Stulecie wybuchu wojny 1920 r. zaowocowało sporą liczbą uroczystości, upamiętnień, programów, wydań specjalnych, tablic, zmian nazw. Żebyśmy wiedzieli, pamiętali, oddali cześć. Zanim ruszyły oficjalne obchody, zastanawiałam się, dlaczego nigdy na ten temat nie zorganizowano żadnej wystawy fotograficznej. A potem, niestety nieskutecznie, próbowałam znaleźć w pamięci obraz tej wojny. Jakieś znane zdjęcie, jakąś ewentualną ikonę. I nic. Oczywiście wytłumaczyłam sobie tę lukę. O „cudzie nad Wisłą” przez cały PRL się nie mówiło, a po ’89 r. Katyń i zbrodnie stalinizmu oraz stan wojenny wyprzedziły go w przypominaniu się pamięci zbiorowej. Chociaż można było już teraz mówić i pisać o tym szerzej, otwarcie, można było wpisać w podręcznik, może nadać nazwę jakiejś ulicy. Ale pod względem wizualnym nie przypomniano niczego, co zapadłoby w pamięć. Wojna 1920 nie ma identyfikacji wizualnej, tej automatycznej, nie do pomylenia. A przecież są zdjęcia, setki wspaniałych fotografii – od oficjalnych po prywatne. Dzięki nim można byłoby zobaczyć tę wojnę na nowo: poznać ją, spojrzeć z perspektywy nie tylko historycznej, państwowej, ale też poczuć się niemal jak członek rodziny walczących żołnierzy.
Fotorelacje. Wojna 1920 to przygotowana w ekspresowym tempie wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie. Jej kuratorka Karolina Puchała-Rojek pokazuje nam zapomnianą wizualnie wojnę w sposób niezwykły. Wystawę podzielono inaczej, niż zwykle dzieli się archiwa. Nieważne są daty, miejsca bitew, nazwiska, tematy. Istotne jest, kto patrzy. Zaczynamy od relacji oficjalnych, tu nawet mniej ważne, kto wykonał fotografie, ale to, na czyje zamówienie powstały. Wręcz nieprawdopodobnym wydaje się nam dziś zakup od Warszawskiej Agencji Fotograficznej przez Muzeum Narodowe 77 zdjęć już w 1921 r. Ledwo skończyła się pierwsza wojna, potem bolszewicka, kraj podnosił się z gruzów po 123 latach niebytu, a tu nagle podjętą decyzję, by najnowsze losy pokazać w muzeum.