Znałem kiedyś człowieka, który nagle zdał sobie sprawę, że co roku zdarzają mu się złe dni. Od razu wziął się do roboty. Zakupił kalendarz i chwycił za nożyce: powycinał wszelkie dni, które wydały mu się podejrzane. Przykładowo w jego roku nie było żadnych piątków, kojarzących się z Męką Boga. Nie obchodził też imienin kogokolwiek, kto nosił imię jakiegoś męczennika; w ten sposób próbował chronić się przed nastrojem depresyjnym, wywołanym wspomnieniem marnego końca takich świętych.
Z tak zmodyfikowanym kalendarzem, pełnym wyrw w czasie, rozpoczął nowe życie.
Z pewnego punktu widzenia można powiedzieć, że metoda ta się sprawdziła. Człowiek ten był pogodny i wesoły, choć wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że coś w jego sposobie bycia uległo kłopotliwemu skomplikowaniu. Prawą rękę zdawał się mieć bardziej wysuszoną niż lewą. Miał wielką grzywę brązowych włosów, ale za lewym uchem był zupełnie siwy, za prawym zaś – łysy. Na jedną nogę utykał: wydawała się krótsza.
Kiedy go poznałem, dziwnie się wypowiadał. Zaczynał zdanie niby sędziwy starzec, a kończył jak nastolatek. Raz zwrócił się do mnie:
– Jednakowoż ładną mamy dziś pogodę, nieprawdaż? – a potem, nie czekając na moją odpowiedź, dodał – Muszę spadać, narazicho, młody.
Były i inne anomalie w jego życiu.
Powiada się, że potrafił dwukrotnie wychodzić ze swojego domu, choć nikt nie widział, by w międzyczasie do niego wracał.
Kiedyś w nocy, w trakcie rozmowy ze mną, nagle zniknął – widocznie wybiła północ i nadszedł któryś z amputowanych dni. Wtedy nasze stosunki się popsuły.
W gruncie rzeczy był to wielki, choć anonimowy, nauczyciel ludzkości. Ufam, że ta krótka nota pomnoży i choć odrobinę przedłuży pamięć o jego zdumiewającym losie.