Nieskończona beznadzieja Nieskończona beznadzieja
Przemyślenia

Nieskończona beznadzieja

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 1 minutę

 

Wymowa tej książki jest niezwykle gorzka, porażająco przygnębiająca, ale również żenująca.

Autor wolał nie ujawnić swojego prawdziwego nazwiska, wybierając wiele znaczący pseudonim. Można spekulować, kim był, ale z łatwością domyślamy się, jak skończył (czyli że skończył sam ze sobą). Zresztą, kto wie, czy w ogóle istniał jeden autor, jedna autorka – moglibyśmy zapytać w duchu tej książki: któż potrafi wykazać, że cokolwiek istnieje?

Książka ta, napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej, pozbawiona jest fabuły, Athanasius Nihilus wykazał bowiem już w Przedmowie, że każda fabuła zawiera w sobie dwa złudzenia: po pierwsze narzuca jakiś porządek, sekwencję zdarzeń, a po drugie dąży do określonego celu, którym jest zakończenie opowieści. Stąd pomysł owego Nihilusa, aby książka nie tylko niczego nie opowiedziała, ale również się nie zakończyła: Nieskończona beznadzieja zawiera więc przede wszystkim długą listę niegramatycznych (z punktu widzenia filozofii autora gramatyka to rodzaj sensu) oskarżeń wobec Nieistniejącego Boga; ostatnie zdanie tej anty-powieści powtarza jej pierwsze zdanie; książka ma strukturę zamkniętego okręgu: koła-pustki. Niektóre strony pozostawiono niezadrukowane, jak gdyby dawano nam do zrozumienia, że to, czy jest treść, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia.

Wydaje się to wszystko dość pretensjonalne, egzaltowane i nie wiadomo właściwie, dlaczego Wydawnictwo Neuroza postanowiło Nieskończoną beznadzieję opublikować, ale kto zrozumie współczesny rynek wydawniczy.

Czytaj również:

Haft opowiadający o wojnie Haft opowiadający o wojnie
i
Berthe Morisot, „Embroidery”, 1899, Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Haft opowiadający o wojnie

Elisabeth Åsbrink

Czasem przypadkowe znalezisko może wiele nam powiedzieć o historii, traumie i przeżyciach ludzi, które kryją się za pozornie zwykłymi przedmiotami. A także, być może, o nas samych.

Pewnego dnia, kilka lat temu, szłam z mężem ulicami Kopenhagi. Było to późnym latem, może pod koniec sierpnia lub na początku września, w każdym razie w jeden z tych dni, kiedy słońce świeci ciemnożółtym i miękkim światłem, ale i tak wprawia w przygnębienie, bo kres lata może nadejść w każdej chwili. Nie spieszyliśmy się. W mieście panował spokój, a większość sklepów była zamknięta. Ciemnozielone liście drzew pokrywał pył. Przechadzaliśmy się bez celu, właśnie przecięliśmy Israels Plads, gdzie w weekendy spontanicznie rozkłada się pchli targ, i planowaliśmy pójść gdzieś na kawę, kiedy nagle zobaczyłam coś, przez co musiałam przystanąć. Akurat tamtej niedzieli stał tam tylko jeden stół, obładowany starymi futrami z norek, mosiężnymi świecznikami, popielniczkami, biżuterią ze sztucznymi kamieniami i sztućcami z niepolerowanego srebra. Ale było tam też coś jeszcze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał obraz. Dostrzegłam go, właściwie w ogóle na niego nie patrząc. Dopiero gdy przechodziliśmy obok, zauważyłam, że to tak naprawdę oprawiony w ramę haft i że właśnie przeczytałam na nim słowo „Hitler”. Wyszyte haftem krzyżykowym? Odwróciłam się, by się przyjrzeć, i wypatrzyłam kolejne wyhaftowane słowo: „Gestapo”. Tuż obok widniały litery „SS”. Nazistowska makatka? Postanowiłam kupić obraz. I tak też zrobiłam. Mąż niósł go całą drogę do domu wyszytym motywem skierowanym w stronę ciała.

Czytaj dalej