Oblężona twierdza, czyli Pan Cogito włazi na plastikowe drzewo Oblężona twierdza, czyli Pan Cogito włazi na plastikowe drzewo
i
Hans Mattis-Teutsch „Na przodku” (Abataj)
Opowieści

Oblężona twierdza, czyli Pan Cogito włazi na plastikowe drzewo

Stach Szabłowski
Czyta się 10 minut

Co dalej z warszawską Zachętą? Czy rewolucja może być zimna? Czy dobra zmiana może być dobra? Kto należy do grona zimnych czaszek? Kto oblega oblężoną twierdzę? I czy Pan Cogito umie wchodzić po plastikowych drzewach – zastanawiał się, krążąc między Zimną rewolucją w Zachęcie i wystawą Jacka Adamasa w Zamku Ujazdowskim, Stach Szabłowski.

Niedawno, w samym środku sierpnia wybrałem się na Zimną rewolucję. Nie zrobiłem tego dla ochłody; w Zachęcie działa wprawdzie klimatyzacja, ale mimo to jest gorąco, zwłaszcza w sensie politycznym. Przyszłość galerii stoi pod znakiem zapytania, a tymczasem na salach wystawowych – pod szyldem Zimnej rewolucji – króluje socrealizm, a więc najbardziej upolityczniony epizod sztuki XX w.

Historia socrealizmu to opowieść z dreszczykiem i nieoczywistym morałem. Czy socrealizm ma nam do powiedzenia również coś na temat teraźniejszości? Pomyślmy: państwowa kontrola nad kulturą, zamiłowanie do patosu i do konserwatywnej formy, jedynie słuszna linia partii – cóż, mnie ostatnio z teraźniejszością kojarzy się ostatnio wszystko, a już zwłaszcza socrealizm. Czy jestem przewrażliwiony?

Żeby się o tym przekonać, prosto z Zimnej rewolucji poszedłem do Zamku Ujazdowskiego, bo na mieście mówi się, że da się tam zajrzeć w przyszłość – dzisiejszy Zamek jest tym, czym być może już jutro stanie się Zachęta.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wizyta w Ujazdowskim rzeczywiście okazała się doświadczeniem na swój nieoczywisty sposób socrealistycznym.

Ale nie uprzedzajmy faktów i zostańmy na razie w Zachęcie.

Powidoki powidoków

Zimna rewolucja to wystawa o socrealizmie.

Co to jednak znaczy: socrealizm?

Powidokach Andrzeja Wajdy jest wymowna scena, w której zawarta jest odpowiedź na to pytanie. Bohaterem filmu jest Władysław Strzemiński, awangardzista, jeden z najważniejszych europejskich artystów 20-lecia międzywojennego. Reżyser nie opowiada jednak biografii malarza; ukazuje jedynie ostatnie lata jego życia, które przypadły na czasy stalinowskie.

Widzimy więc Strzemińskiego w jego łódzkiej pracowni. Artysta, który na frontach I wojny światowej stracił rękę, nogę, a także wzrok w jednym oku, i cudem przeżył kolejną wojnę, zabiera się do pracy, rozstawia sztalugę, zaczyna malować – i nagle okno pracowni przesłania czerwień. Okazuje się, że fasadę kamienicy, w której pracuje Strzemiński, przesłonięto wielkim czerwonym banerem z portretem Stalina.

W czerwonym świetle wpadającym przez zasłonięte płachtą okno nie da się malować – w każdym razie na pewno nie da się malować obrazów nowoczesnych.

W 1946 r. Winston Churchill obwieścił, że Związek Radziecki opuścił żelazną kurtynę, która oddzieliła kraje komunistyczne od tzw. wolnego świata. Zadekretowanie socrealizmu jako oficjalnej doktryny artystycznej komunistycznego reżymu (w Polsce nastąpiło to w roku 1947) można opisać podobną metaforą: oto zapada czerwona kurtyna, która oddziela sztukę od nowoczesnych idei i twórczej swobody. Ta kurtyna wielu artystów zmiażdżyła, wielu innych zadusiła. Wśród tych ostatnich był Strzemiński, skądinąd człowiek lewicy, który jednak nie chciał i nie potrafił być socrealistą, za co władza zniszczyła go i doprowadziła do przedwczesnej śmierci.

Andrzej Wajda doświadczył socrealizmu na własnej skórze; kiedy doktrynę wprowadzono, studiował malarstwo, a w latach jej obowiązywania był studentem reżyserii. Metafora z czerwoną płachtą zasłaniającą okno pracowni nie jest może szczególnie subtelna, ale nie jest przecież nieprawdziwa.

Kuratorzy Zimnej rewolucji, Joanna Kordjak i Jérôme Bazin, nie negują prawdy o socrealizmie, której symbolem jest scena z Powidoków. Zarazem nie powtarzają tej prawdy – i nie zajmują się potępianiem socrealizmu. Proponują, aby spojrzeć na sztukę tamtych czasów inaczej, niż z perspektywy zmagań dobra ze złem. Ta propozycja może wydać się niemal heretycka, bo jakże myśleć o socrealizmie inaczej niż w kategoriach politycznego zniewolenia i artystycznego kłamstwa. To jednak właśnie heretycki charakter Zimnej rewolucji sprawia, że wystawa jest interesująca – i pozwala zobaczyć w dziełach realizmu socjalistycznego rzeczy, których dostrzec by się nie udało, gdybyśmy szukali w nich jedynie dowodów na totalitarną naturę stalinowskiego reżymu, skądinąd dawno przecież udowodnioną.

Henryk Makarewicz „Nowa Huta”
Henryk Makarewicz „Nowa Huta”

W ciemnoczerwonej czarnej dziurze

Na Zimnej rewolucji oglądamy ponad 400 prac, które w latach 1949–1958 powstały w sześciu krajach dawnego bloku wschodniego: w Polsce, Czechosłowacji, NRD, Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech.

Skala wystawy i jej geograficzny rozmach sygnalizują, że nie znajdziemy na niej prostych potwierdzeń stereotypów na temat socrealizmu. Związek Radziecki mógł zainstalować w znajdujących się za żelazną kurtyną krajach podobne systemy, ale sowiecka kuratela nie zniwelowała przecież licznych różnic między wschodnimi Niemcami a bałkańską Bułgarią. Postawy artystów i artystek wobec realizmu socjalistycznego również nie dadzą się zmieścić w jednym worku. Niektórzy odrzucali go fundamentalnie; wielu naginało się do oficjalnych wytycznych z wyrachowania albo pod przymusem – ale przecież nie wszyscy, bo nie brakowało osób, które z przekonaniem gotowe były podążyć wskazywanym przez komunistów szlakiem. Wśród tych ostatnich znajdziemy najwybitniejsze postaci sztuki powojennej, takie jak Andrzej Wróblewski czy Alina Szapocznikow. W świetle ich obecności nawet linia frontu w konflikcie między socrealizmem a modernizmem nie rysuje się tak ostro, jak przywykliśmy ją widzieć.

Socrealizm lubimy sobie wyobrażać jako czarną (a może raczej bardzo ciemnoczerwoną) dziurę w dziejach sztuki nowoczesnej w Europie Wschodniej. Na kilka lat koło historii się zatrzymało. Ruszyło znów, kiedy realizm socjalistyczny przestał obowiązywać; artyści wrócili do swoich przerwanych na czas opresji modernistycznych zajęć i eksperymentów.

Wystawa Kordjak i Bazina nie jest próbą rehabilitacji socrealizmu, ale nie jest też kolejną sesją egzorcyzmów nad tym okresem, bo te zostały już po wielokroć odprawione. Przeciwnie, pomysł pary kuratorów polega na tym, żeby socrealistyczne dzieła wyciągnąć z czarnej dziury, z czeluści piekła historii sztuki, do którego je strąciliśmy – i przyjrzeć im się świeżym okiem w świetle dnia.

Karol Kallay „Spartakiada”
Karol Kallay „Spartakiada”

Co Kordjak i Bazin chcą zobaczyć i nam pokazać? Między innymi to, że socrealizmu nie da się w całości unieważnić artystycznie: trudno upierać się, że Gabriele Mucchi, Andrzej Wróblewski, Tadeusz Trepkowski czy Werner Tübke nie byli wybitnymi postaciami, również na etapie swojego zaangażowania w realizm socjalistyczny. Przede wszystkim jednak Kordjak i Bazina interesuje zapisany w socrealistycznych dziełach obraz tytułowej Zimnej rewolucji. Tak, parafrazując pojęcie zimnej wojny, kuratorzy nazywają przemiany społeczne, które na wschodzie Europy dokonywały się po II wojnie światowej. Stare elity zmuszone były do ustępowania miejsca nowym, komuniści przemieniali rolnicze kraje takie jak Polska w państwa przemysłowe w tempie osiągalnym tylko dla władzy autorytarnej, ogromne masy ludzi migrowały ze wsi do miast. Ów przewrót był jednak osobliwy, ponieważ miał charakter odgórny; masy nie wywołały tej rewolucji, mogły jedynie, a nawet musiały, w niej uczestniczyć i to pod ścisłą kontrolą władz. Nowy świat wyłaniał się w atmosferze zamrożenia politycznego, w „przerażającym chłodzie stalinizmu”, jak ówczesny klimat nazywają kuratorzy wystawy.

Pojęcie „rewolucji zimnej” bliskie jest koncepcji „prześnionej rewolucji”, stworzonej przez Andrzeja Ledera do opisania tego, co przydarzyło się polskiemu społeczeństwu. Między rokiem 1939 a 1956 rzeczywistość zmieniła się nie do poznania. Społeczeństwo miało jednak znikomy wpływ na tę zmianę, nie wymyśliło jej ani nie przeprowadziło. Mogło się zdawać, że rewolucja dokonuje się sama, choć tak naprawdę była ona wspólnym dziełem Hitlera, Stalina, Holokaustu, Jałty, ludobójstw, przesiedleń i powojennej geopolityki. A jednak obywatele Europy Środkowej, chcąc nie chcąc, wzięli w niej udział, my zaś jesteśmy spadkobiercami rzeczywistości, która została wówczas wykuta.

***

Wśród zebranych w Zachęcie dzieł sztuki, fotografii i fragmentów filmów jest monumentalne sgraffito Kurta Schützego i Ericha Gerlacha Szkolenie zawodowe. To jedna z wielu prac, które heroizują robotnika – przedstawionego już nie tylko jako osoba, która podejmuje wysiłek, ale również uczy się, podnosi swoje kwalifikacje, tworzy. Na Zimnej rewolucji przewijają się portrety „ukochanych” przywódców – bo nie ma prawdziwego stalinizmu bez kultu jednostki. Kuratorów bardziej interesuje jednak kult pracy i klasy ludowej, która nigdy wcześniej nie znalazła w sztuce tak szerokiej reprezentacji jak w socrealizmie. Można by tu dodać, że nie znajdzie jej również później, a już szczególnie teraz. W „realizmie kapitalistycznym” robotnik czy rolnik to postaci prawie nieobecne, a jeżeli już artyści przedstawiają takich aktorów życia społecznego, to po to, by ukazać opresję czy wyzysk, którego figury te padają ofiarami.

Ladislav Guderna „Żolnierze w sali klubowej’
Ladislav Guderna „Żolnierze w sali klubowej’

Ktoś powie, że godność pracy i szacunek dla klasy pracującej były fałszywymi obietnicami systemu, który ludzi nie szanował, a pragnął jedynie ich kontrolować i dyscyplinować. Jest w tej myśli dużo prawdy. Znamienne, że już w latach 50. komuniści stanęli w obliczu protestów tych, którzy mieli być największymi beneficjentami zmian, a więc robotników buntujących się w Bułgarii (maj 1953), NRD (czerwiec 1953), w Polsce (czerwiec 1956) i na Węgrzech (październik 1956). Wystawa nie pomija tych buntów, pokazując jednak równocześnie, że awans społeczny klasy robotniczej był faktem, który istniał nie tylko na socrealistycznych obrazach, lecz również w rzeczywistości – podobnie jak inne uwiecznione w dziełach sztuki z tamtych lat procesy takie jak industrializacja, elektryfikacja zacofanej prowincji, demokratyzacja szkolnictwa czy (przynajmniej nominalne) równouprawnienie kobiet.

Na Zimnej rewolucji oglądamy zatem rzeczywistość w paroksyzmie totalnej transformacji. Przekształca się krajobraz – wsie zmieniają się w miasta, lasy drzew zastępowane są przez lasy kominów wielkoprzemysłowych zakładów, pałace arystokratów ustępują miejsca bombastycznym pałacom robotniczych domów kultury o marmurowych klatkach schodowych i sufitach uginających się pod ciężarem stiuków i kryształowych żyrandoli. Socrealistyczna sztuka jest zakażona fałszem propagandy, a jednocześnie niesie pewną prawdę o tamtych czasach – które dla teraźniejszości nie są przecież obojętne.

Pożegnanie z Zachętą?

Zrobienie takiej wystawy jak Zimna rewolucja wymaga odwagi – i rozwagi. Materiał, którym operuje kuratorskie duo, jest niebezpieczny, skażony toksynami totalitarnego kontekstu. Trzeba nim operować z rozwagą, żeby nie zatruć się tymi toksynami i nie zaplątać w relatywizowanie totalitarnej przemocy. Odwagi wymaga z kolei wyjście poza stereotypy, odrzucenie pokusy wyparcia socrealizmu. Ryzykowna operacja, ale bez intelektualnego ryzyka twórcza dyskusja o czymkolwiek – nie wyłączając socrealizmu – nie ma racji bytu.

Oglądając Zimną rewolucję, zastanawiałem się, ile takich odważnych i intelektualnie prowokacyjnych wystaw będziemy mieli jeszcze okazję zobaczyć w Zachęcie.

U progu wakacji minister Gliński ogłosił, że nie przedłuży kontraktu obecnej dyrektorce instytucji, Hannie Wróblewskiej.

Środowisko artystyczne odebrało tę wieść jako hiobową. Zbierane są podpisy, autorytety piszą do ministra z prośbami o zmianę decyzji. Fataliści spisują już galerię na straty.

Ktoś powie: o co cały ten zgiełk, skąd ta rozpacz? Wróblewska kierowała Zachętą przez ostatnie 10 lat. To dość długi, ale w liczącej półtora stulecia historii Zachęty tylko epizod. Inna sprawa, że epizod bardzo udany; za kadencji Wróblewskiej instytucja kwitła. Ciekaw byłbym argumentacji kogoś, kto upierałby się, że Zachęta akurat teraz potrzebuje wytyczenia nowego kursu; mnie argumenty na poparcie takiej tezy nie przychodzą w tej chwili do głowy. Ale też nikt nie powiedział, że Wróblewska musi dyrektorować w nieskończoność. W normalnej sytuacji w takiej zmianie nie byłoby nic nadzwyczajnego. Sytuacja jest jednak taka, że istnieją obawy, iż zmiana, która nastąpi, będzie dobrą zmianą.

Hans Mattis-Teutsch „Na przodku” (Abataj)
Hans Mattis-Teutsch „Na przodku” (Abataj)

Na spacerek, czyli porzućcie wszelką nadzieję

Osobom, które chciałyby zobaczyć, jak dobra zmiana potrafi odmienić instytucję kultury, proponuję po obejrzeniu Zimnej rewolucji wybrać się na spacer do Zamku Ujazdowskiego. To pół godzinki raźnym krokiem, przy czym większą część trasy można pokonać, wędrując przez urocze parki.

Po drodze mija się Muzeum Narodowe, w którym twarzą dobrej zmiany był profesor Jerzy Miziołek. Urzędował krótko; minister Gliński powołał go na stanowisko w listopadzie 2018 r., a już rok później jasne było, że eksperyment nie wypalił i ministerialny nominat został zmuszony do podania się do dymisji. Ćwierć kadencji wystarczyło jednak profesorowi Miziołkowi, aby pogrążyć program Muzeum w chaosie, zwolnić lub sprowokować do odejścia pół setki osób, wdać się w groteskową wojnę z bananami w sztuce i pokazać dzieła Leonarda da Vinci… na podświetlanych wydrukach cyfrowych.

Następca profesora Miziołka, Łukasz Gaweł, wsławił się wystawieniem w sadzawce przed Muzeum Zatrutego źródła Jerzego Kaliny – figury przedstawiającej papieża Jana Pawła II brodzącego w wodzie i miotającego głazem. Była to najbardziej memiczna rzeźba w dziejach narodowej instytucji.

Od Muzeum do Zamku jest już naprawdę niedaleko; do przejścia zostało akurat tyle, aby podumać o dobrych zmianach w Teatrze Polskim we Wrocławiu, w Teatrze Starym w Krakowie, w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym, w Instytucie Teatralnym czy w Muzeum II Wojny Światowej. Osoby lubiące analogie, mogłyby porozmyślać sobie nawet o Janowie Podlaskim, ale nie ma już na to czasu, bo oto przed nami ukazuje się siedziba Centrum Sztuki Współczesnej, Zamek Ujazdowski.

Przed Zamkiem wyrasta zaś monumentalna instalacja. Przypomina pnące się ku niebu konary drzew i wykonana jest w skali iście dendrologicznej, tyle że zrobiona została… z plastikowej, utwardzanej folii. Pod rzeźbą, zatytułowaną Sięgając po niemożliwe, podpisana jest Ludwika Ogorzelec; praca stanęła przed Zamkiem niedawno, uświetniając przyznanie artystce nagrody im. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Tak się składa, że Zamek Ujazdowski stoi w enklawie zieleni w centrum Warszawy, w towarzystwie pięknych, starych drzew, w parku na pograniczu Łazienek. W przeszłości CSW korzystało z tego otoczenia, realizując projekty na temat miejskiej natury i ekosystemów. Teraz pokazuje przed swoją siedzibą masę plastiku, która – żeby było zabawniej – wyrasta z kwietnika z żywymi roślinami. Postawienie pracy Ogorzelec w takich okolicznościach przyrody, przed instytucją kultury i w czasach dyskusji o zmianach klimatycznych, jest tak przekorne, że niemal mi się podoba. Jednocześnie ten gest wchodzi w rezonans z dyskursem obecnej władzy, z jej zamiłowaniem do wycinek drzew, czynienia sobie Ziemi poddaną, a także do palenia węglem do końca świata i jeden dzień dłużej. I ten rezonans jest nieprzypadkowy. Praca Ogorzelec to nie tylko wyzwanie rzucone ekologicznej wrażliwości, lecz również widomy znak dobrej zmiany, która w CSW zachodzi od początku 2020 r. Stery w instytucji przejął wówczas powołany przez ministra Piotr Bernatowicz – historyk sztuki i kurator chętnie dający wyraz swojemu konserwatywno-katolickiemu światopoglądowi, proliferskim przekonaniom, ugruntowanym cnotom narodowym, zaniepokojeniu zagrożeniem, które dla cywilizacji łacińsko-judeo-chrześcijańskiej niesie ideologia gender oraz, last but not least, sympatii dla obecnej władzy.

Na pracę Ogorzelec spoglądałem jak na inskrypcję, którą w Boskiej Komedii Dante umieścił na wrotach piekieł: „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Gotowy na wszystko, wszedłem zatem do Zamku, żeby zobaczyć flagowy projekt lata w CSW, wystawę Jacka Adamasa pod tytułem Idź.

Idę!

Twórczość Jacka Adamasa to doskonałe case study do rozważań na temat dobrej zmiany w sztuce. Na przełomie lat 80. i 90. artysta studiował na warszawskiej ASP w tzw. Kowalni, pracowni, która uchodzi za kuźnię sztuki krytycznej. Jego koleżanki i koledzy ze studiów, tacy jak Katarzyna Kozyra, Artur Żmijewski czy Paweł Althamer, mają dziś status współczesnych klasyków, zrobili międzynarodowe kariery. Adamas zamieszkał z rodziną na wsi, pracował jako stolarz, działał jako aktywista społeczny i aukcjoner. Po katastrofie smoleńskiej zradykalizował się i został nieprzejednanym krytykiem III RP. Jego dyskurs zaczął rezonować z głównymi wątkami symbolicznej narracji prawicy. Żołnierze wyklęci, antykomunizm, krytyka Platformy Obywatelskiej ze szczególnym uwzględnieniem Donalda Tuska, katastrofa smoleńska, walka z „ideologią LGBT” – ulubione tematy Jacka Adamasa z ostatniej dekady pasują jak ulał do „przekazów dnia”, wokół których Prawo i Sprawiedliwość mobilizuje swoich zwolenników. Jedna z prac Adamasa to świnia ulepiona z masy papierowej pozyskanej z egzemplarzy „Gazety Wyborczej”. Artysta malował ją na różne kolory i „podkładał” politycznym przeciwnikom. Świnię pomalowaną na pomarańczowo i przyozdobioną rudą peruczką, zawiózł na spotkanie polityków PO. Trudno się dziwić, że po dojściu partii Jarosława Kaczyńskiego do władzy Adamas wszedł do ścisłej czołówki jej ulubionych artystów.

W CSW artysta zbudował monumentalną strukturę, którą nazwał odwróconą piramidą (symbolizującą, jak dowiadujemy się z kuratorskiej egzegezy, świat wartości postawiony na głowie). Jej ściany pokrywa fototapeta z komiksowymi kadrami, przedstawiającymi wykrzywione w grymasach twarze, wybuchy i onomatopeje typu „boom!”. Do wnętrza prowadzi podświetlony ultrafioletem tunel, w którym dudni muzyka techno. To mogłoby być wejście do klubu, ale w tym wypadku wiedzie do dalszej części wystawy; techniawkowo-komiksowo-ultrafioletowy zgiełk współczesności mamy już za sobą i wkraczamy w kojący półmrok. Majaczą w nim porozrzucane na posadzce kawały betonu, w których odlane są pojedyncze słowa, czasem urwane frazy – np. „dobro”, „w proch” czy „wój bezsilny niech”. W następnym pomieszczeniu czekają kolejne betonowe słowa, a w jeszcze następnym – jeszcze więcej słów. Jeżeli cierpliwy widz poskłada je sobie w wyobraźni, ułoży wiersz Zbigniewa Herberta Przesłanie Pana Cogito. Kto nie chce się bawić w tę układankę, rozwiązanie znajdzie w następnej przestrzeni wystawy, w której Adamas zainstalował megafon: z głośnika sączy się głos samego Zbigniewa Herberta deklamującego Przesłanie.

Wysłuchałem wiersza, więc wychodzę z galerii na zamkowy dziedziniec, ale to nie koniec wystawy. Niebo zasłania rozpięta nad dziedzińcem ogromna plandeka, z tekstem ułożonym z kolorowych liter wyciętych z gazetek reklamowych, niczym w anonimowym liście w starym, analogowym stylu. Czy muszę dodawać, że na plandece wydrukowano Przesłanie Pana Cogito? Wprawdzie tekst, niczym salwa oddana w powietrze, wydrukowany jest tak, aby widać go było z lotu ptaka (albo z gabinetu dyrektora CSW na ostatniej kondygnacji Zamku), publiczność zaś ogląda zapis wiersza od dołu, a więc w lustrzanym odbiciu, ale to nie szkodzi. Na tym etapie mamy już za sobą solidną powtórkę z Pana Cogito w betonie i na megafonie, więc rozpoznamy go również pisanego od prawej do lewej.

Adamas uważa jednak, że poezji nigdy za wiele, i zapisuje wiersz po raz kolejny, tym razem ideogramami przedstawiającymi gesty języka migowego, wydrukowanymi na wielkim banerze zasłaniającym jedną ze ścian dziedzińca.

Język migowy w druku? Tym posunięciem Adamas mnie zaskoczył; osoby głuchonieme nie są przecież analfabetami i używają języka migowego, kiedy chcą „usłyszeć” mowę albo coś wyartykułować, a nie przeczytać wiersz. Po rozwiązanie tego paradoksu sięgnąłem do towarzyszącej wystawie broszurki. Kurator Marcel Skierski pisze o zapisywaniu Herberta obrazkami migających dłoni tak: „Symbole kierują skojarzenia ku najsłynniejszemu chyba w cywilizacji łacińskiej przedstawieniu gestu – Stworzeniu Adama na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Nieliczni posługujący się językiem niesłyszących są wybrani, by odczytać znaczenie wiersza. Dla pozostałych instalacja na dziedzińcu oferuje redundancję znaków. W wypadku Stworzenia Adama Bóg wskazuje na człowieka, wyznaczając określony kierunek. Praca Adamasa operuje gąszczem gestów, z których trudno wyłonić czytelne wskazanie”.

Czy to wyjaśnienie mnie usatysfakcjonowało? Tak i nie. Tak, bo ulżyło mi, że Adamas jednak nie jest Bogiem. Dialog, w który jego drukowany w migające ręce baner wchodzi z Michałem Aniołem, pomijam milczeniem, bo zabrakło mi słów. Na szczęście, kiedy brak słów, zostaje zawsze poezja; recytowałem więc Przesłanie Pana Cogito, które zwiedzając wystawę, zdążyłem wykuć na pamięć.

***

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch

ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo (…)

I dalej w tym tonie; zresztą wszyscy znamy chyba ten wiersz, prawda? Pamiętam ciary, które chodziły mi po plecach, kiedy go czytałem za późnej komuny. Miałem wtedy z 15, może 16 lat, marzyłem o heroicznych czynach, może nawet o wzięciu udziału w jakimś powstaniu, i uważałem, że nie ma nic lepszego od spiżowych strof Zbigniewa Herberta.

Gdzie się podziały tamte ciarki? Nie czuję ich dziś, kiedy Jacek Adamas sufluje mi Przesłanie Pana Cogito przez megafon, na plandece i kiedy potykam się o fragmenty utworu odlane w betonie. Operacja, którą artysta przeprowadza na wierszu Herberta, przypomina proces mielenia i wałkowania, jakiemu poezja poddawana jest przez szkolnych belfrów. Po takiej obróbce najlepszy wiersz potrafi zmienić się w bezkształtną masę pozbawioną smaku i znaczenia.

Ale może nie ma co zwalać całej odpowiedzialności na Adamasa i jego skłonności do „redundancji” w recytowaniu i cytowaniu Przesłania? Również i bez Adamasowych betonów, megafonów i plandek ten wiersz nie brzmi w moich uszach jak dawniej. Ponawiane przez Herberta zachęty do aplikowania o przyjęcie „do grona zimnych czaszek” oraz zastępów „obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”, patos, moralny rygoryzm i mściwy nekrofilizm tej poezji raczej mnie dziś odstręczają, niż ekscytują, podobnie jak apele w rodzaju: „Bądź odważny gdy rozum zawodzi / bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy”. Jako egzaltowany młodzieniec wierzyłem, że rozum warto złożyć w ofierze na ołtarzu odwagi w imię wolności. Kiedy słucham Przesłania Pana Cogito dziś, uderza mnie, że ten wiersz mógłby recytować sobie każdy zamachowiec samobójca, idący „po złote runo nicości”, „do ciemnego kresu”, przekonany, że liczy się tylko danie świadectwa, bez względu na koszty; z odwagi pozbawionej rozumu wzięła się niejedna rzeź.

Zestarzałem się? Na pewno. A Herbert? Zmieniły się czasy. Pan Cogito porywał, kiedy czytało się go za komuny jako głos oporu wobec autorytarnej władzy. Buntownicza poezja źle znosi jednak awans do rangi poezji oficjalnej. Takie wiersze jak ten brzmią inaczej, kiedy recytuje się je w piwnicy konspiratorów, a inaczej, kiedy wybrzmiewają na salonach władzy i na państwowych akademiach. To nie wina Herberta; pisał swój wiersz w latach 70. i nie mógł wiedzieć, że jego imieniem będą nazywane ulice. Dysydenci i rebelianci mają prawo do patosu, jest im z nim do twarzy. W wykonaniu ministrów i ich faworytów patetyczna fraza odbija się głuchym echem.

Podobnie rzecz ma się z recytatorem Przesłania, Jackiem Adamasem. Artyście nie można zarzucić koniunkturalizmu; to nie on dostosowywał się do linii władzy, lecz wraz z nadejściem dobrej zmiany, to władza „dostosowała” się do jego narodowo-prawicowych poglądów, które głosił na długo, zanim mogło mu to przynieść korzyści. Adamas mówi dziś to samo, co 10 lat temu. Nie zauważył jednak, że fascynując się żołnierzami wyklętymi, sam już nie jest „wyklęty”, a jego „niezłomne” gesty trafiają teraz w próżnię, bo stał się artystą oficjalnym, dworskim. W zeszłym roku CSW ogłosiło z dumą, że kupiło od Adamasa Tonfy, neon przedstawiający pałki policyjne w kolorach tęczy. Instalacja miała opowiadać o symbolicznej przemocy, jakiej „normalni” ludzie doświadczają od „ideologii LGBT”. Tak się złożyło, że ogłoszenie zakupu zbiegło się w czasie z pałowaniem, które policja urządziła na Krakowskim Przedmieściu dzieciakom demonstrującym w obronie aktywistki LGBT, Margot.

Fakt, że Adamas nie potrafi dostrzec dwuznaczności pozycji, w której się znalazł, wskazuje, że choć powtarza w kółko Przesłanie, to jego istoty nie zrozumiał. Prawdziwy Pan Cogito idzie zawsze pod prąd i nigdy nie płynie z prądem nurtu wytyczanego przez oficjalną politykę kulturalną. Nie wpisuje się też w nagonki, ktokolwiek by ich nie urządzał.

***

Ostatnie słowo Przesłania Pana Cogito mówi „Idź”. Idę więc, nie bez ulgi zostawiając za sobą Zamek z dziedzińcem przykrytym plandeką i wymęczonym wierszem Herberta. Jaki jest morał z tej wystawy? Dostarcza go Marcel Skierski, który pisze o powinowactwie Herberta i Adamasa. „Na podobieństwo Pana Cogito mierzyli się z potworami, jakimi były komunizm i postkomunistyczne łajdactwo – dowodzi kurator. – Obaj są kronikarzami, których twórczość jest raportem z tego samego oblężonego Miasta”.

Kiedy przyszedłem do Zamku, nikt go nie oblegał, sale ekspozycyjne były puste – wystawę miałem tylko dla siebie. Czy zwrot konserwatywny, jaki trwa w tej instytucji od 2020 r., zniechęcił publiczność? A może po prostu są wakacje i do galerii chodzą tylko krytycy? Jakkolwiek by było, w słowach Skierskiego odbija się echem paranoiczny rys dyskursu dobrej zmiany. Zamek został zdobyty przez agentów tej zmiany, a jednak twierdza wciąż jest oblężona. PRL upadł ponad 30 lat temu, tymczasem Adamas dalej walczy z potworem komunizmu – i z postkomunistycznym łajdactwem, choć władza, z którą ideowo jest mu tak po drodze, od sześciu lat jest u steru polskich spraw, wprowadza dobre zmiany w instytucjach kultury i stadninach koni, rozdaje zasłużonym osobom stanowiska w spółkach skarbu państwa, a słusznym artystom laury; sam autor Idź otrzymał ostatnio dwa ordery i nagrodę Ministra Kultury.

Wystawa Adamasa rzuca również światło na możliwą przyszłość Zachęty. W ogóle te instytucje łączy w tej chwili osobliwa więź. Zachęta opowiada o sztuce podporządkowanej linii partii przeprowadzającej społeczną zmianę, odgórną zimną rewolucję. A przecież w Zamku na swój sposób jest podobnie. Tu też zderzamy się ze sztuką uzgodnioną z partyjną linią. Różnica polega na tym, że Zachęta prowadzi na ten temat historyczny, krytyczny dyskurs, a Zamek praktykuje równanie do linii współcześnie, pogrążony w heroicznych fantazmatach. Niepokój o los Zachęty bierze się z obawy, że dobra zmiana przekształci ją w kolejną oblężoną twierdzę, w której w cieniu plastikowego drzewa trwać będą wyprawy do ciemnego kresu, po złote runo nicości.

Zimna rewolucja. Społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej wobec socrealizmu 1948–1959
Zachęta, Warszawa, do 19/09/2021
kuratorka i kurator: Joanna Kordjak i Jérôme Bazin
www.zacheta.art.pl

***

Jacek Adamas
Idź
Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, do 26/09/2021
kurator: Marcel Skierski
www.u-jazdowski.pl

Czytaj również:

Znów mamy lata 20., czyli Republika Weimarska w Krakowie Znów mamy lata 20., czyli Republika Weimarska w Krakowie
i
Wystawa „Nie tylko Bauhaus. Międzywojenna fotografia niemiecka i polskie tropy”, Międzynarodowe Centrum Kultury, Kraków
Doznania

Znów mamy lata 20., czyli Republika Weimarska w Krakowie

Stach Szabłowski

Któż nie chciałby mieszkać w Republice Weimarskiej? Kto chciałby żyć w tym szalonym, skazanym na porażkę kraju? A może nie mamy wyboru i – chcemy czy nie chcemy – jesteśmy obywatelami podobnej republiki?

Takie oto pytania nurtowały mnie, kiedy oglądałem Nie tylko Bauhaus – wystawę fotografii w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie.

Czytaj dalej