Na początku XVII w. 7000 osób było przesłuchiwanych i torturowanych w lochach Logroño. To największy w historii udokumentowany proces o czary. 400 lat później kobiety chcą odbudować pamięć o tamtych wydarzeniach.
Hiszpańskie Salem
W słoneczny niedzielny poranek, pod koniec marca, baskijska wioska Zugarramurdi tętni życiem. „Mamusiu, czy to woda czarownic?” – pyta chłopiec, machając plastikową butelką z przydrożnego sklepiku. „Czy to prawda, że w tych jaskiniach wciąż mieszkają czarownice?”.
Zugarramurdi, położone przy granicy z Francją i zamieszkane przez 224 osoby, nosi przydomek „hiszpańskiego Salem”. W latach 1609–1610 r. stanowiło epicentrum jedynego procesu o czary przeprowadzonego przez hiszpańską inkwizycję, który, wedle dokumentów, uznaje się też za największy w historii. Prawie 7000 osób z okolic Zugarramurdi zostało przewiezionych 170 km na południe, do miasta Logroño, gdzie mieściła się regionalna siedziba inkwizycji. Tam poddano ich torturom i przesłuchaniom, po których zostało 11 000 stron dokumentów. Ostatecznie o czary oskarżono tylko 53 osoby, z których pięć zginęło na stosie. Skromny wynik w porównaniu do czystek w innych europejskich krajach.
Polowania na czarownice przychodziły falami we wczesnym okresie nowożytnym. Znaczna ich liczba miała miejsce między XV w. a początkiem XVI w. Potem ustąpiły i ponownie powróciły w XVII w., podczas wojny trzydziestoletniej. Ta druga fala procesów cywilnych miała miejsce w latach 1560–1680 i doprowadziła do tego, co dziś historycy i socjologowie zgodnie nazywają masowymi mordami.
400 lat po słynnym baskijskim procesie o czary Zugarramurdi stało się atrakcją turystyczną. Przyjezdni z całego świata odwiedzają Muzeum Czarownic i Jaskinie Czarownic (hiszp. Cuevas de las Brujas), gdzie co roku odbywa się festiwal przesilenia letniego z okazji Dnia Czarownicy.
Muzeum, otwarte w 2007 r., mieści się w budynku byłego szpitala. Wśród eksponatów są podwieszane pod sufit, zwiewne sukienki i wypchane kozie głowy. Można posłuchać opowieści o zielarkach, przez stulecia kojarzonych z czarami, a następnie udać się do sklepu z pamiątkami, aby kupić koszulki, kubki, książki i oczywiście lalki w czarnych spiczastych kapeluszach, latające na miotłach.
Nie ma czarownic, są tylko kobiety
24 marca 2019 r. Zugarramurdi odwiedza niecodzienna wycieczka. Wcześnie rano pod Muzeum Czarownic podjeżdża autobus, z którego wysiada grupa 40 feministycznych naukowczyń i autorek z Hiszpanii, USA i Ameryki Południowej. Nie przyjechały tu zwiedzać. Udają się prosto do sklepu z pamiątkami, żeby zaprotestować przeciwko sprzedaży lalek-czarownic. Ich zdaniem utrwalają one mit odrażającej, starej wiedźmy o nadprzyrodzonych mocach, podczas gdy w rzeczywistości ofiarami polowań były kobiety z krwi i kości. „Nie ma czarownic, są tylko kobiety” – rzuca jedna z protestujących w drodze do muzeum.
Wśród nich jest drobna, siwowłosa kobieta po siedemdziesiątce – Silvia Federici, włosko-amerykańska uczona i feministka. W głośnych książkach i esejach, takich jak Caliban and the Witch, argumentuje, że nowożytne polowania na czarownice, które pochłonęły dziesiątki tysięcy ofiar w Europie i jej koloniach, miały fundamentalne znaczenie dla narodzin i sukcesu kapitalizmu. Według Federici większość książek historycznych niesłusznie kładzie te zbrodnie na karb przedkapitalistycznej, irracjonalnej histerii. Wręcz przeciwnie, to właśnie spacyfikowanie kobiet i uczynienie z nich darmowej siły roboczej umożliwiło stworzenie nowego porządku społecznego – kapitalizmu.
„Kiedy dziś wypowiadamy słowo »czarownica«, to de facto używamy języka łowców czarownic” – mówi mi Federici. – „Ludzie nie zdają sobie sprawy, że te ofiary nie były mityczne. Podczas polowań prawdziwe kobiety były prześladowane, torturowane i zabijane. Wciąż nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie: dlaczego ta historia została ukryta? Nie ma jej w podręcznikach szkolnych. Musimy odzyskać pamięć, ponieważ te wydarzenia miały poważne konsekwencje dla pozycji społecznej kobiet. Naszym celem jest przywrócenie im politycznego znaczenia”.
Wiedźmy z Nawarry
Historyczka Amaia Nausía Pimoulier bada polowania na czarownice, przyglądając się konkretnym przypadkom, a nie – jak większość naukowców – statystyce. Twierdzi, że owszem, słynny baskijski proces o czary rozpoczęła inkwizycja, jednak najokrutniejszych zbrodni dopuściły się sądy cywilne w Nawarze (czyli regionie sąsiadującym z Krajem Basków i Logroño). Hiszpańska inkwizycja ostatecznie zaniechała polowań na czarownice w 1614 r.
„Kobiety były prześladowane z różnych powodów, ale we wszystkich przypadkach przewijał się ten sam motyw: kobiety jako pokusy dla mężczyzny” – tłumaczy Pimoulier i dodaje, że nie sposób przeoczyć znaczną liczbę wdów wśród oskarżonych: „Prawo Nawarry gwarantowało samotnej kobiecie autonomię w zarządzaniu bogactwem zmarłego męża, co wzbudzało niepokój zarówno władz, jak i społeczności. Nawarra była patriarchalnym społeczeństwem”.
Choć polowania na czarownice należą do dalekiej przeszłości, ludowe karykatury starych wiedźm, ubranych na czarno i latających na miotłach, można spotkać w całej Nawarze. „Czarownice nigdy, absolutnie nigdy, nie były częścią naszej mitologii. Kobiece postacie z naszych mitów nie były diaboliczne. A jednak dziś dzieci przebierają się za »czarownice« podczas karnawału. To mit, który bardzo trudno obalić” – podkreśla Pimoulier.
Mimo wszystko, w szczycie europejskich polowań na czarownice w XVII w., w zachodniej części regionu Zugarramurdi przetrwał przedchrześcijański kult Mari – lokalnej bogini ziemi. Przetrwał też kult Lamii – pół kobiecych, pół zwierzęcych stworzeń. Prawdopodobnie to właśnie święto Mari wzbudziło podejrzenia inkwizycji, które doprowadziły do masowego procesu.
Zdaniem historyków, wśród naukowców i aktywistów Nawarry jest silny ruch na rzecz odzyskania pamięci o ofiarach polowań. „Czujemy potrzebę zbliżenia się do tej historii” – przyznaje Pimoulier i cytuje kultowy feministyczny slogan, popularny również w Nawarze: „Jesteśmy wnuczkami czarownic, których nie udało wam się spalić”.
Spiczasty kapelusz i krzywy nos podbijają świat
„Kiedy obserwuje się Zugarramurdi, nietrudno wyobrazić sobie, że za 30 lat będzie wyglądało jak Salem w USA. W tegoroczne Halloween Salem pękało w szwach od turystów, którzy bawili się w magię” – opowiada Alice Markham Cantor, nowojorska antropolożka, która bada temat polowań na czarownice. Jej przodkini sprzed 11 pokoleń była jedną z ofiar słynnych procesów w Salem. Oskarżono ją o czary i powieszono w 1692 r., 80 lat po procesach w Logroño.
„Podtrzymywanie wiary w »czarownice« jest problematyczne, ponieważ stanowi przykrywkę dla brutalnej historii” – uważa Cantor. – „Wszystkie te komercyjne obiekty – pamiątki, kapelusze, plakaty – przypisują magię do miejsc rzezi”.
Zdaniem Cantor magia jest szczególnie pociągająca dla młodych ludzi: „Kiedy rozmawiam z nimi o Salem, często słyszę: »Ale może te kobiety naprawdę czarowały?«. Ludzie chcą wierzyć w magię, po prostu. To atrakcyjne, ale niewłaściwe”.
Mit o złej wiedźmie, która zawarła pakt z diabłem, aby krzywdzić innych, został spopularyzowany przez Młot na czarownice. Ten XV-wieczny traktat, napisany przez zdyskredytowanego katolickiego duchownego Heinricha Kramera, wzywał do nienawiści wobec kobiet i eksterminacji „czarownic”.
Historycy i antropologowie są zgodni, że w całej Europie wszelkiego rodzaju heretycy padli ofiarami stereotypów stworzonych przez duchownych na poziomie instytucjonalnym. Wizerunek „wrogów wiary” musiał być mroczny i złowrogi. Dlatego prawie wszędzie w Europie i jej koloniach tak zwane „czarownice” sądzono za dzieciobójstwo, kanibalizm, rytualne morderstwa czy stosunki seksualne z diabłem. Procesy o czary wywoływały tarcia społeczne, które często prowadziły do epizodów psychotycznych i masowych morderstw.
Miejsce pamięci czy turystyczna destynacja?
Helena Xurio Arburua, jedna z trzech pracowniczek muzeum w Zugarramurdi, odczytuje swoje przemówienie po baskijsku. Stoi na małym podium obok Silvi Federici i zwraca się do protestujących, które trzymają kartki z hiszpańskim tłumaczeniem.
„Czterysta lat temu hiszpańska inkwizycja przybyła do tej wioski, aby narzucić nam swój język. Dziś czujemy się podobnie. Znów osoby z zewnątrz rozkazują nam w obcym języku”. Arburua nawiązuje do faktu, że w korespondencji z muzeum aktywistki używały hiszpańskiego.
Traficantes de Suenos – z hiszpańskiego: „Przemytnicy Marzeń” – to lewicowa organizacja pozarządowa z siedzibą w Pampelunie. To ona zaprosiła aktywistki i uczone z całego świata do akcji odzyskania pamięci o ofiarach procesów o czary. „Domagamy się, aby miejsca, gdzie w przeszłości doszło do prześladowań kobiet, kultywowały ich pamięć. Tymczasem one czerpią zyski ze sprzedaży lalek, które powielają monstrualny wizerunek stworzony przez łowców czarownic” – czytamy w manifeście akcji. – „To przedstawienie nie jest niewinne. Maskuje krwawą rzeczywistość i utrwala obraz, który poniża kobiety, zwłaszcza te w starszym wieku”.
Przed przyjazdem aktywistki wysłały kilka e-maili do kierownictwa muzeum z prośbą o zaprzestanie sprzedaży lalek, ale nie otrzymały żadnej odpowiedzi. W wypełnionej po brzegi sali Arburua wyjaśnia dlaczego: „Częściowo zgadzamy się z waszym manifestem. Przy okazji zmian w muzeum, weźmiemy go pod uwagę. Natomiast tym razem zawiodły maniery. Wasze maniery”.
„Być może musimy zmienić sposób, w jaki podchodzimy do tego problemu” – przyznaje Federici. Ostatecznie grupa nie przeprowadziła protestu, jednak aktywistki wychodzą z muzeum z poczuciem, że zaczęły dialog.
Arburua wyjaśnia, że muzeum jest kameralnym przedsięwzięciem publicznym prowadzonym przez kobiety z regionu: „Dzięki niemu możemy utrzymać się w tej okolicy. Ale to nie wszystko. My też chcemy pielęgnować pamięć o czarownicach”.
Wnuczki czarownic
400 lat po największym w historii procesie o czary, do Hiszpanii wracają zielarki, akuszerki, wróżki, adeptki naturalnej medycyny i inne kobiety, które w XVII w. być może trafiłyby na stos.
Jak Leticia Cayota Dufour z Urugwaju. Wychowała się w Montevideo w rodzinie akademików i dysydentów, którzy walczyli z wojskową dyktaturą. Dziś ma 41 lat i dzieli swój czas między Madryt, gdzie zajmuje się psychologią humanistyczną, a góry Sierra de Gredos, gdzie prowadzi kobiece kręgi i zgromadzenia podczas pełni księżyca, inspirowane rdzennymi tradycjami z Ameryki Południowej.
„Chciałam stworzyć przestrzeń, w której kobiety mogą się spotkać i opowiedzieć swoje historie. Pobyć razem, po prostu” – wspomina. – „Ta przestrzeń jest święta, bo służy świętowaniu życia, radości i pamięci”.
Reportaż jest częścią cyklu „Polowanie na czarownice”, który powstał w ramach programu grantowego Reporters in the Field fundacji Roberta Boscha.