Natura wcale nie jest miła Natura wcale nie jest miła
i
Wyprawa na lodowiec Vatnajökull, 1956 r. Zespół islandzkiego Towarzystwa Badania Lodowców i przyjaciele; zdjęcie: archiwum rodzinne
Przemyślenia

Natura wcale nie jest miła

Rozmowa z Andrim Sanærem Magnasonem
Aleksandra Lipczak
Czyta się 19 minut

Słowa się zużywają, przyzwyczajamy się do nich. Mamy już coś w rodzaju stadnej odporności na hasło „zmiana klimatu” – mówi Andri Snær Magnason, autor książki O czasie i wodzie.

Aleksandra Lipczak: Zrobiłam ćwiczenie, o którym piszesz w książce. Wychodzi na to, że mój intymny czasowy zasięg sięga 2150 r. – bo mniej więcej tego momentu dożyją moje hipotetyczne wnuki. Trochę mnie to przestraszyło, bo nie będą to pewnie łatwe czasy.

Andri Snær Magnason: Wpadłem na ten pomysł podczas spotkań dotyczących mojej poprzedniej książki, Draumalandið. Dotyczyła ona walki o ocalenie islandzkiej przyrody i chodziło mi o to, żeby znaleźć sposób, abyśmy poczuli się odpowiedzialni za czasy, które dziś wydają się bardzo odległe. Data taka jak 2100 r. jest dla nas zupełnie pozbawiona znaczenia, pusta. Nie istnieje.

Zacząłem więc prosić uczniów i studentów, żeby policzyli, jak daleko naprzód będzie sięgało życie ludzi, których prawdopodobnie osobiście poznają i pokochają. Poprosiłem kiedyś o to samo moją najmłodszą córkę, kiedy siedzieliśmy wspólnie przy stole z moją mamą i babcią i jedliśmy naleśniki. Była zdumiona, że swoim istnieniem obejmuje zakres jakichś 260 lat: jej prababcia urodziła się w 1924 r., jej wnuczka ma szansę dożyć 2186 r.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiedy słuchacze moich wykładów rzucali daty w rodzaju 2150 r., pokazywałem im wykresy i mówiłem: zobaczcie, oto co mówią naukowcy na temat tego, jak będzie wyglądał nasz świat w 2100 r., co będzie się działo z klimatem.

O takich datach myślimy często w zdehumanizowanym, technologicznym kontekście. Tymczasem największym wyzwaniem jest to, żeby umieć sobie wyobrazić przyszłość wciąż zasiedloną przez ludzi.

Takie naleśnikowe science fiction, jak kiedyś o tym powiedziałeś?

Właśnie tak, chodzi o niewyobrażanie sobie niczego bardziej skomplikowanego ponad to, żeby w 2150 r. wciąż było możliwe życie i jedzenie naleśników przy kuchennym stole z innymi ludźmi. Żeby dało się żyć na tej planecie i dzielić ją z innymi gatunkami.

Myślenie o tym, jak daleko sięga twój „czasowy ślad” to bardzo prosty pomysł. Tak prosty, że niemal nadużyciem jest nazywanie go pomysłem. Właściwie to zaskakujące, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia w takich kategoriach, do planowania kilkadziesiąt, 100 lat naprzód. Tak rozumowali budowniczowie katedr, którzy zakładali, że to następne pokolenia skończą to, co zaczęli oni sami. Dziś bardzo nam czegoś takiego brakuje. Mam wrażenie, że wpadłem na trop metafory, którą wielu ludzi odbiera jako bardzo mocną. Na mnie samym zrobiło spore wrażenie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem siebie w szerokim czasowym kontekście.

To prosty, ale efektowny zabieg. Podobnie jak idea, że cała historia Islandii, jakieś 1000 lat, zawiera się w życiu 12 kobiet.

Lubię przerabiać złożone idee na proste pomysły. Znajdować metafory, które powiedzą coś o tak przepastnych konceptach jak czas, szukać nowego sposobu mówienia o topnieniu lodowców i zakwaszaniu oceanów.

Łatwo byłoby mi napisać kolejną książkę o zmianie klimatu. Zebrać fakty i przedstawić je w prosty, dziennikarski sposób. Właściwie dałoby się stworzyć algorytm, który napisze taką książkę w pół godziny. Nie wydaje mi się jednak, żeby było to szczególnie skuteczne. Taki sposób opowiadania nie przemówił jak dotąd do naszych serc.

Długo zastanawiałem się, jak w takim razie pisać o tym najważniejszym z tematów. Doszedłem do wniosku, że muszę sprawić, aby ludzie na chwilę o nim zapomnieli, długo opowiadać im o czymś innym, a potem sprawić, że spadnie na nich w ostatnim rozdziale.

O czasie i wodzie jest jak gobelin, spleciony z bardzo różnych wątków. Jest tu osobista opowieść o twojej rodzinie, historia i mitologia Islandii, himalajskie lodowce, Dalajlama, wynalazca bomby atomowej i zagrożone wyginięciem krokodyle, które ratuje twój wujek.

Rok temu, kiedy wciąż byłem w trakcie pisania, ktoś zapytał: jesteś pewien, że to nie cztery osobne książki? Jedna o zmianie klimatu, druga o twojej babci, trzecia o mitologii, a czwarta o wuju od krokodyli? Buddyści mówią, że wszystko się ze sobą łączy – odpowiedziałem. – Chcę to udowodnić.

Bardzo lubię taki typ opowieści. Rebecca Solnit jest w tym dobra, podobnie jak Sven Lindqvist. Dobrze radził też sobie z tym George Orwell. Wszyscy ci autorzy mówią nam coś, nie mówiąc o tym wcale.

Chciałem zafundować czytelnikom podróż przez różne obszary umysłu. Jesteśmy religijni, jesteśmy racjonalni, jesteśmy rodziną, ale jesteśmy też powiązani wszyscy ze wszystkimi. Sama racjonalna wiedza nie wystarczy, informacje muszą do nas docierać różnymi drogami, żebyśmy mogli je przyswoić.

Chciałem też, żeby było tak, że czytelnik czy czytelniczka, czytając o mojej babci, będą na nią patrzeć przez pryzmat swojej własnej. Myśląc o jej czasach, historii, o rzeczach, które chcieliby zachować. Babcie ludzi z mojego pokolenia mają zwykle za sobą dramatyczne życie. Mimo wszystko przetrwały i może to być źródło nadziei, że i nam się uda.

Dlaczego wolałeś napisać książkę o czasie i wodzie niż po prostu o katastrofie klimatycznej? Ostatecznie chodzi przecież właśnie o nią.

Słowa się zużywają, przyzwyczajamy się do nich. Mamy już coś w rodzaju stadnej odporności na hasło „zmiana klimatu”.

Zadaniem pisarza jest znaleźć nowy sposób mówienia o ważnych sprawach, doprowadzić do tego, aby ożył język, którego używa się, żeby o nich opowiadać.

Tak samo jest z wszystkimi tematami, o których ludzie piszą od pięciu tysięcy lat: miłością, bogiem. Wynalezienie dla nich świeżego języka zawsze jest wyzwaniem.

Problem polega na tym, że nie wystarczy raz powiedzieć o zmianie klimatu, ale trzeba o tym mówić codziennie przez następne 30 lat. Dlatego staram się unikać typowego naukowego języka, który jest zwykle używany w debatach o kryzysie klimatycznym.

Zdjęcia do książki "O czasie i wodzie"
Zdjęcia do książki „O czasie i wodzie”

„Jedyny sposób, aby o tym pisać, to podejść do [kryzysu klimatycznego] od tyłu, z boku, od dołu, wędrować w czasie do przodu i wstecz” – wyjaśniasz.

O czasie i wodzie czyta się dość łatwo, ale kosztowała mnie jakieś 10 lat życia. Zaczęło się od wywiadu z Dalajlamą, który znalazł się w książce. Potem pojawiały się kolejne tematy, które zaczęły ewoluować w formę wykładów. Wiedziałem, że mam w zanadrzu dobre historie, bo byłem w stanie utrzymać uwagę 400 osób naraz. Wplatanie w odczyty osobistych opowieści przybliżało naukę, która przestawała być sterylna, odległa.

Pozostawało tylko pytanie, jak to wszystko ze sobą połączyć. Problem, który pojawia się, kiedy próbujesz umieścić w jednej książce własną babcię i Dalajlamę, jest taki, że ten ostatni to prawdziwy gigant. Istnieje ryzyko, że przyćmi wszystkich innych. Z drugiej strony, dla mnie samego babcia jest dużo większą gigantką niż Dalajlama.

Może to tak naprawdę rodzaj bezczelnej propagandy: otwieram wasze serca, mówiąc „babcia”. A kiedy widzę, że się udało, wrzucam informację o zakwaszeniu oceanów.

Piszesz też: „Zmiany, w obliczu których stoimy, są bardziej skomplikowane niż wszystko, z czym nasz umysł przywykł się zmagać. Są większe niż całe nasze dotychczasowe doświadczenie, potężniejsze niż język i większość używanych przez nas do opisania rzeczywistości metafor”. Czy to poeci powinni więc mówić o kryzysie klimatycznym? Sam nim jesteś, twoim literackim debiutem była przecież głośna książka poetycka.

Zobaczyłem dzisiaj tweeta, który mnie zaskoczył. Angielski profesor glacjologii dziękuje mi w nim za książkę, bo według niego pomogłem mu lepiej zrozumieć to, czym on sam się zajmuje. Nauka budzi często strach, podobnie jak sami naukowcy i wchodzenie na ich teren. Obawiasz się, że spotka cię za to krytyka, że spadną na ciebie gromy za to, że postawiłeś źle przecinek albo napisałeś „PHD” zamiast pHD.

Ale badacze też potrzebują języka, który umożliwi im komunikację ze światem. Bałem się, że coś w mojej książce uprościłem albo że niewystarczająco dobrze wytłumaczyłem pewne zjawiska. Nie miałem w głowie wszystkich faktów, o których piszę, nie wiedziałem, ile ropy spalamy, ile emitujemy dwutlenku węgla. Musiałem się tego wszystkiego dowiedzieć i zastanowić się, jak to wytłumaczyć, nie popadając w uproszczenia. Prostota jest jednak konieczna. Pamiętam z lekcji fizyki, jak zachwycało mnie to, że skomplikowane zjawiska i fenomeny przybierały formę krótkich, pięknych równań. Próbowałem zrobić coś podobnego, możliwie uprościć fakty i otulić je poezją. Zakorzenić w ludzkich czytelnikach kilka metafor, które pomogą im w zmianie myślenia.

Od ludzi nauki usłyszałem wiele ciepłych słów. Daje mi to poczucie, że to, co robię, jest ważne. Okazało się, że nie mają oni problemu z niekonwencjonalnym podejściem do przedmiotu swoich badań. Jako pisarz, człowiek wywodzący się z obszaru fikcji, poezji i literatury dziecięcej, mam przyzwolenie na robienie rzeczy, na które nie mogą sobie pozwolić dziennikarze czy badacze.

W twojej książce pojawia się cień krytyki wobec tych ostatnich: że są zbyt odcięci emocjonalnie od przedmiotu swoich badań, jakby nie poruszała ich wisząca nad planetą zagłada.

Piszę w książce, że to, co nas dotyka, to coś w rodzaju zbiorowej apatii czy otępienia. Zdarza mi się brać udział w konferencjach, na których naukowcy podają tak złe wiadomości, że można to porównać do oznajmiania komuś, że zachorował na raka. Atmosfera nie przestaje jednak być luźna, a te informacje podawane są na zimno, jak gdyby chodziło o jakiś nieciekawy, techniczny raport. Zastanawia mnie to odcięcie informacji od emocji, ale nie wiem, dlaczego tak jest. Dlaczego boimy się zarazić koronawirusem, a nie przeraża nas utrata podstaw życia na Ziemi?

Można to porównać do sytuacji, kiedy ktoś mówi: „to było 200 milionów albo miliardów, nie pamiętam”. Chodzi o tak abstrakcyjne wartości, że liczba zer przestaje mieć znaczenie. Dlatego piszę o babciach. Nigdy nie uodpornimy się na ich urok.

Historia twojej rodziny jest jednak epicka. Twoja babcia Hulda miała uprawnienia pilotki szybowców, razem z dziadkiem Árnim byli też pionierami islandzkiej glacjologii, współtworzyli tamtejsze Towarzystwo Badań Lodowców.

To część naszej rodzinnej mitologii, historia, którą od zawsze opowiadano w moim domu. Jako dzieci byliśmy bardzo dumni z babci i jej lodowcowych osiągnięć, wręcz się tym chełpiliśmy. „Moja babcia jest silniejsza od twojego ojca” – mówiliśmy na podwórku.

To rzeczywiście dość intensywna siatka połączeń: moja babcia i jej lodowce, dziadek chirurg, który operował Roberta Oppenheimera i jego syn, który uratował przed wyginięciem zagrożone gatunki krokodyli. Można powiedzieć, że to w jakimś sensie historia w stylu Forresta Gumpa.

Forresta Gumpa?

Tak jak on mam bezpośrednią łączność z mnóstwem bardzo różnych zjawisk i wydarzeń. Chodzi też o rozrywkowy aspekt opowiadania historii. Używam ich, żeby odwrócić waszą uwagę, a potem was zaskoczyć.

Zbierałem je tak naprawdę bez konkretnego planu, porządku. Chciałem ocalić je przede wszystkim dla samego siebie. Potem poczułem też wielką pokusę, żeby nie publikować po prostu zwykłego wywiadu z Dalajlamą. Zacząłem sobie udowadniać, że wszystko da się ze sobą połączyć. Mam wielki szacunek dla planety, ale równie wielki dla literatury. Nie chciałem tych historii po prostu z siebie wypluć, czekałem, aż dojrzeją.

W islandzkiej kulturze mamy tendencję, żeby tłumaczyć świat poprzez historie. Wszystkie geologiczne formacje, większość gór, dziwne formy w przyrodzie – to wszystko ma u nas swoją legendę, opowieść o stworzeniu, która jest częścią ludowej mitologii. Przez większą część roku jest u nas ciemno, więc nasza potrzeba opowiadania i słuchania historii jest ogromna. W większości nordyckich sag jest też kilka rozgrywających się równolegle historii. Moją inspiracją jest więc nie tylko Solnit, ale także dawna sztuka tkania opowieści, w których wiele wątków splata się ze sobą dopiero pod koniec.

Zdjęcia do książki "O czasie i wodzie"
Zdjęcia do książki „O czasie i wodzie”

Piszesz w książce, że Dalajlama mówi nie tylko o Tybecie, ale też o całym świecie. Mam wrażenie, że i ty opowiadasz historie o globalnym zasięgu, wcale nie opuszczając Islandii.

Z Dalajlamą jest tak, że choć sprawa Tybetu to dla niego priorytet, znajduje przestrzeń, żeby dostrzegać inne, może jeszcze pilniejsze sprawy, na czele z kryzysem klimatycznym.

W moim przypadku było tak, że choć chciałem opowiadać o babci, kwestia klimatu napierała, wdzierała się w tę historię jako coś, co nie może czekać. Często dzwonią do mnie dziennikarze, żeby zapytać, jak się czuję w związku ze znikaniem jakiegoś islandzkiego lodowca. Oczywiście, że mnie to zasmuca i niepokoi, ale to tylko symptom czegoś znacznie większego. Dużo bardziej martwi mnie topnienie himalajskich lodowców, od których zależy życie milionów ludzi.

Wychodzi jednak na to, że Islandia i Himalaje mają ze sobą dużo więcej wspólnego, niż można by przypuszczać. Czym jest Auðhumla?

Świętą krową. Kojarzymy ten koncept z Indiami, czymś bardzo odległym i obcym kulturowo. Tymczasem według naszej własnej islandzkiej mitologii świat też zaczął się od krowy stworzonej ze szronu.

„Z jej wymion wypływając, wzięły początek cztery rzeki mleczne” – można wyczytać w Eddzie, słynnym islandzkim eposie.

To jeden z najdziwniejszych mitów dotyczących stworzenia świata, jakie istnieją. Kiedy dorastałem, wydawał mi się kompletnie bez sensu. Byłem niemal skłonny uznać, że to jakieś nieporozumienie.

Im dłużej się jednak temu przyglądałem, tym bardziej ta zamrożona krowa zaczęła przypominać pramatkę wszystkich krów z Indii, Kamadhenu, która w hinduizmie symbolizuje dostatek i bogactwo. Na dodatek jedno z najświętszych miejsc Indii leży u stóp Himalajów, przy lodowcu Gomukh, z którego wypływa woda zasilająca później Ganges. Jego nazwa oznacza dosłownie usta krowy.

Zobaczyłem islandzką krowę stworzoną ze szronu jako metaforę znaczenia lodowców i nagle wszystko nabrało sensu.

„Objawiła mi się Auðhumla i mówię w jej imieniu” – piszesz.

Lodowce to krowa, której mleko rzeczywiście karmi miliard ludzi na świecie. Woda lodowcowa wypływająca z Himalajów nawadnia i użyźnia pola uprawne i łąki, zasila święte rzeki Pakistanu, Nepalu, Indii i Bangladeszu.

Jeśli krowa zacznie znikać albo umrze, skutki będą katastrofalne. To tak obezwładniająco wielkie, że trudno o tym mówić. Wyobraźnia i język zupełnie tu wysiadają.

Jak wyrazić, że coś jest naglące, że wymaga natychmiastowego działania, jeśli słowa zawodzą? Jednym ze sposobów podbijania języka, z którego od zawsze korzystała ludzkość, jest mitologia. Można powiedzieć, że grozi nam wzrost globalnej temperatury, ale można też, że znika życiodajna krowa. Na naszych oczach rozgrywają się wielkie, mitologiczne wydarzenia, mistycyzm jest więc jak najbardziej na miejscu.

Skład chemiczny oceanów zmienił się bardziej w trakcie ostatniego stulecia niż w ciągu ostatnich 50 milionów lat. To skala bliska tej biblijnej, która mówi, że świat został stworzony w siedem dni, a potop trwał 40.

Hominidy są na Ziemi od mniej więcej 5 milionów lat. To jakieś 200 tysięcy pokoleń. A teraz mówimy o jednej generacji, jednym życiu, w czasie którego wydarzy się większa zmiana niż ta, której świadkami były setki tysięcy pokoleń.

To jest totalna mitologia, życie w czasach bogów. Mamy do czynienia z tempem, które wykracza poza geologię, to coś jak być świadkiem stworzenia świata w siedem dni. Pojedynczy człowiek może zobaczyć to na własne oczy i o tym opowiedzieć.

Jako jedyny pisarz na świecie masz też przywilej bycia autorem epitafium dla lodowca – Okjökull, zwanego też Ok, który zniknął w 2019 r.

Kiedy je pisałem, zastanawiałem się, kto będzie to czytał za 300 lat. Chodziło o materiał, na którym umieszczony jest ten tekst. To miedziana tabliczka, która ma spore szanse przetrwać dłużej niż kamień, na którym została umieszczona.

Pisząc, miałem więc w głowie ludzi żyjących dzisiaj, ale także tych, którzy dopiero nadejdą, którzy będą na nią patrzeć tak, jak my czytamy dziś napisy na nagrobkach. Jak mówić do tych dwóch grup równocześnie? Jak pożegnać się z lodowcem, jeśli dorastało się w przekonaniu, że są symbolem wieczności?

Próbowałem napisać wiersz, przymierzałem się do antycznych form metrycznych. Doszedłem do wniosku, że lepiej skupić się po prostu na faktach. Napisałem: „Oto pierwszy z wielu lodowców, które utracimy. Wiemy, co się dzieje. Wiemy też, co powinno zostać zrobione, ale tylko ty wiesz, czy tak się stało”.

Jak widać, szturcham tutaj moje własne pokolenie, żeby ruszyło się i zrobiło, co trzeba. Mamy naukę, wiedzę, know-how, umysły i wierzę, że również etykę. Będziemy w oczach przyszłych pokoleń tymi, którzy stanęli na wysokości zadania, czy raczej symbolem porażki?

Myślałem, że to epitafium będzie małym, kameralnym projektem. Okazało się jednak jednym z moich tekstów, który przeczytało najwięcej ludzi na świecie. Pożegnanie lodowca w Islandii stało się światowym newsem, a epitafium cytował nawet burmistrz Los Angeles podczas światowego szczytu burmistrzów największych metropolii na świecie. Wysłuchali go politycy, którzy rządzą miastami, w których mieszka w sumie 700 milionów ludzi. Wygląda na to, że zneutralizowałem swój ślad węglowy na całe życie (śmiech). Wystarczy, że urzędy miast przesunęły się choćby o ułamek milimetra we właściwym kierunku.

Zdjęcia do książki "O czasie i wodzie"
Zdjęcia do książki „O czasie i wodzie”

O czasie i wodzie nie jest książką stricte polityczną, ale nie brakuje w niej także i tego wymiaru. „Rządy mają obowiązek ograniczyć wolność obywateli do wchodzenia w szkodę innym, a demokracji grozi sąd za to, że uniemożliwia nam myślenie na dziesiątki lat do przodu” – piszesz.

Moja książka nie wpisuje się w żadną ideologię polityczną. Wierzę jednak w demokrację i związane z nią wartości: sprawiedliwość, równość, szacunek dla życia na Ziemi. Jeśli aktualny system nie stawi czoła temu kryzysowi, historia orzeknie, że poniósł klęskę. Nie mamy prawa wyrządzać krzywdy kolejnym pokoleniom. Kolejne generacje wznosiły miasta, szpitale i szkoły z myślą, że budują lepszą i łatwiejszą przyszłość dla innych. Dziś mamy naukowe dowody, że robimy coś dokładnie odwrotnego. Nie sądzę, żeby rozwiązania rynkowe były właściwą odpowiedzią na ten kryzys. Potrzebujemy innowacji, kreatywności i współpracy, żeby stawić mu czoła. Jest w tym pozytywna energia, bo chodzi przecież o wysiłek, który ma głęboki sens. To jak plan Marshalla, lądowanie na Księżycu i największy projekt infrastrukturalny w jednym.

W twojej książce jest też dużo piękna: oddajesz hołd lodowcom, rafie koralowej, przyrodzie Islandii. Mam wrażenie, że to też część politycznej strategii: obudzić w czytelnikach tęsknotę za tym, co może zostać na zawsze utracone.

Tak, to prawda, chciałem, żeby w tej książce znalazło się pozbawione wstydu piękno i miłość, zarówno do ludzi, jak i przyrody. Kiedyś ludzie nie obawiali się używać religijnego języka, żeby pisać o tej ostatniej. Dziś nie stać nas na to, i to dosłownie, żeby widzieć naturę jako świętą. Tak jakby ekonomiczny język, którym się na co dzień posługujemy, także mówiąc o przyrodzie, umniejszył jej wartość.

Nie jest tak, że pisanie w ten sposób przychodzi ci łatwiej niż innym, bo spędziłeś sporą część dzieciństwa wśród dzikiej natury?

Jako dziecko spędzałem całe lato w domu moich dziadków, miejscu tak dzikim, że właściwie można je nazwać rezerwatem przyrody. Były tam foki, całe stada ptaków: rybitwy, edredony, mewy. A także smutek, który przychodzi wraz z całym tym dzikim życiem i który związany jest ze śmiercią, wszechogarniającą obecnością śmierci. Dziadek wychodził z domu ze strzelbą i strzelał do mew, bo zagrażały innym ptakom. Razem z rodzeństwem staraliśmy się ratować porzucone pisklęta, z rozpaczą patrzyliśmy na to, jak drapieżniki pozbawiają życia piękne, małe ptaszki. Natura wcale nie jest miła, zwłaszcza tam, na północy Islandii. Wszędzie walały się szczątki czegoś, co właśnie umarło, wszędzie panował smród. Do dziś pamiętam szok kulturowy, który tam przeżyłem po przeprowadzce ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przez jakiś czas mieszkaliśmy.

Z tym też chciałem się zmierzyć. O czym właściwie mówimy, kiedy mówimy o ratowaniu przyrody? Natura to nie jest coś z filmów przyrodniczych, w których niedźwiedzie polarne wydają się takie pocieszne. Jest brudna, okrutna, śmierdzi. Im bardziej jest miła i przyjemna, tym bardziej tak naprawdę martwa, uładzona. Zastanawiałem się, czym w takim razie jest natura, skoro w najbardziej żywym miejscu czujesz wszędzie śmierć, a w nieżywym – życie. W Islandii, w miejscach, gdzie teoretycznie nie ma szansy nic wyrosnąć, widzisz na przykład nagle kwiat. Drapiesz się po głowie i pytasz, co do cholery tutaj robi, na tej martwej wulkanicznej ziemi. Nie ma tu przecież żadnego owada, którego można zwabić, a roślina i tak zdecydowała się zapuścić korzenie.

Możliwe, że to też część mojej narracyjnej strategii odwracania uwagi: pisanie o tym, czego właściwie bronimy, o co walczymy. Nie chodzi o jakąś abstrakcyjną planetę, ale właśnie o to. Coś, co jest większe od nas, czemu jesteśmy doskonale obojętni i co ostatecznie nas przeżyje. Chcemy to ocalić dla siebie czy raczej przed sobą?

W ramach przybliżania współczesnym dzieciom świata natury doprowadziłeś do tego, że w Reykjaviku wyłączono wszystkie światła, aby mogły wreszcie zobaczyć rozgwieżdżone niebo.

Przekonałem burmistrza, żeby światła zgasły przynajmniej na pół godziny. W tym czasie w radiu można było posłuchać astronoma, który opowiadał o gwiazdach. Nazwaliśmy ten projekt Lights off, stars on.

Wychowujemy pokolenie, które prawie nie ma szansy oglądać rozgwieżdżonego nieba. Tej fundamentalnej inspiracji dla żeglugi, religii, nauki, sztuki – to wszystko zaczęło się przecież od wpatrywania się w nocne niebo pełne gwiazd. To dziwne uczucie, zdać sobie sprawę, że dorastają pierwsi ludzie na Ziemi, którzy właściwie nie mają dostępu do tego doświadczenia. To jak wyobrazić sobie całą generację bez zmysłu węchu albo smaku.

Przypadek Islandii jest szczególny, bo oglądać gwiazd nie da się nawet podczas nocy na kempingu. Latem, kiedy zwykle jeździmy na wycieczki, mamy tu białe noce. Gwiazdy znikają więc praktycznie z pola widzenia od połowy maja do sierpnia. Zdecydowaliśmy się na ten eksperyment, bo wychodzimy z założenia, że obcowanie z rozgwieżdżonym niebem, choćby przez pół godziny w roku, jest prawem człowieka. Na tym właśnie zależy mi w mojej pracy, żeby łączyć ludzi na nowo z tym, co proste, oczywiste.

Dalajlama wydaje się zaskakującym optymistą w sprawie zmian klimatu. Jest świadomy zagrożenia, ale wierzy, że się zmobilizujemy i uratujemy planetę. A ty?

Trudno byłoby mi napisać tę książkę, gdybym nie sprzedał samemu sobie jakiejś narracji o nadziei. Po prostu nie mogłem skończyć książki, w której jest moja babcia i wszystko, co kocham najbardziej na świecie, jakąś mroczną, pozbawioną nadziei refleksją. Łatwo jest być cynikiem. To jest wręcz cool. Wielu autorów mówi: świat się kończy, przyznaj to, zaakceptuj to, posmakuj tego. Ja stworzyłem jednak na własny użytek coś w rodzaju wizji, że jeśli spojrzymy na XX w. i dostrzeżemy wszystkie jego błędy, ale również osiągnięcia i postęp, jeśli popatrzymy na to, jak zmieniają się paradygmaty myślenia, jak przeszliśmy od całkowitego braku uznania dla praw człowieka do Black Lives Matter i feminizmu… Jak to, co kiedyś na marginesie, dziś staje się mainstreamem…

Dzieci, które właśnie się rodzą, będą pod koniec tego wieku osiemdziesięciolatkami. Dzieci, które już patrzą na to, co się dzieje, wiedzą, że wszystkie zmiany, o których mówimy, to nie jakaś abstrakcja, ale coś, co wydarzy się za ich dorosłego życia. I one na to nie pozwolą. Nie ma szans. To pokolenia, które rozumieją świat zupełnie inaczej od nas. W książce piszę o tym, jak długo zajmuje nam zrozumienie pewnych słów i konceptów. My, którzy usłyszeliśmy pewne określenia związane z kryzysem klimatycznym dopiero w wieku średnim, nie mamy szans zrozumieć ich i uwewnętrznić tak, jak ci, którzy z nimi dorastają.

Paradoksalnie, nadzieja tkwi chyba w strachu. W tym, że w końcu naprawdę się przerazimy i zaczniemy działać: „Ilekroć ludzkości zagraża wielkie niebezpieczeństwo, często ukazuje to, na co ją stać” – piszesz.

Nie chodzi o panikę, ale działanie zgodnie z najlepszymi radami, jakich udzielają nam naukowcy. Tak jak to się stało w wielu krajach w przypadku koronawirusa. Strach, jaki wnosi nauka, jest związany z pokazywaniem konsekwencji braku działania, ignorowania problemu.

Problemem jest tylko to, jak szybko wszystko normalizujemy. Zaledwie po miesiącu tak nieprawdopodobnej, niewiarygodnej sytuacji, jaką był lockdown, zaczęła nam się ona wydawać całkiem zwyczajna. Zaadaptowaliśmy się do ekstremalnych warunków.

Największe ryzyko jest takie, że to samo stanie się ze zmianą klimatu. Że płonąca Australia, topniejące lodowce, zakwaszone oceany staną się codziennością i na nie też przestaniemy zwracać uwagę.

Jakie emocje albo reakcje chciałbyś wywołać u czytelników O czasie i wodzie? Strach, bunt, chęć działania?

Megalomańska część mnie życzyłaby sobie, żeby zaktualizowali swoje intymne skale czasowe i umieli zobaczyć samych siebie w szerokim kontekście. Realistyczna – aby stali się częścią ruchu, który próbuje coś zmienić, przesunąć świat choć o parę milimetrów we właściwym kierunku. Żeby zapytali samych siebie, co mogą zrobić. Ale przede wszystkim zależy mi na wywołaniu poczucia, że to pilna sprawa, która nie może dłużej czekać.

Andri Snær Magnason, fot. materiały prywatne
Andri Snær Magnason, fot. materiały prywatne

Andri Snær Magnason:

Pisarz, poeta i działacz na rzecz ochrony środowiska. Studiował historię literatury islandzkiej. Wszystkie jego dzieła – zarówno książki poetyckie, jak i sztuki teatralne, powieści oraz film dokumentalny, który zrealizował na podstawie jednej z nich (Draumalandið), były w Islandii wydarzeniami i przyniosły mu wiele nagród. Jego książki są tłumaczone na 30 języków. W 2016 r. ubiegał się o urząd prezydenta Islandii. 

Podziel się tym wywiadem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Życie z lodowca Życie z lodowca
i
W „czarnym lesie”, pośród czarnych piramid pozostawionych przez topniejący lodowiec Skeiðarárjökull, czoło lodowca Vatnajökull. Lodowiec ten zniknie przed rokiem 2070; zdjęcie: Andri Snær Magnason
Ziemia

Życie z lodowca

Andri Snær Magnason

Islandzkie legendy głoszą, że świat miał powstać dzięki zamarzniętej krowie. Z jej wymion wypłynęły cztery rzeki, które wykarmiły całą Ziemię.

Dzieciństwo spędziłem w Ameryce i kiedy wróciliśmy do domu, widoki wydały mi się wręcz powalające. Rozmaite elementy krajobrazu robiły na mnie ogromne wrażenie, choć nie potrafiłem ubrać tego w słowa. Były tylko pamiętne uczucia i obrazy, i rzeczy, które zrozumiałem dopiero znacznie później.

Czytaj dalej