O tym, jak pisarze radzili sobie (lub nie) ze śmiercią pisze Maria Karpińska
„Moim zadaniem w ciągu tych dni, tygodni albo w najgorszym razie miesięcy,
które jeszcze może pozostają, jest być wielkim, wyraźnym NIE”.
„Śmierć pszczelarza”, Lars Gustafsson
„(…) rad bym poszarpać sobie piersi i roztrzaskać głowę”, deklarował Werter, zanim zdecydował się na samobójstwo, które uwolniło go od trudów egzystencji. To właśnie romantycy mieli swój udział w wykreowaniu wizerunku natchnionego poety, wrażliwca z palcami brudnymi od atramentu, klepiącego biedę, który w śmierci widzi pocieszenie i kres cierpienia. Na ogół zresztą artysta się ze śmiercią „lubi” – w końcu, jak pisał Horacy, pomnik trwalszy od spiżu sprawia, że ów nie wszystek umrze, sztuka stanowi przedłużenie życia, czego świadomość pozwala mu odejść, jeśli nie jak Werter – z ulgą – to przynajmniej we względnym spokoju ducha. Jednak nie każdy artysta. „Nie ma różnicy, czy coś po nas gdzieś pozostaje, czy też nie. Nie żyjemy tu wystarczająco długo. Nie mamy dość czasu, by się tu sprawdzić”, gromił stoików Elias Canetti, nazywając ich najemnikami śmierci. W swych poglądach był zresztą bardziej niż radykalny. W 1992 r. notuje:
„Odrzucanie śmierci musi być równie bezwzględne jak zabijanie”.
Na przeciwle