Z Marcelim Szpakiem, tłumaczem literatury, a zwłaszcza komiksów, rozmawia Maciej Stroiński
Maciej Stroiński: Ustalmy najpierw, „z kim mamy przyjemność”. Tłumaczenia i artykuły podpisujesz najczęściej jako Marceli Szpak, czyli pseudonimem, co łatwo odgadnąć ludziom z mego pokolenia, z lat 80. (Dla młodszych odbiorców: taka bajka była). „Szpak”, o którym czytamy w notce biograficznej, że „nie istnieje”, to wariacja na temat twojego nazwiska z dowodu osobistego. W loginie do maila robisz z kolei aluzję do kultowej postaci z Imienia róży. Moja dodatkowa tożsamość (Destroix) pozwala mi pisać tak, jak inaczej pewnie bym nie umiał, np. kampowo – bo awatarowi wolno, skoro w pewnym sensie również nie istnieje. To jest jak z Normanem Batesem z Psychozy Hitchcocka, ale nie będę spojlował, jeśli ktoś jeszcze nie widział. Co Szpak uruchamia w Tobie?
Marceli Szpak: Szpak i wszystkie wcześniejsze oraz równoległe persony, z jakich zdarzało mi się i zdarza korzystać, to moje podstawowe narzędzia do kontaktu ze światem. Prawda taka, że urodziłem się piwniczakiem, jest mi dobrze z samym sobą w swojej głowie, mam niewielkie potrzeby społeczne, tyle co czasem wyjść na koncert albo techno, i niezbyt wielką cierpliwość do siedzenia z ludźmi dla samej przyjemności siedzenia, a na dodatek przyzerową koniecznością dzielenia się tym, co mi się tam w tej głowie móżdży, bo najczęściej nic specjalnie ciekawego ani odkrywczego. Co, jak łatwo się domyślić, niespecjalnie ułatwia życie, zwłaszcza w kwestii szukania pracy. Szpak był pomysłem na personę bardziej publiczną, na uruchomienie potrzeby wyjścia do ludzi, gadania z nimi, interesowania się nimi, znalezienia empatii i sposobów na własną ekspresję; Szpak był metodą wyjścia z piwnicy i sprawdzenia, czy ta sieka, którą mam we łbie, da się jakoś sprzedać. Zadziałało, powiedziałbym, aż nazbyt dobrze, szybko znalazłem sobie mikroniszki, gdzie mnie kupują i lubią w tej formie, więc już w niej zostałem, zrobiłem sobie z niej publiczną markę, pancerzyk i poganiacza na piwniczaka, który z natury i upodobań wolałby walnąć wiadro o dziesiątej rano i posiedzieć do wieczora, klikając z randomami w Magica, zamiast kombinować nad sposobami na swoje utrzymanie w schyłkowej fazie kapitalizmu na peryferyjnym rynku pracy. Teraz to Szpak sprawdza maile, ogarnia kolejne zlecenia, wymyśla niestworzone historie tłumaczące kolejny zawalony deadline i pakuje się z całym ADHD w setkę projektów naraz, a piwniczaka wypuszczam tylko do grania w gry, nazywając to weekendem lub wakacjami (jak siedzi i gra tydzień).
Czyli jesteś chłopak, który „lubi zagrać w fajną grę” (Klocuch, Kruci gang).
Niestety przy grach też bardziej jestem w pracy, niż wkręcam się w beztroską rozrywkę, bo jakoś tak wyszło, że w ostatnich latach giereczki coraz śmielej poczynają sobie z literaturą, przyciągają coraz lepiej piszących ludzi, którzy testują granice prozy (oraz procesy jej automatyzacji). Strasznie to wszystko ciekawe, nowe, słabo opisane i spina w sobie wiele zagadnień, które mnie interesują jako typa, który całe życie zajmuje się literaturą, komiksem i filmem. Znowu trochę jak ze Szpakiem: miała być ucieczka od rutyny dnia codziennego, zrobił się kolejny temat, który mam potrzebę rozkminiać, a nawet, tfu, o nim czasem pisać. Aktualna obseska to np. Fallen London, uniwersum oparte na postaciach tworzonych cudownie prostym patentem „przymiotnik+funkcja”, np. ktoś w stylu Melancholijna Fabrykantka, która sprawia, że bohaterowie od razu są jacyś, mają zaczątek intrygi i charakterystyki wpisany już w nazwę, a do tego dochodzi fantastycznie, kompletnie pop*** świat, zbudowany na obraz i podobieństwo wiktoriańskiej Anglii, tyle że takiej, która spadła pod ziemię, a potem wydała wojnę niebu. Jedna gra przeglądarkowa, dwa osobne tytuły na kompa, razem jakiś milion stron fantastycznej, jadowicie ironicznej prozy, jadącej bezlitosnym walcem po stereotypowej, stiff upper lip brytyjskości, może nawet i najlepsza literatura przygodowa napisana w XXI w., i to napisana częściowo automatycznie, z zastosowaniem zasad i reguł trzymanych równie karnie jak zasady i reguły OuLiPo, no ale schowane w giereczkach, więc krytyka literacka ma wyj***, a gamerska zwykle ucieka, jak jest tyle czytania pomiędzy klikaniem. Ale dobra, nie daj mi ględzić o giereczkach, bo będzie wywiad rzeka i ludzie zasną w toalecie przy czytaniu.
Twój wewnętrzny Szpak, zwrócony ku światu, przejął się tymczasem konkursem na młodzieżowe słowo roku, który organizator – PWN – postanowił odwołać. Podobno pisałeś coś o tym na fejsie. Myślisz, że ta sytuacja coś więcej nam mówi o tak zwanym całokształcie, o sytuacji w Polsce i w języku polskim? Mnie ubawiło, że ludzie od poprawności językowej przestraszyli się żywiołu.
Odruchowo protestuję, jak mi ktoś grzebie przy narzędziach mojego rzemiosła, zwłaszcza jeśli są to ludzie z realnym wpływem na język, a wydaje mi się, że ten konkurs to najmocniej nagłośniona i omawiana zabawa językowa w ciągu roku i faktycznie w pewien sposób kształtuje obraz języka. A raczej chciałby, ale czasem, jak w tym roku, potyka się o swoją zachowawczość. Oczywiście mam świadomość, że słowniki, podobnie jak encyklopedie, to księgi częściowo magiczne, służące takiemu zakłamywaniu świata, by pasował do ideałów leksykografów i encyklopedystek, zawierają w sobie projekty idealistycznych utopii, którym podporządkowane są poszczególne definicje i opisy, ale czasem ta hipokryzja wychodzi wyjątkowo wyraziście i boleśnie, i to był przypadek tego plebiscytu na młodzieżowe słowo roku. Mamy 2020 r., ulica wybuchła, jak nie wybuchała od 30 lat, wraz z falą protestów w tej czy innej sprawie popłynęła fala kreatywności językowej, a szanowne jury postanowiło ją w całości zignorować i pochylić się nad całkowicie sztucznym, wtórnym i zupełnie zbędnym synonimem „symetryzmu”, wypromowanym przez microfanbase jakiegoś niszowego blogaska dla studentów politologii. Reszta propozycji ponoć była zbyt wulgarna, obraźliwa albo jakaś nie teges z innych przyczyn. NO JA P*** Język bywa wulgarny, język służy obrażaniu, zwłaszcza władzy, język jest, był i będzie podstawowym narzędziem walki wykluczonych, także, a może i przede wszystkim w formie wulgarnej i obraźliwej. Ignorowanie tego w słownikach, zwłaszcza takich, które mają pretensje do opisywania tu i teraz, aktualnej rzeczywistości, jest grzechem przeciw językowi, za który odbierałbym legitkę językoznawcy. A wybranie synonimu symetryzmu w roku, w którym polszczyzna ulicy robiła wszystko, żeby ten j*** symetryzm, to zależym wynieść na kopach do lamusa, gdzie jego miejsce, to już dodatkowy, hipokrytyczny plaskacz dla polszczyzny. Więc się wk*** i kręcę inby na fejsie, bo mi psują narzędzia pracy.
Dla dramaturgii tego wywiadu chciałbym się z Tobą jakoś nie zgodzić, ale, niestety, zgadzam się w dwustu procentach. To był w ogóle powód, dla którego wyhaczyłem Cię do rozmowy: po katowickim panelu o tłumaczeniu komiksów napisałeś w komentarzu, że twoim żywiołem jest mowa ulicy, która średnio przejmuje się poprawnością, bo poprawność jest martwa, a mowa jest żywa. Mowa Cię bierze, a „język” usypia. Poprawność językowa kojarzy mi się wyłącznie ze sprawdzianem w podstawówce. Dlatego tłumaczysz przeważnie komiksy, że tam do tłumaczenia jest głównie gadanie? Myślałeś np. o tym, żeby przekładać dramaty?
Od dziecka czytam bardzo dużo i bezładnie, literatura to był mój pierwszy eskapizm i nałóg, więc przeszedłem już jakiś tysiąc zmian opinii, co uważam za dobrą literaturę. Miałem chwilę, że kochałem tylko tych, co potrafią napisać zdanie na kilometr, i do dzisiaj cierpi na tym mój styl wypowiedzi pisemnej, bo kropka trochę mnie brzydzi nadal, wolę żonglować średnikami; miałem okres, że liczyły się tylko pomysły i – jak ten typek z mema – dźgałem każdy tekst patykiem: „No weź, mnie zaskocz czymś, zrób coś”; miałem długie okresy focha na fikcję, tylko new journalism, gonzo i klasycy reporterki; miałem lata, że tylko wiersze i zgrabna metafora wydawały się coś komunikować. A teraz jestem w fazie, że najbardziej interesuje mnie sama gadka, to, jak literatura radzi sobie z tym, że każdy mówi inaczej, że wspólnota języka jest w dużej mierze fikcją, jeśli przyjrzeć się jej pod kątem gramatyki, stylu, słownictwa i definiowania pojęć w poszczególnych grupach społecznych i demograficznych. Komiks, zwłaszcza undergroundowy, dość mocno opanowany w ostatnich latach przez mniejszościowe nisze z własnymi idiolektami, slangami i stylami komunikacyjnymi, daje mi szansę skupić się właśnie nad tym, myśleć, jak wpasować te wszystkie nowe, nieznane w polskiej kulturze pojęcia i zjawiska w ten nasz język szelestów i rozwlekłości.
Chciałbym zahaczyć o wątek z szarej strefy, wątek narkotyczny w twoich tłumaczeniach. Przełożyłeś i Trawkę (wyd. Marginesy), komiks o delegalizacji marihuany, i Czary zjary (wyd. Timof i Cisi Wspólnicy, dałem siostrzeńcowi pod choinkę), które już w tytule czynią wyraźną aluzję. „Odbiłem sobie za lata hamowania Touretta przy tłumaczeniu literatury cnotliwej”. Dużo w twojej twórczości przekładowej energii emancypacji, przekraczania form i norm, bycia na przekór… Coś tracimy, nie pozwalając sobie na wyżej wymienione dopalacze językowe i używki? Zapytam wprost: zalegalizować?
Pamiętasz, jak mówiłem o fazach czytelniczych? Więc była też faza, że „ćpuny robią najlepszą literaturę”, bo przeczytałem Burroughsa, Ginsberga, dyskordian i całą resztę brodaczy, zakochałem się w Thompsonie i miałem na chacie ołtarzyk św. Welsha. Zakochałem się przy okazji też trochę w narkotykach i lokalnym środowisku miłośników rekreacji psychodelicznej (zawsze lubię wiedzieć, o czym czytam), co ostatecznie skończyło się tym, że sporadycznie trzeźwy przełożyłem Lęk i odrazę w Las Vegas Thompsona i na wariata posłałem do Niebieskiej Studni, biorąc adres z neta. Odezwali się, że hej, spoko, trochę niedorobione, ale bierzemy, popracujemy nad tym, dostałem bardzo trzeźwego redaktora, który dopasował to do polszczyzny bardziej standardowej i wyprostował wszystkie moje amatorskie kiksy (dzięki, Maciek!), a do mnie dotarło, że strasznie mi się podoba ta robota, płacą mi za zajmowanie się książkami, które kocham! I mogę siedzieć na chacie! Pierwsze w dłuższym okresie okazało się nieprawdą, płacą mi za zajmowanie się książkami, które się sprzedają, drugie – sto pro prawda, ale wciąż mam upodobanie do literatury narkotycznej, wszelkiego przegięcia i dziwactwa, opowieści z marginesu, tekstów, dla których literatura pierwotnie jest czymś, co się przeżywa, przemiela w anegdotkę, a potem może kiedyś spisze, naginając do formalnych struktur literackich lub naginając struktury pod opowieści – albo i nie, będzie tylko istniała w formie oralnej na ćpuńskich czy queerowych nasiadówach. Czary zjary są całe z takich nasiadówek, ich język to jest język ciągłej zmuły, urwanego kontekstu, lament codziennej ch***, gdzie tylko wiadro, piguła i kwasy pozwalają zapomnieć, że żyjemy w okresie nieustającego końca świata i nic nie ma sensu. I zasadniczo też nie są za bardzo skuteczne, ale przynajmniej tanio. Oczywiście, że się momentalnie w tych gadkach zakochałem, bo mam ich tysiąc w głowie, przeleciałem takich rozmów między 17. a 30. rokiem życia, nie wiem ile, ale na pewno za dużo, i zaraz wiedziałem, jak bohaterowie tego komiksu mówią po polsku i kto dokładnie mi takie rzeczy kiedyś opowiadał. Tak wyszło w sumie, że oba te tomy zrobiłem na flashbackach, co dość spowalnia robotę, bo jednak prościej sobie ten język jakoś ustandaryzować, niż błąkać się po wspomnieniach i szukać, czy ja to już gdzieś słyszałem, no ale uporczywy pomysł jest uporczywy, przestałem z tym walczyć. Trawkę sam wciskałem wydawnictwu, bo stan powszechnej edukacji narkotykowej jest daremny, jesteśmy gdzieś na etapie Stanów Zjednoczonych pod koniec lat 50. i trochę nie chce mi się już czekać, aż coś się poprawi, a ten komiks prosto i rzetelnie tłumaczy, skąd polityczno-społeczne paranoje w stosunku do nisko szkodliwego chwasta, który od tysiącleci podkręca nam percepcję kultury i sztuki. Z legalizacją mam lekki problem, bo jeszcze tyle we mnie zostało z anarchisty, że wolę, żeby Seba zarobił, a nie pan premier, a ktokolwiek kasuje większość zysków, i tak wyda na krzywdę ludzkości i jakieś rządy się przy tym obłowią. Za to zawsze będę dawał głos za edukacją, za poszerzeniem pola wyboru z „narkotyki to śmierć” vs „cała Polska wali w noska” (tytuł piosenki Cypisa), za pokazywaniem wszystkich odcieni użytkowania i towarzyszących im tradycji, za prowadzeniem racjonalnej dyskusji umożliwiającej podjęcie świadomej, indywidualnej decyzji, czy się w to bawić, czy nie. I literatura jest tu superważnym narzędziem, pomaga kształtować, jak o tym myślimy, mówimy, jakie nakładamy kategorie moralne. To samo zresztą dotyczy wszelkich innych odmienności i nisz, które tworzą swoją kulturę, bo raz: chcą sobie wyjaśnić siebie, dwa: chcą wyjaśnić siebie innym – chcą się po prostu dogadać. A rolą tłumacza jest tę gadkę, wymianę międzykulturową umożliwić, wejść w pośrednictwo między Amerykanami a Polakami, ćpunami i trzeźwymi, queerami i normikami. Nie mamy wspólnoty języka, ale mamy wspólnotę doświadczeń, które da się przełożyć i na spokojnie wyjaśnić.
Ostatnio ukazało się boskie tłumaczenie Alicji w Krainie Czarów – na śląską gadkę. Pewnie widziałeś na Forum Tłumaczy Literatury. Śląsk to zielona wyspa, jeśli chodzi o musztrę językową: Wam jednym wybacza się pełną autonomię i regionalność. Mówię „Wam”, bo mieszkasz na Śląsku, choć nie wiem, czy „jesteś stamtąd”. Pytam więc o twoją śląskość: co Ci robi jako człowiekowi i jako człowiekowi piszącemu?
Śląski to mój absolutnie najpierwszy język, jedyny, jaki znałem do siódmego roku życia, bo polszczyzna istniała tylko w książkach i telewizji/radiu, w doma czy na placu raczej hanysowskie hardkory i kulturowy zakaz poprawnej polszczyzny, bo od razu się lądowało w grupie ciuli, z którymi nie idzie pogodać. Polski to coś, czego musiałem się dopiero nauczyć tak, jak potem kolejnych języków. Oczywiście polska szkoła i szerzej polska perspektywa na Śląsk robiła dużo, żebyśmy się wstydzili tego śląskiego – choć może już nie tak, jak w pokoleniu mojej matki, gdzie za posługiwanie się tym językiem w szkole groziły kary fizyczne i dyscyplinarne – i nie da jej się odmówić w tym sporej skuteczności, wstydziłem się swojego akcentu i wymowy aż do końca studiów pewnie, wystarczyło jednak wyjść poza obszar polskojęzycznej, kolonialnej refleksji o tym regionie, by przestać się przejmować urojeniami Polaków na jego temat. Dla wszystkich poza Polską jest jasne, że mamy osobny język i kulturę, oczywiście w zaniku, ale wciąż do uratowania i odbudowania, co robi się niemal każdego dnia. Retrospektywnie patrząc, jest spora szansa, że polska szkoła sekowania śląszczyzny jako jakiejś zbastardyzowanej polszczyzny dała mi impuls do zajmowania się wszelkimi formami mowy żywej i pozaoficjalnej, i jasne, że chodzą mi pomysły przetłumaczenia kilku ukochanych książek na śląski, z Mechaniczną pomarańczą na czele, gdzie polszczyzna pełniłaby tę funkcję inwazyjną, jak rosyjski i niemiecki w wersjach R i D, ale po pierwsze czas, po drugie hajs, po trzecie na tym etapie wierzę, że Grzegorz Kulik, odpowiedzialny między innymi za tę Alicję oraz szereg innych kanonicznych dzieł wprowadzonych w śląszczyznę, zrobiłby to lepiej, jestem totalnym fanem człowieka.
Otóż to: polskiego musiałeś się uczyć i dalej musisz, tak jak każdy tłumacz, bo przekładając komiksy jak np. Kłamstwo i jak to robimy (wyd. Timof i Cisi Wspólnicy), Sabrina (wyd. Kultura Gniewu) albo Tetris (wyd. Marginesy), korzystasz w mniejszym lub większym stopniu z podtypu mowy żywej, jakim jest slang młodzieżowy. Ten rejestr jest najłatwiej zepsuć, bo on z założenia ma nam, dziadom, być niedostępny, więc łatwo dośpiewać jakiś sztuczny twór, który nam się zdaje niezły, a dla właściwego targetu brzmi po prostu sztucznie. Jak robisz risercz na temat mowy młodzieży? Któryś pisarz, chyba Balzac, podobno zamykał się w szafie i podsłuchiwał rozmowy młodych panien. Ja kiedyś podłapywałem od swoich studentów, gdy im się wymsknęło, i tak np. poznałem czasownik „koksić” i rzeczownik „przegryw”.
Takie czasy, że naszą szafą jest Internet, a jednym z ważniejszych zadań kształcących – nieustanne podsłuchiwanie popkultury, krajowej i nie. Nie zliczę, ile razy przez ostatnich parę lat miałem flejmy i dyskusje z ludźmi w moim wieku, czyli w okolicach czterdziestki, którzy nie potrafią zrozumieć, co ja widzę w tych wszystkich Hewrach, Bartusiach 419, Zibexach, Młodych Pi czy innych Zdechłych Osach, łamanych na Rogala DDL i Syny, a ja tam, poza punkowymi klimatami, które zawsze były mi bliskie, widzę przede wszystkim język. Rap, czy się to komu podoba, czy nie, to jest w tym momencie jedno z dwóch największych laboratoriów polszczyzny żywej, reagującej na tu i teraz, starającej się na gorąco opisać bieżączkę słowami często tworzonymi ad hoc, od tymczasowego kontekstu, słowotwórczy kocioł, z którego uzus i słowniki od lat wyjmują to, co najbardziej przydatne w codziennej komunikacji. Drugi ogromny poligon neopolszczyzny to wszelkiej maści queerowe i gender-benderowe fora, grupy i strony, które śledzę namiętnie, bo tam, oddolnie, w ogniu rozmów, memów i krzyżowo rozdawanych fochów, wykuwa się całkowicie nowa forma języka, dostosowana do opisywania zjawisk dotychczas po polsku nieopisanych lub opisywanych na głębokich zapożyczeniach z angielszczyzny, które tworzą dodatkową barierę obcości i trudności komunikacyjnych. Totalnie kibicuję tym dzieciakom, bo nie walczą z językiem dla popisów formalnych, dogłaskania własnego ego czy czystej radości trollingu (choć są wśród nich też trolle wybitne), tylko potrzebna im taka polszczyzna, w której mogą opisać siebie we własnych kategoriach, a nie tych, które narzuca „normatywna” większość. Cieszy mnie, że te środowiska się coraz lepiej organizują, podejmują coraz szerzej zakrojone inicjatywy, jak choćby „Słownik Neutratywów Języka Polskiego” na fejsie, i wydaje mi się to jednym z najciekawszych frontów walki o komunikacyjną przejrzystość polszczyzny w tym stuleciu, o to, by język obejmował i wyrażał wszystkich, a nie tylko absolwentów kultury patriarchatu.
Na koniec chciałbym Cię zapytać o rolę muzyki w twoim życiu i w twojej pracy tłumacza. Podobno bez dobrego ucha nie da się dobrze przekładać (twierdzi Michał Kłobukowski). Czego słuchasz i czy w trakcie pracy? Ja kocham muzykę, lecz muszę tłumaczyć w ciszy.
Nie ma pracy bez muzyki. To znaczy, wiem, że są ludzie, którzy potrafią albo muszą bez, ale moja robota zaczyna się każdego dnia od ustawienia playlisty, która będzie mi do pracy grała, a potem następuje paniczna zmiana muzyki, gdy się okazuje, że nie współgra mi z tekstem. Słucham podobnie, jak czytam – dużo i chaotycznie, od jazzu po techno, mam swoją galerię świętych od Billie Holiday po Aphex Twina, ten ostatni, gdybym był uczciwy, powinien dostawać jakiś procent od mojej roboty, bo przy jego płytach przetłumaczyłem i napisałem chyba najwięcej tekstów w życiu, a dodatkowo, oprócz komiksów, najbardziej właśnie lubię tłumaczyć różne biografie muzyczne. Zrobiłem autobiografię Billie dla Czarnego, bo wydaje mi się najpiękniejszą książką o życiu w muzyce i przez muzykę, jaką kiedykolwiek opowiedziano (bo jest to w pełni literatura oralna), zrobiłem solidne bio Louisa Armstronga, bo kocham Louisa, a w jego losach spina się cała historia pierwszego półwiecza jazzu, bardzo chciałbym zrobić autobiografię Milesa Davisa, ale pomiędzy ugłaskanym Tłuczkiewiczem a ekstatycznym Łobodzińskim nie zostało zbyt wiele miejsca na trzecią wersję przekładu, marzy mi się opublikowanie po polsku autobiograficznej Niny Simone, bo to kolejna święta w moim panteonie popkultu, ale na razie słyszę głównie, że to dla polskiego czytelnika postać zupełnie obca. Dodatkowo, spłacając swój dług wobec rapu, z którego nauczyłem się angielszczyzny równie skutecznie, co polskiego, brniemy z moim kochanym ziomeczkiem Czarnotą przez tłumaczenie już czwartego tomu komiksowej Genealogii hip-hopu Eda Piskora, demolując polszczyznę z lat 80. ubiegłego wieku, by pasowała do czarnych nawijek ze środka Bronksu. Dodatkowo, niemal całkiem na poważnie wierzę, że muzyka to tak naprawdę nasz jedyny wspólny, powszechny język, znacznie skuteczniejszy komunikacyjnie niż dowolne formy mowy czy pisma, i z tej strony to też jest dla mnie ogromnie fascynujące, zwłaszcza że tylko na koncertach czy rejwach doświadczam tych jazd emocjonalnych, które zwykło się wiązać z doświadczeniem religijnym i oprawiać w opowieści o zmyślonych bytach i inną literaturę. I właściwie możemy skończyć na tym, że zostałem tłumaczem dlatego, że język to stosunkowo najprostszy do opanowania instrument muzyczny (na gitę i klawisz okazałem się za tępy i leniwy). Gdyby nuty były prostsze, a moje poczucie rytmu na trzeźwo nie wywalało się na pysk przy klaskaniu na dwa, to pewnie miałbyś teraz wywiad z trzecioligowym raperem.
Marceli Szpak:
aka Marcin Wróbel, urodzony w latach 70., Ślązak, tłumacz literatury, a zwłaszcza komiksów, literaturoznawca, dziennikarz, autor ponad 100 przekładów literatury pięknej i nie tylko, współautor istniejącego w dwóch egzemplarzach Słownika popkultury polskiej po 1990 roku. Mieszka w Tymczasowej Strefie Autonomicznej.