Czy zrealizowanie utopii jest możliwe? Czy szukając idealnego świata, odrywamy się od rzeczywistości, czy raczej ją kształtujemy? I czy tworzenie alternatywnych rzeczywistości musi być powiązane z sektą? Z Katarzyną Boni, autorką reportażu Auroville. Miasto z marzeń (wyd. Agora 2020), rozmawia Stasia Budzisz
Stasia Budzisz: Do jednej ze wspólnot miasta przyszłości – Auroville trafiłaś przypadkiem w 2009 r. Nic o nim nie wiedziałaś, ale szybko cię to, co zastałaś, przeraziło i uciekłaś. Co się takiego wydarzyło?
Katarzyna Boni: Poróżowałam wtedy sama po południu Indii i w pewnym momencie poczułam, że ta podróż nie ma sensu, bo polega tylko na tym, że odhaczam kolejne miejsca z przewodnika. Stwierdziłam, że to dobry moment, żeby pójść na wolontariat. Znalazłam wspólnotę, która sadzi drzewa i tak trafiłam do Auroville, choć nie w samym mieście, a na jego obrzeżach. Kiedy wybierałam wolontariat, nawet nie wiedziałam, że to jest aurovillska wspólnota, po prostu spodobał mi się pomysł sadzenia drzew w zamian za nocleg i jedzenie.
O samym Auroville dowiedziałam się dopiero z przewodnika. Po dwóch tygodniach nie chciałam tam zostać ani minuty dłużej. Uciekłam w Himalaje, czyli dokładnie na drugi koniec Indii. Na taką reakcję złożyło się kilka rzeczy. Przede wszystkim byłam na etapie życia, w którym zmieniałam pracę. Byłam jeszcze przed trzydziestką, szukałam sposobów na siebie. Znałam swoje marzenia, ale i tak nie za bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić i którą drogą do tych marzeń dojść. We wspólnocie spotkałam ludzi w podobnym stanie, tylko że oni bardzo wierzyli, że właśnie to miejsce ich zbawi. A na to mam cholerną alergię, bo nie wierzę w ślepy idealizm. W tamtym czasie na Auroville patrzyłam jak na wioskę założoną przez Amerykanów i Francuzów, którzy żyją w przekonaniu, że komunizm to najlepsze, co może się przydarzyć, bo zapomnieli zapytać Polaków, jak to było. Do Auroville miałam prześmiewczy i cyniczny stosunek.
Piszesz, że zastanawiałaś się, czy to nie sekta, ale jednak po latach wróciłaś i napisałaś książkę o utopii. Skąd ten pomysł?
Pomysł na tę książkę miałam już od dawna, nawet przygotowałam związany z nią projekt. Ale pojawiła się Japonia, która pochłonęła mnie w całości. Stwierdziłam, że „utopie” nie uciekną i odłożyłam je na później. Natychmiast po wydaniu Ganbare wróciłam do tego tematu. Początkowo myślałam, że będę pisała o różnych miejscach, które próbują spełniać myśl utopijną i są w różnym stadium budowy. Interesowała mnie energia na różnych etapach realizacji marzenia, to jak ona się zmienia z czasem i jak marzenie i rzeczywistość zaczynają na siebie oddziaływać.
W pewnym momencie miałam kilkustronicową listę wspólnot intencjonalnych i pomysłów na całe nowe państwa (jak Liberland). Myślałam, że odwiedzę kilka miejsc, a potem zobaczę, co chcę z tym zrobić. Chciałam pojechać do Korei, w której zbudowano miasto przyszłości oparte na technologii, która ma ułatwiać życie. Dla mnie Songdo jest na początku drogi ku spełnieniu tego utopijnego marzenia. Chciałam odwiedzić Christianię, która, jak mi się wydawało, była na końcu tej drogi – rozumiałam ją jako marzenie dojrzałe, jeśli nie przejrzałe. Nie wiem, ile w tym prawdy, bo w końcu Christianii nigdy nie odwiedziłam. Auroville miało być tym miejscem, które obrazuje marzenie w trakcie spełniania. Zaczęłam od niego, a kiedy się mu przyjrzałam z bliska, uznałam, że zasługuje na osobną książkę. Myślę, że to była dobra decyzja.
Dlaczego?
Auroville to jeden wielki eksperyment. Ludzie przyjechali na pustynię ze swoimi dziećmi i zaczęli zakładać nowe miasto, nowy świat, z którego miał się wyłonić nowy gatunek człowieka. W 2018 r. minęło 50 lat, a mnie ciekawiło, co z tych dzieci wyrosło. I co się udało, a co nie. Nie potrzebowałam już innych stadiów utopii, żeby opisać to, co mnie interesowało.
Wygenerowanie nowego gatunku człowieka brzmi jednak trochę przerażająco i sekciarsko.
Też miałam takie poczucie, dlatego za pierwszym razem stamtąd uciekłam. I kiedy wróciłam, wiedziałam, że będę musiała się zmierzyć z moją niechęcią. Rzeczywiście, były tam osoby, których wypowiedzi brzmiały bardzo sekciarsko. Jeden z moich bohaterów powiedział, że Auroville zamieszkuje 12 klanów, według niego to naturalny podział ról w każdej społeczności – jest i klan kapłanów, i klan biznesmenów, i klan ludzi natury. Niemniej, Auroville z całą pewnością nie jest sektą. Żeby tam przebywać – nawet przez rok, tak jak ja – nie jest wymagana inicjacja, a okres próbny, który przechodzisz, jest czasem dla ciebie, potrzebnym, żeby pojąć, czym jest praca na rzecz tej wspólnoty. Kiedyś rozmawiałam z jedną aurovillanką o tym, jak przeżywają COVID.
Zapytałam ją, czy miasto jakoś pomaga w prowadzeniu biznesów (które de facto do niego należą – Auroville na mocy rozwiązań rządowych jest fundacją z podległymi jej organizacjami pozarządowymi), czy na przykład obniża podatki. Jejku, jak ona się obruszyła! „Kasia, przecież to Auroville potrzebuje mnie, a nie ja Auroville. Teraz bardziej niż kiedykolwiek”. Zrozumiałam, że znowu umknęło mi podstawowe założenie: to mieszkańcy budują Auroville, a nie Auroville „buduje” mieszkańców. Miasto nie ma zapewniać przyjemnego życia – zapewnia tylko podstawowe przeżycie, o resztę muszą zadbać oni sami. I sami muszą zadbać o to, żeby Auroville – idea, w którą wierzą – przetrwało. Aurovillanie zadają więc sobie pytanie: „jak ja mogę wspomóc wspólnotę?”, a nie: „co mogę od niej uzyskać?”.
Kompletne odwrócenie sytuacji, która jest u nas. I nie nazwałabym tego sekciarstwem. Ci ludzie mają ideę, w którą wierzą i rozumieją, że nie osiągną jej z pozycji żądającego. Muszą zakasać rękawy i na nią pracować. A jeśli chodzi o nowy gatunek człowieka, to zależy, jak dosłownie traktujesz to pojęcie. Sri Aurobindo, indyjski filozof kształcony w Cambridge, którego myśl była podstawą stworzenia Auroville, mówił, że człowiek nie jest końcem ewolucji, że po nas będzie coś jeszcze. Patrzył na to raczej z punktu widzenia świadomości, niż biologii, uważając, że ciągle jeszcze możemy stać się lepszymi wersjami siebie. Ja to rozumiem w ten sposób. Ale w latach 70. były osoby, które wierzyły, że ich dzieci mają już bardziej zaawansowaną świadomość niż inni ludzie. Wydaje mi się, że szybko się tego wierzenia pozbyli. Dzisiaj w Auroville nikt nie mówi o nowym gatunku człowieka w dosłowny sposób.
Z jakim obrazem Auroville w głowie wracałaś do miasta, by pisać o nim książkę?
Starałam się mieć otwartą głowę, ale i tak miałam własną tezę. Choć praca nad książką o Japonii nauczyła mnie, że te postawione tezy szybko padają, to i tak są potrzebne, bo są inspiracją, pomysłem – przyciągają mnie do tematu. Punktem wyjścia były marzenia, które kształtują rzeczywistość. To w Auroville jest bardzo namacalne – zanim pojawili się ludzie, była tam pustka. Marzenia i rzeczywistość to był pierwszy haczyk. Po drugie chciałam sprawdzić, co im się udało osiągnąć przez 50 lat, a czego nie. I czy my, jako społeczeństwo, możemy wyciągnąć z tego wnioski.
Podtytuł Twojej książki brzmi Miasto z marzeń. Dlaczego właśnie one stały się dla Ciebie punktem wyjścia?
Chciałam napisać o miejscu, w którym można sprawdzić, jak marzenia kształtują rzeczywistość i jak rzeczywistość kształtuje marzenia, oraz w którym momencie marzenie przestaje być marzeniem. Kiedy rzeczywistość już tak bardzo zmieniła to, do czego dążysz, że to już nie jest to, z czym wystartowałaś. I co wtedy robić? Czy uznajesz, że zmieniłaś się z tym marzeniem i chcesz je nadal spełniać, pomimo tego, że ono jest już czymś innym? Zostajesz w tym, czy rzucasz wszystko i znowu zmieniasz swoje życie?
Ile czasu spędziłaś w Auroville?
Nie licząc tego pierwszego razu sprzed lat – rok, ale dzieliłam pobyty na kilka razy. Myślałam, że przyjadę tam trzy razy po dwa miesiące. Już po pierwszym pobycie wiedziałam, że to zdecydowanie za mało. Ten pierwszy pobyt pozwolił mi na wejście we wspólnotę, ale tylko odrobinę – zaczęłam się orientować, kto jest kim, jakie tematy są dla mnie ciekawe, ale nie zrobiłam nawet żadnego wywiadu. Nie chodziło o to, że to Auroville jest zamknięte na obcych i na rozmowę. Ono jest po prostu zajęte. Czasem ludzie mówili mi, że mogą się ze mną spotkać dopiero za trzy miesiące. Dlatego potrzebny był czas. Aurovillanie nie mają całych dni na to, żeby rozmawiać z reporterami i dziennikarzami. A przyjeżdża ich tam sporo. Szczególnie dużo pojawiło się w 2018 r., kiedy Auroville celebrowało pół wieku istnienia. Miałam o tyle łatwiej, że przyjechałam do miasta na rok przed tym. I to był dobry czas, żeby zacząć pracować. Pierwsze dwa miesiące pomogły mi zrozumieć, że to jest temat na książkę. Kolejne dwa przyniosły pierwsze kontakty z bohaterami. To wtedy podjęłam decyzję, że wracam tam na osiem miesięcy – również po to, żeby po prostu doświadczyć życia w Auroville. Wiesz, że w zasadzie zajmowałam się tym tematem cztery lata?
To długo. Napisałaś, że w pewnym momencie przyszła Ci do głowy myśl, by zostać w Auroville.
Jeśli mieszkasz w jakimś miejscu przez rok i – z racji swojego zawodu – dogłębnie starasz się je poznać, zrozumieć, dowiedzieć o nim jak najwięcej – to w pewnym momencie wsiąkasz. I to naturalne, że zaczynasz zadawać sobie pytanie, czy chciałabyś tam zostać.
Musiałaś szukać w pamięci mieszkańców, ale z lektury książki wynika, że ci, którzy dziś docierają do wspólnoty, nie skupiają się na przeszłości tego miejsca. Skąd czerpałaś materiały do całej historycznej części, skoro nie ma takiego przedmiotu w szkole jak historia Auroville?
Dokopywałam się do tego po kolei, urywkami. Oczywiście informacji szukałam w książkach o pierwszych latach, w biografiach Pionierów i w rozmowach z nimi. Ale niektóre rzeczy przychodziły do mnie jako pojedyncze zdania, rzucone na przykład podczas wycieczki po Auroville. W ten sposób dowiedziałam się o konflikcie, który w latach 70. podzielił wspólnotę, i zaczęłam w tym szperać. Kiedy pytasz, dostajesz w końcu odpowiedzi. Ale na początku sama nie do końca wiedziałam, czego szukam. Chwytałam się różnych nici, umawiałam na rozmowy – nie wiedząc, czy gdzieś mnie zaprowadzą. Często czułam, że błądzę po omacku – z jednej strony wiem, co mnie interesuje i o co pytać. Z drugiej – kompletnie nie wiem, gdzie mnie to zaprowadzi i jaką historię będę opowiadać. Jakbym kręciła się po labiryncie, ale takim, z którego wyjść jest wiele i każde prowadzi w zupełnie inne krajobrazy. To było kompletnie inne doświadczenie niż przy pracy nad Ganbare. Tam było oczywiste, że piszę o sposobach na radzenie sobie z traumą i stratą. Na tym były skupione moje rozmowy i wybór bohaterów. A tu każda osoba – nie tylko mieszkaniec Auroville, ale też przejezdny – mogła być potencjalnym bohaterem. Przełomem była znajomość z Aurosonem, pierwszym dzieckiem Auroville. Pierwszym aurodzieckiem i pierwszym nowym człowiekiem.
Na którym etapie pobytu się poznaliście?
Dowiedziałam się o nim, kiedy do Auroville przyjechałam po raz drugi. Nawiązaliśmy kontakt, ale się nie spotkaliśmy. Kiedy w listopadzie 2017 r. przyjechałam na osiem miesięcy, byliśmy już w stałym kontakcie. Przegadaliśmy wiele godzin, zaprzyjaźniliśmy się.
Kim byli Twoi informatorzy?
Podzieliłam ich na dwie grupy: tych, którzy opowiedzą mi osobistą historię, i tych, którzy odpowiedzą mi na pytania, co Auroville robi w dziedzinach, które w jakiś sposób kuleją w naszym społeczeństwie. To znaczy, w jaki sposób w Auroville pracuje się nad zmianą systemu, jak szuka się rozwiązań i jakie rozwiązania już przetestowano. Od tych pierwszych chciałam usłyszeć, co ich skłoniło do przyjazdu do Auroville, szukałam też dwóch stron konfliktu, który podzielił tę społeczność. Miałam ogromne szczęście, że wielu z Pionierów wróciło na pięćdziesięciolecie miasta.
Gros z tych rozmów nie weszło do książki, bo były do siebie bardzo podobne i powtarzalne: dotarcie do miasta, spotkanie z Matką, przemiana i życie na pustyni. A od tych drugich chciałam usłyszeć o tym, że jeśli Auroville zakłada przemianę świata na lepsze w różnych obszarach: edukacji, zarządzaniu, ekonomii, architekturze, kulturze, zdrowiu, żywności, to co w każdym z nich robi. Starałam się spotkać z ludźmi, którzy odpowiadają za planowanie miasta, z rolnikami, nauczycielami, ludźmi organizującymi mediacje i z dziećmi wychowanymi w Auroville na różnych etapach jego istnienia. Żeby dotrzeć do dzieci, w jednej ze szkół prowadziłam zajęcia o tym, jak pisać, ale chyba nie wyszło, bo wróciła tylko jedna dziewczyna.
Gratuluję!
Dziękuję. Zniechęcanie ludzi do pisania, to bardzo pożyteczne zajęcie.
Przyznajesz jednak w książce, że nie ze wszystkimi osobami, którymi chciałaś, porozmawiałaś. Nie odważyłaś się zagadać do Jurgena, choć czatowałaś na niego w kawiarni przez kilka miesięcy. To szczere wyznanie dla reporterki. Spękałaś?
Wyszło, że jestem reporterką, która boi się ludzi. Tak, nie zagadałam do niego, bo w tamtym momencie to było ponad moje siły. To nie tak, że na niego czatowałam. Ta „kawiarnia”, czyli buda z herbatą, to było miejsce, do którego przyjeżdżałam wcześniej, zanim ktoś powiedział mi „koniecznie musisz porozmawiać z Jurgenem”. Zaczęłam przyjeżdżać tam częściej, Jurgena nie było, a kiedy wreszcie się pojawił, byłam tak zaskoczona, że zamiast do niego podejść i się przedstawić, po prostu dalej piłam herbatę. Nie miałam nastroju na rozmowę, do tego on mnie onieśmielił. Stwierdziłam, że przecież zawsze mogę zagadać później. To się powtórzyło kilka razy. Aż w końcu było mi głupio zacząć rozmowę. Co miałam powiedzieć? „A, wiesz Jurgen, ja tu sobie siedzę na ławeczce i się do ciebie uśmiecham i fajnie nam się milczy, ale tak naprawdę to jestem reporterką i słyszałam o tobie wcześniej, czy możemy pogadać o twoim życiu?”. Zdałam sobie sprawę, że nie muszę go tykać. Że nie wszystko w moim życiu musi być podporządkowane zbieraniu materiału do książki. Czasem dobrze sobie odpuścić. Miałam podobnie z kobietą, z którą na rozmowę czekałam trzy miesiące, a po tym czasie okazało się, że nie umiem z nią porozmawiać. Ale jej to się po prostu bałam.
Co jeszcze w pisaniu o Auroville było dla ciebie trudną lekcją?
Kogo i jak opisać. Zdecydowałam, że nie będę pisać o swoich przyjaciołach, których historie są fascynujące i które chciałabym opowiedzieć, ale nie mogę tego zrobić właśnie z racji na przyjaźń. Inaczej wchodzi się w relację z człowiekiem, który ma być bohaterem twojej książki, a inaczej z przyjacielem. Może się pojawić zadra: na ile oni mi to wszystko powiedzieli jak przyjaciółce, a na ile jak reporterce. I czy patrzę na nich jak na materiał, czy nie. Wyjątkiem był Auroson, od początku mieliśmy jasny układ. Ale i tak stał się dla mnie bardzo bliską osobą i sama w niektórych momentach nie wiedziałam, czy rozmawiam z nim jak reporterka, czy jak przyjaciółka.
W Auroville była jeszcze jedna trudność, z którą nie miałam do czynienia w Japonii – tutaj wielu ludzi po prostu odmawiało mi spotkania. W Japonii łatwiejsze było również to, że rozmowy toczyły się wokół konkretnego tematu. Przyjechałam do miejsca zniszczonego przez tsunami, po traumie, więc ja i moi bohaterowie mieliśmy jasność, o czym będziemy rozmawiać. W Auroville było trudniej, bo musiałam być przewodnikiem po rozmowie, w której temat był tak ogólny, że równie dobrze mogło go nie być. Szukałam punktów zwrotnych w życiu człowieka, czegoś, co go skłoniło do podążenia za marzeniami, ale szukałam również jakiejś tkanki, która go określa, która pokazuje, kim jest: gdzie zaczął i gdzie doszedł. Czyli tak naprawdę mogłam równie dobrze powiedzieć: opowiedz mi swoje życie od momentu narodzenia do teraz, a dopiero potem zadawać bardziej szczegółowe pytania. Oczywiście to zazwyczaj nie wchodziło w grę – a więc to jak potoczy się rozmowa, zależało od świadomości moich rozmówców na temat punktów zwrotnych ich życia.
W Japonii było oczywiste, że rozmowa toczy się wokół wydarzeń z 11 marca i tego, co potem. Ludzie odsłaniali przede mną swoje emocje, ale nie musieli doszukiwać się w sobie poziomu meta, który pozwala im spojrzeć na swoje życie oczami obserwatora. Moją rolą jest wspomaganie wejścia na ten poziom – pytaniami. W Japonii wiedziałam, jakie pytania zadać. A w Auroville – nie. Do tego wszędzie wisiało pytanie o sens życia, a to jest najtrudniejsze, bo łatwo o banał. Zwłaszcza kiedy pisze się reportaż o duchowości. Był jeszcze drugi problem – okazało się, że łatwiej jest mi pisać o silnych i bolesnych emocjach: one same są tak potężne, że wciągają czytelnika w opowieść. W Auroville nie ma dramatycznego momentu. Jest żmudna codzienność. To ją musiałam sproblematyzować, znaleźć sposób na jej opisanie tak, żeby – choć nieemocjonalne – to nadal było to interesujące i wciągające dla czytelnika.
A czy w twoim odczuciu Auroville ma sens dziś?
I tak, i nie. Myślę, że to zależy od tego, jak do niego podchodzimy. Przecież, żeby zmieniać świat czy pracować nad lepszą wersją siebie, nie potrzebujemy Auroville. Bo to nie jest tak, że bez niego świat nie przetrwa. Auroville dla świata nie ma znaczenia. Patrząc na to, jak Indie i w ogóle świat poszły do przodu, nie można też zapomnieć, że Auroville w jakimś sensie popadło – zwłaszcza w technologiczną – stagnację. Niemniej to, że w nim mieszkałam, nie znaczy, że rozumiem wszystko, co się tam dzieje. Nadal zadaję pytania. I wydaje mi się, że Auroville ma sens, bo ciągle przyjeżdżają tam ludzie, którzy chcieliby spróbować tego, co im ono oferuje. Dzięki temu mogą coś dla siebie odkryć – oprócz różnych rozwiązań związanych z ekologią chociażby to, że żeby zmieniać siebie, wcale nie potrzebują Auroville. Ale ono jest dla nich impulsem, uczy zadawać właściwe pytania. Moim zdaniem Auroville pokazuje, że zmiana – choć wolna i trudna – jest możliwa. Wymaga ogromnej otwartości, wytrzymałości i przekonania. Mniej pocieszające jest to, że zmiana jest tak powolna, bo dzisiaj potrzebujemy szybkich zmian. Ale może szłoby nam szybciej, gdyby nad zmianami pracowało trochę więcej ludzi?
Czym się więc różni utopia z 1968 r. od tej z 2018 r.?
Założenia są cały czas te same, ale to jest sukces pomysłu, a nie miasta. Końcowa wizja jest na tyle niedookreślona, że wszystko może się udać, bo nie istnieje coś, do czego dążysz, jakiś ideał. Jest tylko wskazówka: miasto ludzkiej jedności. Oczywiście było powiedziane, że miasto osiągnie swoje maksimum, kiedy zamieszka w nim 50 tys. osób. I wtedy trzeba będzie otworzyć kolejne wspólnoty, które w końcu zapełnią całą ziemię. Ale to przepis bez podanych miar składników, samemu sobie trzeba wymierzyć, ile czego dodać, żeby to wyszło. Auroville to nie jest ucieczka od rzeczywistości, bo tutaj każdy bierze odpowiedzialność za swoje czyny. Wszystko jest jasne od samego początku. Miasto nic ci nie wyznacza. Nawet wszechobecna Matka nie miała jakichś sztywnych wytycznych.
No właśnie, Matka. Jak Twoje relacje z Matką?
Nie chcę zdradzać, kim była Matka. Ale to ona spowodowała, że Auroville w ogóle istnieje i że do jego wsparcia namówiła UNESCO i 124 państwa świata. To była charyzmatyczna kobieta, która potrafiła zmienić życie ludzi jednym spojrzeniem. Zmieniała je nawet po tym, jak już umarła – wielu aurovillan twierdzi, że ciągle czuje, jak Matka się nimi opiekuje. Ale mnie nie udało się zawrzeć relacji z Matką. Nie mówię, że nie próbowałam. Dziś myślę, że ją szanuję, choć na początku jej nie lubiłam. Budziła moje wątpliwości właśnie dlatego, że postrzegałam ją jako ikonę kultu. Mimo że ona już nie żyje, to nadal wszyscy, nawet ci niespecjalnie wierzący, odwołują się do jej słów. Matka budziła mój niepokój. Być może to kwestia tego, że nigdy nie spotkałam tak charyzmatycznej jednostki, choć wiem, że takie osoby istnieją. Potrafiła wzbudzać w ludziach ogromne emocje. Kiedy opowiadali mi o spotkaniu z Matką, w oczach mieli łzy. Ale ja jej nie ufałam, nie ufałam też tej całej narracji, która wokół niej narosła. Do tego patrzyła na mnie ze zdjęć niemalże z każdego kąta. Jak Matka Narodu. Czułam się inwigilowana. Dla mnie w jej oczach nie było miłości.
O takich emocjach czasem mówią ludzie, którzy spotkali się z Janem Pawłem II.
Tak, też myślałam o tym porównaniu, kiedy zastanawiałam się, jakich charyzmatycznych ludzi znam. Wydaje mi się, że spotkania z Janem Pawłem II budziły podobne emocje – uniesienia, zrozumienia, wybaczenia, akceptacji, troski, czułości, miłości. Taki opis powtarza się u ludzi, którzy opisują doświadczenie przebywania z osobowością – dla nich – charyzmatyczną. Ja się nie czułam z Matką komfortowo, a jednocześnie wiedziałam, że bez niej nie napiszę tej książki.
Konstrukcja książki jest przemyślana. Od samego początku nie wiemy, co nas czeka i jak się ułoży ta historia. Miałaś taką wizję, gdy zaczynałaś ją pisać?
Nie, to się klarowało w trakcie pisania tekstu. Wiedziałam, że chcę napisać historię miasta poprzez historię ludzi i każda kolejna opowieść ma ją pchać do przodu. Ale jaka będzie ostateczna forma – nie miałam pojęcia. To się wyklarowało po kilku szkicach. Zresztą przy Ganbare było tak samo – miałam dwa szkice, zanim zrozumiałam, jak napisać książkę. Tu tych szkiców było jeszcze więcej.
Kończysz książkę brutalnym stwierdzeniem, czym jest życie.
Może, żeby to zrozumieć, potrzebowałam właśnie Auroville.