Pisałem kiedyś w „Przekroju”, że zamiast importu Halloween, wolałbym import Święta Dziękczynienia. A jeśli już majstrujemy przy kalendarzu świąt, to pójdźmy za ciosem. Święto Niepodległości warto by zmienić na Święto Autonomii. Niby to samo, a jednak nie to samo.
O niepodległości mówimy na ogół w sensie politycznym, szczególnie w Polsce, z powodów historycznych, a oczywistych. Dokonajmy jednak tej drobnej podmianki i zamiast o niepodległości mówmy o autonomii – jasne się wtedy stanie, że to pojęcie ma równoległy sens moralny czy też egzystencjalny. Równoległy, a nawet ważniejszy.
Czym właściwie jest autonomia? Grecki źródłosłów nie myli. Nomos to tyle co „prawo”, „zasada”, a auto oznacza zwrot do samego siebie czy dla samego siebie.
Autonomia oznacza więc stanowienie zasad czy reguł dla samego siebie. Dany byt jest autonomiczny wtedy, kiedy sam dla siebie jest źródłem zasad czy praw, które go dotyczą.
Sens polityczny jest klarowny – o autonomii mówimy wtedy, kiedy źródła prawa i polityki danego kraju są wewnątrz niego, nie są zaś narzucone z zewnątrz. Jasne jest, że nie było takiej autonomii w Polsce w wieku XIX, i jasne jest, że współczesne Stany Zjednoczone, Rosja czy Chiny są autonomiczne. Nikt przecież nie twierdzi, że kraje te rządzone są z zewnątrz. Same są ośrodkami swojej własnej władzy. (I tak, wiem, że w sensie politycznym „autonomia” i „niepodległość” to dwa różne pojęcia, ale nie o to tutaj chodzi).
Ze stoickiego punktu widzenia istotniejszy jest bowiem ów sens egzystencjalno-moralny. Jesteśmy autonomiczni wtedy, kiedy sami dla siebie ustalamy zasady postępowania oraz kierunek i sposób myślenia. I – oczywiście – powinniśmy tacy być. Jeden z rozdziałów mojej Sztuki życia według stoików nosi taki właśnie tytuł: „Bądź autonomiczny”. Ale uwaga! Czy to oznacza całkowitą uznaniowość i relatywizm? Oczywiście nie. W autonomii nie chodzi o to, żeby nie przejmować się światem, tylko żeby samemu dla siebie być głównym punktem odniesienia. To my i tylko my jesteśmy odpowiedzialni za wartości, które decydujemy się wyznawać, za cele, do których się staramy dążyć, i za kierunek, w którym chcemy zmieniać swój charakter. Co więcej, autonomia oznacza też – last not least – niezależność od opinii innych. To nasz własny głos ma rozstrzygać. Nie mamy być zewnątrz-, tylko wewnątrzsterowni.
Warto przy tym pamiętać, że nigdy nie jest to do końca możliwe. Pełna autonomia zawsze jest trochę fikcją – tak w wymiarze politycznym, jak i moralnym. Żadne państwo nie jest samotną wyspą (nawet Nowa Zelandia jest dwoma) i żaden człowiek nie jest. Nic się nie bierze tylko z nas, nic nie jest bez kontekstu, bez okoliczności, bez wpływów zewnętrznych. Czy to znaczy, że cała ta analiza wylatuje do kosza, a rozdział jest do skreślenia? Oczywiście, że nie. Dojrzała, zdrowa autonomia nie polega bowiem na tym, że staramy się wiarołomnie odciąć od wpływów zewnętrznych czy udawać, że one nas nie dotyczą.
Dotyczą.
Dorosła, pewna swego autonomia chce i potrafi zdać sobie z nich sprawę, nazwać je. Mieć świadomość, co w nas nie jest z nas – to już wielka rzecz.