Islandzkie legendy głoszą, że świat miał powstać dzięki zamarzniętej krowie. Z jej wymion wypłynęły cztery rzeki, które wykarmiły całą Ziemię.
Dzieciństwo spędziłem w Ameryce i kiedy wróciliśmy do domu, widoki wydały mi się wręcz powalające. Rozmaite elementy krajobrazu robiły na mnie ogromne wrażenie, choć nie potrafiłem ubrać tego w słowa. Były tylko pamiętne uczucia i obrazy, i rzeczy, które zrozumiałem dopiero znacznie później.
Mieliśmy gospodarstwo nad oceanem na północy, tuż poniżej kręgu polarnego. Przez wiele lat nie umiałem określić, co nadawało tamtejszej przyrodzie tak wyrazistą tożsamość. Najoczywistsza odpowiedź brzmiałaby: życie. Można tam słuchać, jak czternaście gatunków ptaków śpiewa i kwacze naraz. Kiedy pod koniec czerwca idzie się po plaży lub po łąkach, trzeba stąpać bardzo ostrożnie, wszędzie bowiem człowiek natyka się na gniazda z jajkami lub na pisklęta. Oto natura w całej swej okazałości, niespokojna, niełagodna. Ruch jak w metropolii, klify obsiadłe rozwrzeszczanymi ptakami, na łąkach ptaki, które próbują odpędzić cię od gniazd, lub rybitwy atakujące całymi gromadami. Kilka lat temu pojąłem jednak, że to nie życie przesądza o charakterze tutejszej przyrody, lecz śmierć, jej obecność, powszechna i przytłaczająca. Wystarczy kilka kroków, byś natrafił na martwego ptaka, martwe pisklę, na wpół zjedzoną kaczkę, robaki wijące się na trupie jagnięcia, nieżywe ryby, stary szkielet wieloryba albo głowę foki. Przyjrzyj się bliżej – wszędzie kości, wszędzie fragmenty skrzydeł, do tego unoszący się w powietrzu zapach gnijących wodorostów.
W górze widać szybujące mewy, gotowe w każdej chwili zanurkować i porwać niewinne, nowo wyklute pisklę. Jako dziecko przeżyłem prawdziwy szok, widząc takie rzeczy. W parku, w zoo, w mieście ani nawet na farmie nie oglądałem śmierci, nie natrafiałem na żadne martwe