Jesienią, jak co roku, ukazuje się całe mrowie albumów – wiadomo, trzeba zdążyć przed świętami i świątecznymi zakupami. Przy czym, paradoksalnie, ten natłok nie wpływa korzystnie na różnorodność recenzenckiej oferty. Liczba godzin na wysłuchanie nowości i szpalt na ich opisanie jest ograniczona, a w gęstwinie wydawnictw nie brakuje takich, do których nie sposób się nie odnieść. W efekcie mogą państwo przeczytać ze dwadzieścia tekstów na temat Ghosteen Nicka Cave’a, a wielu świetnym premierom tej jesieni nikt nie poświęci choć wzmianki. Bardzo to wszystko niesprawiedliwe. Moją recenzję Cave’a mogą państwo przeczytać tutaj.
Krążąc po internecie, nie trafiłem jeszcze na przykład na recenzję debiutanckiej płyty zespołu Dłonie. A jest to album nie tylko warty odnotowania, ale nawet godny pominięcia jakiejś innej, bardziej medialnej premiery. Bo muzyka Dłoni nie jest przesadnie medialna. To piosenki raczej skromne, surowo zaaranżowane i rozkręcające się powoli. Myślę, że właśnie ten ich charakter odpowiada za to, że w okładce tego albumu co i rusz widzę Down Colorful Hill zespołu Red House Painters. Dłonie bez wątpienia czerpią – nomen omen – garściami z tradycji amerykańskiego slowcore’u. Z tą różnicą, że ich ascetyczna w formie, ale poetycka w treści twórczość nie okupuje mrocznych rejonów znanych z płyt m.in. Marka Kozelka. Wystarczy rzucić okiem na to, jak przedstawiają nam się twórcy (Nikodem, Julek i Jasio), by mieć przeczucie, że ich kawałki nie będą wiwisekcją ludzkich ułomności i lęków godną tytanów slowcore’u. Zresztą przypatrzmy się tej okładce raz jeszcze. Kształt i kolor przypominają co prawda ciężkie, nakryte pożółkłą kapą łoże ze wspomnianej płyty Amerykanów, ale to przecież tylko zamek z piasku.
Pierwsze dźwięki otwierającego album Jeśli mogą przypominać nagrania Sun Kil Moon czy Codeine, ale dołączająca po kilku sekundach sekcja wprowadza delikatny, przyjemny groove jakże odległy tym twórcom. Lekkość, melodyjność tego numeru – zwłaszcza w partii gitary – przypomina mi raczej nagrania Sebadoh z piosenkowego Bakesale. Trochę inne skojarzenia rodzi Maj, który momentalnie przywołuje na myśl zawadiacki indie-rock Maca DeMarco. I tak jak w jego przypadku, Dłonie mogą sobie czasem pozwolić na muzycznego autopilota, mając charyzmatycznego wokalistę. Jasio śpiewa czysto, ma silny głos i niezłą dykcję, ale przede wszystkim przekazuje emocje – podąża za nimi swoją ekspresją, nie zważając przy tym na okazjonalną emfazę. Gdybym miał go umieścić na mapie polskiej piosenki, napisałbym: gdzieś pomiędzy Gawlińskim a Zdechłym Osą. I jeszcze wspomniałbym o Królu – ze względu na niewymuszoną charyzmę, która sprawia, że wierzę w zawarte w tych piosenkach emocje.
I tak od paru tygodni nucę te słowa osadzone na „radioheadowych” bębnach. I podśpiewuję te refreny numerów jakby wyjętych z moich ulubionych alt-rockowych płyt lat 90. O tym, że zwyczajny kolor chmur nie interesuje mnie. Jak te zagraniczne premiery, co niecierpliwią się i piętrzą. I jeszcze trochę poczekają.