„Zaduch” to ciężkie słowo, a wystawa, którą Joanna Piotrowska pokazuje pod tym tytułem, ma stosowną do niego atmosferę. Na tę wystawę się czekało; pierwszy duży pokaz artystki w Polsce poprzedziły jej międzynarodowe sukcesy. Kto się spodziewał po Piotrowskiej wiele, ten się nie zawiódł. Zaduch łapie za gardło i trzyma za nie jeszcze długo po wyjściu z Zachęty. Właściwie trzyma za gardło cały czas, bo zaduch jest teraz wszędzie.
Pierwsze wrażenie, jakie robi Zaduch, jest podwójnie mylące. Wystawa wydaje się lekka, pełna powietrza. Obszerna, wysoka i rozświetlona sala Zachęty wygląda wręcz na pustawą; prace Piotrowskiej zdają się w niej ginąć, jakby artystka nie miała ich dość, by wypełnić galerię.
Ale po wyjściu z wystawy nikt raczej nie będzie miał wrażenia, że zobaczył za mało, bo prace Piotrowskiej, choć na swój sposób piękne, nie pieszczą się z odbiorcą i zrzucają na barki jego wrażliwości niemały ciężar.
Tymczasem na początku łatwo ulec innemu złudzeniu, że trafiliśmy do jakiejś eksterytorialnej przestrzeni znajdującej się na zewnątrz cyfrowej teraźniejszości z jej epidemiami koronawirusa, politycznych sporów i kolorowych instagramowych fot. Ulubionym medium Piotrowskiej jest czarno-biała analogowa fotografia, ręcznie robione, kunsztowne srebrowe odbitki na papierze. Jeżeli artystka pokazuje filmy, to wyświetla je z terkoczących projektorków, pracowicie przewijających taśmę 16 mm. Przedstawione na zdjęciach sceny mogły się wprawdzie rozegrać wczoraj, ale równie dobrze dekadę, dwie, trzy dekady temu, w czasach naszego dzieciństwa. A może dzieciństwa naszych rodziców?
Dlaczego zatem, na przekór wszelkim symptomom oderwania od rzeczywistości, Zaduch wydaje się taki rzeczywisty i aktualny – tu i teraz?
Joanna Piotrowska ma 35 lat, licencjat zrobiła na ASP w Krakowie, dyplom