W latach sześćdziesiątych o obliczach kolejnych „Warszawskich Jesieni” decydowała awangarda. Na naszych Międzynarodowych Festiwalach Muzyki Współczesnej panowała muzyka, którą słuchacz, nawet z nią nieoswojony, określa mianem nowoczesnej: postrzępiona, jednych drażniąca, innych pociągająca niezwykłością brzmienia, atakująca zgiełkliwą dynamiką, bądź prowokująca ciszą i bezruchem, gwałtowna w protestach przeciw wszystkiemu, co dotąd trwało.
Burzyła wewnętrzny ceremoniał koncertowy, zmuszała do innych sposobów gry na instrumentach, między pulpity orkiestry wprowadziła urządzenia techniczne do manipulowania dźwiękiem i najdziwniejsze dźwięczące przedmioty. Nieliczne utwory zwrócone wstecz, ku dwudziestowiecznemu neoklasycyzmowi lub ekspresjonizmowi, przyjmowano ze zniecierpliwieniem. Stare formy wydawały się śmieszne, a jawność ekspresji – prostoduszna. Awangarda z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi do przeszłości, klucz od nich potoczył się w kąt.
W tej nowej muzyce słyszeliśmy odbicie szumu cywilizacji, niepokoju naszych myśli; głuszyła wstyd okazywania uczuć, wabiła fantazją i wyobraźnią odkrywców. Pospiesznie przypisała sobie moc znaczeń i treści, ale nie była w stanie ich podźwignąć. Nadzieje upatrywane w sonorystyce zawiodły. Nieograniczone