Odpowiedzi i drzewa oliwne potrzebują czasu Odpowiedzi i drzewa oliwne potrzebują czasu
i
„Dziewczyna z granatem” (fragment), William-Adolphe Bouguereau, 1875 r., The Art Institute of Chicago/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Opowieści

Odpowiedzi i drzewa oliwne potrzebują czasu

Pierwsza księga miłości
Rafik Schami
Czyta się 7 minut

Kiedy wojna trwa latami, tortury i śmierć bliskich osób stają się częścią codzienności. Zupełnie inaczej niż miłość, która w skonfliktowanym świecie prawie zawsze jest czymś nieodpowiednim.

Damaszek, wiosna 1960

1 Pytanie

– I rzeczywiście wierzysz, że nasza miłość ma szansę?

Farid nie zadał tego pytania po to, żeby przypomnieć Ranie o wojnie między ich rodzinami, ale dlatego, że marnie się czuł i tracił nadzieję.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiedy przed trzema dniami jego przyjaciel Amin wychodził z domu, został zatrzymany przez tajną policję i wywieziony. Od czasu połączenia Syrii i Egiptu, czyli od wiosny 1958 roku, zaczęła się nagonka na komunistów. Rok 1959 był szczególnie okropny. Prezydent Satlan wygłosił wściekłą mowę przeciwko reżimowi dyktatora Damiana w Iraku i komunistom. Nawet kiedy rok dobiegał końca, nie było wytchnienia, także nocami pędziły po ulicach stolicy jeepy służb specjalnych ze swoimi ofiarami. Pozostawione rodziny płakały ze strachu. Mówiono o krwawej nocy sylwestrowej. Z ust do ust przekazywano sobie szeptem wieści wywołujące jeszcze większy strach przed służbami specjalnymi, które zdawały się mieć swoich szpiclów w każdym mieszkaniu.

W tamte dni miłość wydawała się Faridowi luksusem. Spędził z Raną bez przeszkód kilka godzin w domu swojej zmarłej babci. Tu w Damaszku każde spotkanie z ukochaną było jak oaza pośrodku pustyni samotności. Zupełnie inaczej niż podczas tygodni spędzonych w Bejrucie, gdzie ukryli się przed ośmioma laty. Tam każdy dzień zaczynał się i kończył w ramionach Rany. Tam miłość była jak łagodny rozległy pejzaż nad rzeką.

Dom babci jeszcze nie został sprzedany. Claire, mama Farida, dała mu przed południem klucz.

– Ale majtki pozostają na miejscu – powiedziała żartobliwie.

Słońce świeciło, lecz dzień był lodowaty. Kiedy wszedł do domu, uderzyła go zatęchła wilgoć. Otworzył okna, wpuścił świeże powietrze, a potem rozpalił ogień w piecach w kuchni i sypialni. Niczego na świecie Farid nie nienawidził bardziej niż zatęchłego, wilgotnego chłodu.

Kiedy tuż przed dwunastą przyszła Rana, piece były już rozgrzane do czerwoności.

– Czy chcieliśmy się spotkać w hammamie, czy w domu twojej babci? – zażartowała.

Była jak zawsze zniewalająco piękna, ale on i tak nie pozbył się poczucia zagrożenia. Kiedy ją całował, myślał o Inderze, który w czasie powodzi siedział bezsilny na dachu, bezskutecznie szukając pomocy i powoli tonąc w mokrej śmierci. Farid obejmował ukochaną tak mocno jak tonący. Serce dziewczyny uderzało w jego pierś.

Marzł mimo gorąca. Jej uśmiech tylko na parę sekund uwalniał go od strachu, który wciąż się pojawiał i nieskrępowany wybiegał mu naprzeciw.

– Jesteś dzisiaj uosobieniem przyzwoitości – dogryzła mu, kiedy po kilku godzinach opuszczali dom. – I to tak, jakby moja mama zobowiązała cię do tego, żebyś na mnie uważał. Nawet spodni nie… – Dźwięcznie się roześmiała.

– To nie ma nic wspólnego z twoją mamą – powiedział, chcąc jej to wyjaśnić, ale nie mógł poskładać słów. Milczał, idąc obok niej uliczkami do parku As-Sufanijja, w pobliżu Bab Tumy [Bramy Świętego Tomasza – przyp. tłum.]. Każdy jeep budził w nim strach.

Z radia w kawiarni dobiegały słowa prezydenta, który namawiał wrogów republiki do zaciętej walki. Satlan miał piękny męski głos. Kiedy mówił, odurzał Arabów. Radio było jego magicznym pudełkiem. Przy ponad osiemdziesięciu procentach analfabetów opozycja nie miała żadnych szans. Kto rządził radiem, ten miał naród po swojej stronie.

Naród kochał Satlana, bała się go tylko maleńka zrozpaczona opozycja, lecz po fali bezlitosnych aresztowań całe miasto opanował szczególny lęk. Wkrótce jednak damasceńczycy o wszystkim zapomnieli i znowu z uśmiechem zajmowali się swoimi interesami – myślał Farid, kiedy doszli do parku.

Strach był jak drapieżnik pożerający jego spokój. Farid wcią rozmyślał o Aminie, glazurniku, który musiał teraz znosić tortury. Amin był nie tylko przyjacielem, ale także łącznikiem między komunistycznym związkiem młodzieży, do którego od paru miesięcy należał Farid, a kierownictwem partii w Damaszku. Jeszcze kilka dni temu zapewniał go, że dobrze się ukrył i zerwał wszystkie prowadzące do niego powiazania. Amin był doświadczonym działaczem podziemia.

Kilka tygodni temu mama Farida przy porannej kawie powiedziała nagle, że śmierć jej rodziców, ciotek i wujków sprawiła, że czuje się jednocześnie smutna i naga, ponieważ̇ mur ochronny złożony z osób starszych w rodzinie rozpadł się i teraz ona stoi bliżej przepaści. Obecnie on sam patrzył nagi w przepaść. Wszystko zdawało się chwiać. Jego przyjaciel Jusuf opowiadał się ślepo za Satlanem i wymyślał na „agentów Moskwy”, jak prezydent nazywał komunistów. Farid był jego zdaniem w niewłaściwej partii – jako jedyna istota ludzka wśród osób pozbawionych serca. Nadejdzie jednak czas, że wystąpi z tej partii. Jak Jusuf mógł tak mówić?

Rana była dla Farida wielkim szczęściem. Kochał ją tak bardzo, że niemal pragnął, aby się rozstali i w ten sposób uniknęli ryzyka prześladowań. Patrzył na jej ucho. Musiał ją kochać już choćby tylko za to. Za niewinne ucho.

Rana długo milczała, patrzyła na bawiące się w parku dzieci, lecz jej uwagę przyciągała tylko jedna dziewczynka, która odgrywała przedstawienie z daleka od grupy. Tańczyła i kręciła się w kółko, potem nagle stawała bez ruchu i osuwała się na ziemię, jakby trafiona kulą. Zaraz potem znowu wstawała i od nowa tańczyła, aby za chwilę znów upaść.

Już dawno w Damaszku nie było takiej pogody: błogosławieństwo, jakie wcześniej przyniósł zimowy deszcz, teraz zniszczyło wiosenne zimno. Kwiaty i pączki obmarzły.

Był to pierwszy słoneczny dzień po mnóstwie dni mokrych. Mieszkańcy Starego Miasta – bladzi i kaszlący – masowo wylegali ze swoich lepianek, które nie nadawały się na chłody, w poszukiwaniu ogrodów i parków poza murami miasta. Dorośli grillowali, pili herbatę, grali w karty, opowiadali różne historie lub też, patrząc tępo przed siebie, palili swoje fajki wodne. Ich dzieci bawiły się, hałasując, chłopcy – piłkami, a dziewczynki – kołami hula-hoop, które dopiero co przyszły z Ameryki i w okamgnieniu opanowały Damaszek. Dziewczęta kręciły biodrami, starając się wprawić plastikowe koła w ruch. Większość była jeszcze nieporadna, ale niektóre potrafiły już kręcić kołem nawet przez minutę.

Wydawało się, że zimno wcale nie przeszkadza tańczącej dziewczynce. Jej ruchy miały tę szczególną letnią swobodę. Rana obserwowała szyję dziecka i zadawała sobie pytanie, jaki znak namalowałaby w powietrzu krew, gdyby rzeczywiście małą trafiła kula. W przypadku jej ciotki Jasmin strumień krwi namalował na ścianie symbol nieskończoności – poziomą ósemkę. Pozostała tam przez dziesięć lat. Jasmin, najmłodsza siostra ojca Rany, wróciła z Bejrutu, gdzie dawno temu ukryła się wraz ze swoim muzułmańskim mężem przed gniewem swojej rodziny. Tęskniła za Damaszkiem, swoim miastem, i za matką. Na parę sekund na ustach Rany pojawił się uśmiech, ale jedynie po to, aby znowu zniknąć. Myślała: to chyba rodzinne, że wszyscy uciekają do Bejrutu.

Pewnego letniego dnia ciotka Jasmin zaprosiła ją do słynnej lodziarni Bakdasz na bazarze Al-Hamidijja. Tam powiedziała jej radośnie, jakby mimochodem:

– Życie w Arabii od wieków oscyluje między dwoma nieprzejednanymi wrogami – miłością i śmiercią – a ja zdecydowałam się na miłość.

Śmierć jednak nie zaakceptowała jej decyzji.

Samuel, siostrzeniec Jasmin, zastrzelił ją przed wejściem do kina, jej towarzysz uciekł i wyszedł z tego bez szwanku. Do niego Samuel nie strzelał, stanął za to nad swoją krwawiącą ciotką i, niemal krzycząc, zawołał do przechodniów:

– Uratowałem cześć mojej chrześcijańskiej rodziny, ponieważ moja ciotka przez małżeństwo z muzułmaninem zmieszała ją z błotem!

Wielu przechodniów biło mu brawo.

Samuel, rozpieszczony syn ciotki Amiry, miał wówczas szesnaście lat i nie odpowiadał za zabójstwo jak osoba pełnoletnia. Wypuszczono go po roku więzienia. Krewni, triumfując i głośno śpiewając, zanieśli go ulicami na ramionach do domu jego rodziców. Tam ponad stu ludzi świętowało do rana jego bohaterski czyn. Nie świętował tylko Basil – ojciec Rany. Było to dla niego zbyt prymitywne, ale i on rozumiał konieczność zabicia swojej siostry. Przyniosła rodzinie hańbę.

Jedynie babcia Samia oznajmiła Samuelowi i jego matce, że przeklina go każdego dnia, jak tylko wstanie, i każdej nocy, zanim pójdzie spać. Jasmin była jej ukochaną córką. Chyba dlatego przebąkiwano, że Samuel – na czyjekolwiek byłoby to polecenie – zabił ciotkę nienawiścią swojej matki, która zawsze czuła się gorzej traktowana.

Rana od tego czasu nie zamieniła już ze swoim kuzynem ani słowa. Zawsze kiedy przychodził z wizytą do jej brata Jacka, zamykała się w swoim pokoju. Nie weszła też nigdy więcej do domu ciotki Amiry. Zdjęcie cioci Jasmin powiesiła zaś w swoim małym pokoiku obok obrazka Maryi.

Tego zimnego marcowego dnia Rana długo milczała i mocno ściskała ciepłe dłonie Farida.

Dziewczynka jeszcze raz upadła, tym razem niezwykle elegancko, i przez chwilę leżała cicho, dopóki jej ręce nie zaczęły trzepotać jak skrzydła motyla na znak, że do tego lezącego ciała wróciło życie.

W oddali ktoś radośnie wyśpiewywał słowa pełne melancholii i rozpaczy: Zmusiłam się do rozstania, aby cię zapomnieć. Była to najnowsza pieśń Umm Kulsum, pieśniarki z Egiptu. Ahmad Rami – nieśmiały, wrażliwy poeta, autor tekstu – przez pięćdziesiąt lat swojej miłości do Umm Kulsum napisał dla niej ponad trzysta pieśni, choć jego uczucie nigdy nie zostało spełnione.

– Potrzebuję czasu – powiedziała Rana – aby znaleźć odpowiedź.


Fragment książki Rafika Schamiego Ciemna strona miłości, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2016. Tytuł pochodzi od redakcji „Przekroju”.

 

ilustracja: Mieczysław Wasilewski
ilustracja: Mieczysław Wasilewski

 

Czytaj również:

Cała na biało Cała na biało
i
Biała Tara – ilustracja z rękopisu Ashtasahasrika Prajnaparamita Sutra (Doskonałość Mądrości), początek XII w., Metropolitan Museum of Art, zdjęcie: domena publiczna
Pogoda ducha

Cała na biało

Aleksandra Woźniak-Marchewka

Zapewnia ludziom zdrowie i długie życie, obdarza miłością i współczuciem. Potężna Biała Tara zajmuje w buddyjskiej religii szczególne miejsce. To czuła bogini matka, której miłość okazuje się silniejsza niż śmierć. 

Czasem nazywa się ją kobiecym Buddą. W Tybecie znana jest jako Drolma, lecz w Indiach oraz Japonii nosi imię Tara. Bogini pojawia się w 21 wcieleniach, ale szczególnym kultem otacza się dwa z nich: Tarę Zieloną i Białą. Jak rozpoznać tę drugą wśród dziesiątek postaci zdobiących wielobarwne thanki, czyli buddyjskie malowidła religijne? Właśnie dzięki charakterystycznej bieli symbolizującej współczucie, mądrość, a także brak dwóch zasłon umysłu, które są przeszkodami na drodze do oświecenia, czyli – w dużym uproszczeniu – stanu wyzwolenia od cierpienia. Pierwszą z zasłon są negatywne emocje, drugą – dualistyczna wiedza, podział na podmiot i przedmiot (dla oświeconego wszystko jest jednością).

Czytaj dalej