Irena Makarewicz, tłumaczka literatury węgierskiej, studiowała enologię w Budapeszcie i filozofię w Warszawie. Od wielu lat zafascynowana osobą i twórczością Sándora Máraiego, przekładała jego opowiadania (Magia, Stara miłość), powieści (Pokój na Itace, Pokrzepiciel, Sąd w Canudos, Trzydzieści srebrników, Rozwód w Budzie), eseje i felietony (Kronika Niedzielna). Tłumaczyła również utwory Györgya Spiró (Salon Wiosenny, Diavolina) i Dezső Kosztolányiego (Złoty latawiec). Odkrywa dla polskiego czytelnika nieznanych wcześniej węgierskich autorów, np. Alberta Wassa (Czarownica z Funtinel), Miklósa Bánffyego (Trylogia siedmiogrodzka, na razie we fragmentach) i Gábora Zoltána (Orgia). Nagrodzona przez Fundację Milána Füsta przy Węgierskiej Akademii Nauk. Członkini kapituły Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego.
Maciej Stroiński: Jakieś wspomnienia związane z „Przekrojem”? Ja zacząłem czytać na początku tego wieku, gdy pisała tu Masłowska. Nic nie rozumiałem, ale robiło wrażenie.
Irena Makarewicz: Moje wspomnienia są fragmentaryczne, a przede wszystkim sięgają dużo dalej wstecz. „Przekrój” to była dla mnie ostatnia strona, z „Humorem zeszytów” i profesorem Filutkiem, jego psem Filusiem, żarciki i kawały, nad którymi się zaśmiewałam, jakieś bon moty, które mi imponowały. Te wspomnienia muszą pochodzić chyba jeszcze z wczesnych czasów szkoły podstawowej, bo nie wszystko wtedy rozumiałam, rolę Internetu odgrywały starsze siostry, ale przyznam, że nie zawsze pytałam, lubiłam taki stan zawieszenia, uczucie pewności, że mogę się dowiedzieć, ale na razie niech będzie trochę tajemniczo, trochę dziwnie, trochę sama sobie coś wymyślę…
Pamiętam ówczesny format „Przekroju”, papier, na którym był drukowany, układ tej ostatniej strony, kreskę Zbigniewa Lengrena, ale nie pamiętam ani jednego artykułu ze środka. Zastanawiam się, gdzie ja go mogłam czytać, bo przecież nie w domu, u nas kupowało się czasem „Express Wieczorny”, na więcej nie starczało. I majaczą mi się jeszcze pierwsze okładki, takie inne, kolażowe. Może podczytywałam go przez wystawę w kiosku i stąd to wspomnienie okładek? Tak czy owak, coś tam sobie zapamiętałam, coś zakiełkowało, bo na przykład zaczęłam zbierać aforyzmy. Przeznaczyłam na nie 60-kartkowy zeszyt w kratkę i tam je zapisywałam.
Z czytaniem „Przekroju” teraz mam zupełnie inaczej, po prostu kupuję go na lotnisku i mam lekturę na cały wyjazd. Najpierw czytam to, co najciekawsze dla mnie, potem wracam na początek i czytam resztę, bo wiesz, ja lubię czytać od deski do deski. To straszna cecha, straszna w sensie niewygody życiowej, wyrzutów sumienia, jeśli czegoś nie przeczyta się od początku do końca. Na tak zwane stare lata bardziej martwi mnie to, że już nie zawsze pamiętam, skąd coś wiem; wiem, że wiem, ale nie wiem skąd.
Ja Ci powiem, skąd wiesz: z pracy nad tłumaczeniami! Tłumacząc, sprawdzasz całą masę rzeczy, bo poza słówkami weryfikuje się fakty, nazwiska itd. – i jakoś tak wpada. W ten sposób dowiedziałem się na przykład, co to jest trznadel w armaniaku (najokrutniejsza potrawa świata) albo wino typu zlewka, czyli cuvée. Wiem, skąd to wiem, bo przetłumaczyłem tylko jedną książkę. (śmiech) Dotykam dwóch spraw, które Cię dotyczą: wina i przekładów. Zacznijmy od pierwszej: rola wina w Twoim życiu.
Rzeczywiście, nawet tłumacz literatury pięknej musi sprawdzać mnóstwo różnych rzeczy, a im bardziej doświadczony, tym mniejsze ma zaufanie do tezy: ja to wiem na pewno. Wino – dla mnie to przede wszystkim bor, jak mówi się po węgiersku, bo studiowałam na Węgrzech enologię, jestem magistrem inżynierem winiarstwa, szerzej – technologii napojów, co w Polsce przeflancowano mi na magistra inżyniera technologii żywności, jako że kiedyś winiarstwa u nas nie nauczano. Na szczęście dyplom mam też w języku francuskim, a tam stoi jak byk: ingénieur diplomé d’oenologie et de technologie de boissons. Antal Szerb, świetny pisarz węgierski (kto nie zna, bardzo polecam), pisał, że on uniwersytet traktował jako coś, co pozwala zyskać na czasie, nim wejdzie się w dorosłość. Ja na te studia trafiłam w pewnym sensie z przypadku, to znaczy oczywiście musiałam wygrać konkurs, stu kandydatów na jedno miejsce i tak dalej, ale to nie technologia napojów mnie pociągała, tylko pewien młody Węgier, no i tak się zaczęło.
Studia były bardzo ciekawe, gdyż, jak wiadomo, wytwarzanie wina to rodzaj sztuki, a poza tym mieliśmy też bardzo ciekawy program nauczania, na przykład regularne objazdy winnic połączone z degustacjami wina, żyć nie umierać. Jednak nie było łatwo, zwłaszcza na pierwszym roku studiów, choć wtedy mieszkaliśmy na Węgrzech już od roku i przez cały ten pierwszy rok uczyliśmy się tylko węgierskiego. To pokazuje, jak trudny jest to język.
Początkowo chciałam iść do Wyższej Szkoły Gastronomii i Hotelarstwa, bo była tylko trzyletnia, a mnie tak naprawdę najbardziej zależało tylko na pobycie w Budapeszcie, sam zaś kierunek studiów traktowałam jako rzecz nieistotną – ach, ta młodość! – ale moja nauczycielka geografii w liceum Reytana wybiła mi to z głowy, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna.
Tak na marginesie, możliwość studiowania w bratnich krajach socjalistycznych to była jedna z bardzo nielicznych zalet dawnego ustroju, no ale studia na odgórnie ustalonym kierunku mogą się okazać stratą czasu.
Dla mnie były jednak pożyteczną szkołą pod każdym względem, tyle że potem nie było dla mnie w Polsce żadnej pracy, i to pomimo istnienia tak zwanego nakazu pracy. Wykonywanie wolnego zawodu ocierało się o bumelanctwo, etatów w kulturze nie było. Zaoferowano mi pracę jako majster brygadzista w rozlewni wódek w Józefowie pod Warszawą. Uratowały mnie dwie rzeczy: po pierwsze, na 6.00 rano nie miałam czym tam dojechać, po drugie, dostałam etat na SGGW, ale za cenę zainteresowania się doktoratem z suszenia ziemniaków. I tak oto moja zawodowa przygoda z winiarstwem się skończyła. Dzisiaj mogę powiedzieć o sobie, że jestem znakomicie wykształconą nieprofesjonalistką w zakresie winiarstwa, kocham dobre wino i ubolewam, że jest takie drogie w Polsce.
Przeszedłszy po drodze pracę na uczelni oraz w korporacji, wykonujesz obecnie piękny „wolny zawód”, to znaczy jesteś tłumaczką. Bo tak naprawdę, jak się domyślasz, z tego powodu biorę Cię na spytki. Nie będę pytał, jak to się w ogóle stało, że tłumaczysz książki, i czy można z tego wyżyć, tylko od razu przejdźmy do szczegółów. Lubisz muzykę? To pytanie szantaż, bo wspaniały tłumacz Michał Kłobukowski twierdzi (w którymś z wywiadów), że kto nie lubi muzyki, nie może dobrze tłumaczyć.
Moje relacje z muzyką są nader skomplikowane. Tak, lubię ją, wręcz kocham, ale jest to miłość całkowicie nieodwzajemniona. Po pierwsze, mam „drewniane ucho”, czyli kiepski słuch, co zresztą nie przeszkodziło mi starać się o miejsce w chórze szkolnym. Po drugie, kiedy pracuję, czyli kiedy siedzę przy biurku i stukam w klawiaturę, przenosząc tekst z jednego języka w drugi, z jednej kultury w drugą, domagam się całkowitej ciszy. Są tacy tłumacze, którzy zawsze pracują przy muzyce, ba, układają sobie playlisty pod konkretną książkę czy danego autora, ale mnie rozprasza dodatkowa muzyka, akceptuję tylko tę muzykę, która bije z samego tekstu, może dlatego, że dużą uwagę zwracam na rytm prozy (poezji nie tłumaczę), staram się do niego dopasować własny oddech i własny przebieg myśli, aż do osiągnięcia swego rodzaju zespolenia. Z tego powodu miewam starcia z redaktorami, którzy działają w innym niż mój rytmie, a – nie daj Boże – chcą tylko, żeby wszystko dobrze się czytało. Dla mnie zaś proza też jest muzyką, więc się nie zgadzam na zamianę powiedzmy Szostakowicza w Lehára i odwrotnie ani nie uznaję przerabiania każdego utworu w taki sposób, żeby zabrzmiał jak Bach czy Mozart. Można tu sobie wstawić oczywiście inne nazwiska, z innej muzyki, mnie chodzi po prostu o niedopuszczalność pewnych strategii translatorskich, które zafałszowują obraz literatury, a zwłaszcza pozycję poszczególnych twórców.
Według mnie, muzyka nie jest do lubienia, ona JEST. Muzyka stanowi konieczny element życia, a jej wielka moc polega na tym, że uspójnia nam świat, umożliwia powiązanie jego elementów w melodie, czyli całostki, które uchylają przed nami zasłonę bytu, żeby się wyrazić nieco górnolotnie, i kiedy muzyka nas porywa, to możemy doświadczyć uczucia jedności ze światem. Na muzykę człowiek reaguje całym sobą, podobnie jak śpiewa się całym ciałem, o czym kiedyś nie wiedziałam i przyjmowałam, że wystarczy szeroko otworzyć buzię i już. I dokładnie tak samo całym sobą człowiek reaguje na rytm prozy, to stąd biorą się, moim zdaniem, nasze literackie miłości do pewnych pisarzy i obojętność w stosunku do innych. Autor właściwie tylko intonuje, podaje rytm, a jeśli czytelnik identyfikuje się z tym jego rytmem, to gładko za nim podąża, rozpoznając w tym rytmie jakąś czarodziejską siłę, którą moglibyśmy nazwać też odwieczną mocą życia, stwarzania życia. Uzmysłowiłam to sobie po części w trakcie pracy nad powieścią Sándora Máraiego Rozwód w Budzie, w której zwracał on uwagę na tę zgodność rytmu, definiując miłość jako pewien rodzaj spotkania, gdy natrafiają na siebie dwie planety, takie o jednakowej orbicie i atmosferze, powstałe z tego samego materiału. Tego rodzaju spotkanie jest fenomenem i zarazem czymś mistycznym, a dane jest nam dzięki rytmowi, w moim zaś rozumieniu i w odniesieniu do całej sfery życia – dzięki muzyce. Moją osobistą relację z muzyką wiernie oddaje opowiadanie Rana z tomu Máraiego Stara miłość, który przygotowałam dla Wydawnictwa Czytelnik i który ukaże się w listopadzie.
Czy zgodzisz się z tezą, że tłumacze są układem odpornościowym języka? Odpowiadamy na nieustający przypływ z zewnątrz, przyswajając słowa albo odrzucając na rzecz własnych. Osobiście odczuwam wielką potrzebę przekładu, bo w czasach, gdy „każdy mówi po angielsku”, już nikomu się nie chce wymyślać polskich odpowiedników, tylko mówimy na skróty „lockdown” lub „biały przywilej”. Takim skokiem na język były na przykład lata 90., gdy za sprawą programów komputerowych i ich kiepskich „tłumaczeń” polski informatyczny stał się językiem kreolskim. Dlatego zostałaś tłumaczką literatury, że już miałaś dość korpogadki w pracy?
Układ odpornościowy języka – bardzo mi się podoba ten termin, ale rozumiałabym go w inny sposób. Tłumacz stoi na krawędzi dwóch oceanów, zapuszcza wzrok to w jedną, to w drugą stronę i stara się budować połączenia. I jeśli coś przenosi z jednej strony na drugą, to chce ocalić jak najwięcej. Czasem udaje się ocalić wszystko, może: niemal wszystko, czasem jednak dostępna jest tylko jakaś proteza, coś jak „wyrób czekoladopodobny”, i wtedy trzeba liczyć na wyobraźnię i życzliwość czytelnika, co nie jest takim złym rozwiązaniem. Ale to tłumacz musi wiedzieć, czy i jak takie granice niemożliwości przesuwać. Dłubanie w języku, rozpychanie go, sprawdzanie, czy takie a takie rozwiązanie polszczyzna jeszcze „przełknie”, piętrowe dyskusje nad najprostszymi kwestiami – podam przykład z naszej aktualnej dyskusji: czy pytanie należy zaczynać od „czy”? – szukanie kontekstów, w których nasz pomysł się sprawdza, wszystko to są fascynujące elementy codziennej pracy tłumacza. I jeszcze jedno: otwartość na sprzeciw albo na akceptację tego, że to nie ja mam rację, tylko redaktor, krytyk, czytelnik, bloger. Bo na każdą wątpliwość translatorską najcelniejsza odpowiedź brzmi: to zależy. Kontekst jest bogiem, jednakże to tłumacz musi wychwycić miejsca wątpliwe. Tak jakoś widzę ten układ odpornościowy.
Co do lenistwa językowego – akurat „lockdownu” bym broniła. Odbieram ten termin nie jako wyraz lenistwa w szukaniu polskich odpowiedników, lecz jako sprzeciw, być może podskórny, nieuświadomiony, wobec polskich terminów, ponieważ u nas trzeba by od razu posłużyć się narzuconym odgórnie „zakazem wychodzenia”. Według mnie jest subtelna różnica między ogłoszeniem lockdownu a zakazem wychodzenia z domu, a wynika ona chyba z tego, że inaczej postrzega się organ, w tym przypadku rząd, który coś ogłasza, a inaczej władzę, która czegoś zakazuje. Jeśli preferujemy mówienie „lockdown”, to mogłoby znaczyć, że przynajmniej językowo jesteśmy już w innym miejscu niż organizacyjnie czy ustrojowo.
Nauczyłam się angielskiego dopiero w wieku czterdziestu lat, bo wymyśliłam sobie, że będę pracować w amerykańskiej korporacji, dlatego patrzę na ten wszędzie obecny angielski inaczej, mniej mnie on razi, choć nie ukrywam, że zdarza mi się zrobić wielkie oczy, gdy słyszę, że „motyle w brzuchu” już się w Polsce przyjęły. Mnie korpogadka nie męczyła, bo ja miałam konkretną robotę do zrobienia, w czterech językach każdego dnia, mnóstwo wyjazdów i jedynie z rzadka nasiadówki czy szkolenia, na których panowało pustosłowie. A zresztą, jak ono mogło wtedy panować u nas, po angielsku, skoro tak naprawdę mało kto posługiwał się biegle tym językiem, a jeśli już, to od razu wskakiwał na fotel managera bądź prezesa i dopiero dekadę, może dwie później nastąpiła weryfikacja karier. Myślę, że my w Polsce w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, jaki mamy za sobą skok cywilizacyjny w sferze języków obcych. Tłumaczką literatury węgierskiej zostałam dlatego, że doszło do splotu kilku czynników. Z przyczyn rodzinnych musiałam na kilka lat porzucić pracę etatową, a potem już nie chciałam do niej wracać, postanowiłam robić tylko to, co kocham.
Ostatnio Justyna Sobolewska podkreślała w wywiadzie rolę pracy redaktora przy tworzeniu książki i że właśnie fachowa redakcja różni „zawodowy produkt” od amatorszczyzny. Jak Ci się współpracuje z redaktorami i czy upierasz się przy swoim, czy raczej się zgadzasz na poprawki w tekście? Tłumaczysz z języka, by tak rzec, rzadkiego i pewnie najczęściej nad książką pracuje z Tobą ktoś, kto nie czyta oryginału?
W idealnym świecie redaktor to wielki przyjaciel tłumacza, osoba wszechstronnie wykształcona w sferze języka, z szerokimi horyzontami i ogromnym doświadczeniem. Praktyka pokazuje, że zwykle tak właśnie jest, choć urynkowienie książki, produkowanie wciąż nowych tytułów w oszałamiającym tempie prowadzić musi do obniżania poziomu tego, co wychodzi z takich „fabryk książek”. I oczywiście widać to już po stawkach, które są kompromitująco niskie, zarówno za przekład, jak i za redakcję, nie mówiąc już o korekcie, bo nie ma co inwestować w twórców czegoś, co żyje tydzień, dwa. A jeszcze bardziej widać to po tym, jak się pomija osoby wspólnie tworzące dzieło, jakim jest książka, w recenzjach, omówieniach, adaptacjach, a także w wielkich sklepach internetowych, właściwie i bez przesady: wszędzie. Nie tak dawno jeden z najbardziej znanych w Polsce portali zajmujących się książkami zmienił szatę graficzną, a przy okazji schował tłumaczy do zakładki „Szczegóły”. Redaktora nie uświadczysz tam w ogóle, jakby nie istniał. My, tłumacze, przyznajemy Lwa Hieronima, nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury dla wydawcy najbardziej przyjaznego tłumaczom, i powstała Nagroda Wielkiego Redaktora, czyli sytuacja trochę się zmienia, choć jeszcze nie w takim stopniu, jak byśmy na to zasługiwali. Mówię my, mając na myśli tłumaczy i redaktorów, bo musimy współpracować, poszukiwać najlepszej drogi do rozwiązania rozmaitych problemów językowych i nie tylko, zwłaszcza gdy oryginał przekładanego utworu zna jedynie tłumacz. Zaręczam, że są redaktorki, które nie znając języka węgierskiego, potrafią wykryć uchybienie w przekładzie, bo mają nosa, doskonale znają się na rzeczy. Problemem jest masakrowanie tekstu przeróbkami, w imię zasady: „musi się dobrze czytać”. Mnie się takie sytuacje raczej nie zdarzają, bo w większości przypadków sama wyszukuję tytuły warte przetłumaczenia i dotąd z nimi pielgrzymuję, aż uda mi się przekonać polskiego wydawcę, a ponieważ trwa to niekiedy latami, to również z tego względu interesuje mnie tylko to, co najlepsze. Tłumacz literatury tak zwanego małego języka jest bowiem kimś więcej niż tylko osobą przekładającą teksty. Nam zamówienia nie skapują z nieba, my musimy sami o nie zadbać, a żeby tak się stało, czujemy się w obowiązku, by znać całą literaturę oryginału, obserwować trendy, wyszukiwać książki tam i wydawców tutaj, słowem każdy z nas jednoosobowo robi za wielką agencję literacką. Moim wielkim marzeniem jest to, żeby także proza mogła mieć więcej przekładów, żebyśmy mogli mieć więcej niż jedno odczytanie danego autora bądź tytułu. Wiem, to rewolucja, na razie musi tłumaczom wystarczyć to, że czasem trafiają na okładkę.
Mówisz, że „tłumacz stoi na krawędzi dwóch oceanów”. No więc patrzysz na ocean zwany Polska i na bratni ocean węgierski – i co widzisz? „Znajdź trzy podobieństwa”. (śmiech)
(śmiech) Nie jest to takie proste, choć „Polak, Węgier dwa bratanki…”, chyba żeby brać pod uwagę teraźniejszą pianę historii. Ciekawe, że w tym powiedzeniu po polsku mówimy o synach brata, po węgiersku zaś mamy barát, czyli przyjaciel, a to jednak coś innego niż pokrewieństwo. Nie chcę powiedzieć, że nie łączą nas mocne więzy, ale już podkreślanie, że zawsze w historii staliśmy po jednej stronie, wydaje mi się co najmniej ryzykowne. Zobrazuję to streszczeniem rozmowy, jaką miałam przyjemność odbyć z Ignacym Gogolewskim po premierze adaptacji Żaru Sándora Máraiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Otóż, aktor miał wielkie wątpliwości, jak to możliwe, że jeden z dwóch protagonistów mógł przyjechać na Węgry z Azji, kiedy w całej Europie szalała druga wojna światowa. I rzeczywiście, druga wojna światowa zaczęła się dla nas, Polaków, 1 września 1939 roku, a dla Węgrów jeszcze długo nie, tak więc początek lat 40., w którym można by lokować akcję powieści, nie przyniósł im bezpośredniego zagrożenia. Nie mówiąc już o tym, że nie staliśmy po tej samej stronie. Kiedyś, gdy mówiłam, że jestem Polką, Węgrzy natychmiast wspominali koncerty Jazz Jamboree i podróże autostopem nad polskie morze, a z kolei Polacy, słysząc, że studiuję na Węgrzech, zachwycali się pełnymi półkami w sklepach i wybornymi restauracyjkami w Budapeszcie. Teraz taką wspólną cechą mogłaby być również liczebność grupy znakomitych węgierskich i polskich pisarzy i poetów, wręcz pretendentów do Nagrody Nobla. Podziwiam Węgrów za to, że wciąż udaje się im zachować odrębność kulturową, że nie stali się, powiedzmy, takimi gorszymi Germanami czy Słowianami, i myślę, że bardzo dużą rolę odgrywała w tym i nadal odgrywa umiejętność prowadzenia własnej opowieści o świecie, z własnymi wątkami, bohaterami i językiem. To stąd zresztą bierze się ich znakomita literatura. Mnie się bardzo podoba to, że oni na komputer mówią számítógép, a na architekturę – építészet, że trzeba się namęczyć, żeby się tego języka nauczyć, ale potem ma się niesamowitą frajdę z odkrycia, ileż to rzeczy potrafią zmieścić w każdym krótkim słowie. Mój mistrz Márai był zdania, że im bardziej zwięzły język, tym starszy, bogatszy kulturowo, a swoją ojczyznę lokował on, przymusowy emigrant, właśnie w języku węgierskim.
Właśnie się dowiedzieliśmy, że tegorocznego Nobla w dziedzinie literatury dostała amerykańska poetka o węgierskich korzeniach. Jeśli chcesz coś powiedzieć w tej sprawie, to proszę, a tymczasem zapytam Cię o Ciebie, bo jeszcze nigdy żaden tłumacz Nobla nie otrzymał, przynajmniej nie za przekłady (por. chociażby Miłosz), więc pytanie bez okazji: jakie masz najbliższe plany?
Mogłabym powiedzieć, że Nobel dla Louise Glück też potwierdza moją tezę, że Węgrzy mają niesamowity talent do snucia opowieści, do wyrażania emocji językiem prozy i poezji. Coś musiało i musi ich spajać, skoro są tacy niejednorodni z pochodzenia, i wcale nie mam tu na myśli tamtych siedmiu plemion z legend o początkach Węgrów, tych plemion, armii czy wojsk, zależy jak kto podaje, było zapewne więcej, a potem doszły inne nacje, które zmieszały się z napływającym protowęgierskim żywiołem, no i byli Żydzi, zwłaszcza na przełomie XIX i XX wieku bardzo ważna część węgierskiego społeczeństwa, której potem Węgrzy (też) zgotowali tak tragiczny los. Umiejętność tworzenia narracji może jest dziedziczna, bo gdy się rozglądam po współczesnej literaturze anglojęzycznej, wśród autorów, którzy odnieśli znaczący sukces, co chwilę uderza mnie jakieś węgierskie nazwisko, Makkai, Szalay… A czy wiesz, że i Joseph Pulitzer, ten od słynnej nagrody, miał węgierskie korzenie? Po węgiersku nazywał się Pulitzer József i urodził się w Makó. No i jak tu nie fascynować się Węgrami?! Nic dziwnego, że również moje najbliższe plany wiążą się z przekładaniem literatury węgierskiej, mam wielką nadzieję, że wreszcie spełni się także moje największe marzenie translatorskie: przekład całej Trylogii siedmiogrodzkiej Miklósa Bánffyego (1500 stron, lekko licząc), którą słusznie uznaje się za część europejskiego dziedzictwa. Sięgam jeszcze dalej: obiecałam sobie, że na emeryturze tłumackiej, czyli pewnie po siedemdziesiątce, zrobię kolejne studia i będzie to historia, bo ja wcale nie uważam, że życie człowieka musi się toczyć linearnie: narodziny, szkoła jedna i druga, studia, małżeństwo, dzieci, praca, emerytura i śmierć. Z tej trajektorii można i trzeba się oddalać w bok, zataczać koła, coś opuszczać albo powtarzać, a czasem nawet warto się cofnąć, żeby znaleźć sobie właściwszą drogę. Jak to dobrze, że już nie musimy decydować raz na całe życie…