenie naleśników przy kuchennym stole z innymi ludźmi. Żeby dało się żyć na tej planecie i dzielić ją z innymi gatunkami.
Myślenie o tym, jak daleko sięga twój „czasowy ślad” to bardzo prosty pomysł. Tak prosty, że niemal nadużyciem jest nazywanie go pomysłem. Właściwie to zaskakujące, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia w takich kategoriach, do planowania kilkadziesiąt, 100 lat naprzód. Tak rozumowali budowniczowie katedr, którzy zakładali, że to następne pokolenia skończą to, co zaczęli oni sami. Dziś bardzo nam czegoś takiego brakuje. Mam wrażenie, że wpadłem na trop metafory, którą wielu ludzi odbiera jako bardzo mocną. Na mnie samym zrobiło spore wrażenie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem siebie w szerokim czasowym kontekście.