Czytanie jest podobne do jedzenia: książki bowiem są pokarmem dla mózgu. Problem polega na tym, że tak jak nasz mózg może być niedożywiony, tak samo może być przejedzony.
Każdy niejednokrotnie spotkał osobnika z tak rozumianą, poważną nadwagą, tak zwanego mózgowca. Oczywiście mózg tak naprawdę nie tyje, tylko się przegrzewa. Znałem kiedyś człowieka, który czytał pięć książek francuskich intelektualistów dziennie; z jego uszu dobywała się dziwna poświata. Oczywiście po kilku miesiącach tak patologicznego życia zmarł.
Jak powszechnie wiadomo, najbardziej szkodzą nam książki filozoficzne: prowadzą bezpośrednio do utraty ważnego organu: rozumu. Konsekwencje tej utraty mogą być straszne, na przykład garb, pesymizm czy żylaki.
Ale równie niebezpieczne jest każda literatura, każde słowo czytane. Istnieje przecież ryzyko, że któregoś dnia stojąc przed drzewem, nie będziesz widzieć drzewa, lecz tylko słowo "drzewo".
Niektórzy zalecają innym, by czytali jak najwięcej. To trochę tak jakby zalecać innymi, by spożywać wszystko, co tylko ta da się włożyć w usta, i zapewniać, że dzięki temu jest się od tego mądrzejszym.
We wszystkim należy zachować umiar. Dietetycy zalecają, by jeść bardzo powoli i odchodzić od stołu z uczuciem lekkiego niedosytu.
Podobnie jest literaturą: po dwie, trzy strony dziennie, bez pośpiechu. I nigdy żadnej książki nie kończyć: niech jej treść sama się rozwija, w nieociężałym, nienadwyrężonym mózgu.