Ostatnio w mediach społecznościowych (a zwłaszcza w tym jednym) pojawiła się ogromna wataha dzików. Niemal wszyscy moi polscy znajomi pięknie prezentują ciekawski ryjek młodego dzika, którego w Puszczy Białowieskiej sfotografował kiedyś Adam Wajrak, a w sumie przez ostatnie 48 godzin tych dziczych profilówek pojawiło się ponad sześć tysięcy. Wygląda to bardzo ładnie, choć ciężko tych znajomych teraz rozróżniać. Ale to nagłe zdziczenie ma bardzo ponure powody.
Już w najbliższy weekend, czyli od 12 stycznia 2019, ma się w Polsce rozpocząć gigantyczna rzeź dzików. Oficjalnie chodzi o eliminację groźnego dla naszych świniowatych (czyli dzików i świń domowych, które zresztą są w zasadzie tym samym gatunkiem) wirusa ASF (African Swine Fever – Afrykański Pomór Świń), który od kilku lat jest w Polsce obecny, po tym jak przedostał się do nas przez wschodnią granicę. Dziki są jego naturalnymi nosicielami, ale nie o nie tu chodzi, lecz o występowanie wirusa w hodowlach świń. Wirus ten nie jest niebezpieczny ani dla ludzi, ani dla innych gatunków zwierząt, ale wśród świniowatych jest niemal stuprocentowo zabójczy. Nic więc dziwnego, że hodowcy się go boją.
Sęk w tym, że choć, owszem, występuje on u dzików, te ostatnie praktycznie nie zarażają zwierząt hodowlanych, bo nie mają z nimi kontaktu. Zarówno naukowcy, jak i oficjalny raport NIK-u z 2017 roku podkreślają, że głównym źródłem zakażenia świń jest człowiek, a jedyną metodą powstrzymania rozprzestrzeniania się choroby jest zaostrzenie procedur bioasekuracyjnych na świńskich fermach. To jednak wiąże się ze znacznym wysiłkiem ze strony hodowców. Trzeba zapewnić sterylność chlewów, myć się, zmieniać obuwie i ubranie przed wejściem do pomieszczeń ze zwierzętami, zainstalować specjalne maty odkażające, upewnić się, że żadne zwierzęta nie wchodzą ani nie wychodzą z chlewu bez kontroli. Zwierzęta takie jak np. szczury, myszy i psy, które wprawdzie same na ASF nie chorują, ale mogą wirusa przenosić na sobie, jeśli miały z nim kontakt. Dobrze przestrzegane procedury bioasekuracji w praktyce gwarantują, że zwierzęta pozostaną zdrowe. Jak jednak łatwo sobie wyobrazić, hodowcom rzadko chce się zawracać głowę takimi zasadami – nic dziwnego, że według NIK ponad 70 procent ferm standardów tych nie spełnia.
Jednak z chorobą trzeba jakoś walczyć, a przynajmniej wykazać się, że się próbowało. No i padło na dziki. Dużo łatwiej jest skazać na zagładę całą ich polską populację, niż zmusić dumnego polskiego hodowcę do przestrzegania higieny. Stąd ten chory pomysł rządu, że należy wyeliminować dzika z naszej fauny. A to jest złe na wszystkich możliwych poziomach. Pomijając oczywiste względy etyczne związane z masowym tępieniem tylu niewinnych stworzeń, z ciężarnymi lochami włącznie (jest nawet za nie premia), takie masowe polowanie nie ma żadnego sensu. Po pierwsze, dziki są zwierzętami bardzo inteligentnymi, które potrafią poradzić sobie w różnych środowiskach. Typowym terenem ich występowania są lasy mieszane, ale dobrze się czują także na polach i w pobliżu naszych siedzib, włącznie z centrami wielkich miast. Całkowita ich eliminacja jest po prostu niemożliwa, a przy doskonałych zdolnościach rozrodczych tego gatunku, jego populacja szybko się odbudowuje.
Po drugie, tępienie dzików nie tylko nie przyniesie obiecywanych efektów, bo to nie dziki zarażają świniom w hodowlach, ale wręcz może przyspieszyć roznoszenie się choroby po całym kraju. Dziki to społeczne zwierzęta żyjące w rodzinnych grupach zwanych watahami. Polowanie sprawia, że grupy te się rozpraszają, a przerażone, ocalałe z pogromu zwierzęta rozchodzą się w poszukiwaniu bezpieczniejszych rejonów. W dodatku samo polowanie prowadzi często do pozostawiania w lesie zwierzęcych tkanek (same ciała martwych zwierząt myśliwi zobowiązani są do zabrania ze sobą), takich jak wnętrzności i krew, a wirus ASF może w niektórych z nich przetrwać nawet kilkanaście miesięcy. A później zakrwawieni myśliwi wracają zakrwawionymi samochodami z zakrwawionymi zwłokami i psami, które miały z nimi kontakt. Wielu członków kół łowieckich to rolnicy, część to hodowcy świń, którzy przecież nie będą za każdym razem sterylizować i zmieniać wszystkich ubrań. Efekty łatwo sobie wyobrazić, ale nie jest to tylko kwestia wyobraźni, a raczej potwierdzone przypadki. W tym roku mówi się nawet o zastrzeleniu 210 000 zwierząt i to w wyjątkowo krótkim okresie. Tylko że podobne liczby dzików zabijano u nas już w poprzednich latach, a mimo to ASF rozprzestrzenia się i to coraz szybciej.
W dodatku dziki są integralną częścią leśnego ekosystemu. Jest ich dużo, są wszystkożerne i żarłoczne, więc trudno sobie wyobrazić wszystkie skutki ich eliminacji. Wiadomo, że spulchniają glebę, ułatwiając kiełkowanie roślinom i żerowanie innym zwierzętom. Dziki zjadają też podziemne larwy wielu owadów oraz gryzonie, więc ich zniknięcie doprowadzi do wzrostu liczebności gatunków, z których wiele niszczy nasze lasy hodowlane i plony na polach. Same zaś dziki są typowym pokarmem wilków, więc tam gdzie wilki są obecne, będą musiały przerzucić się na inny rodzaj ofiar, takich jak sarny, jelenie i zwierzęta hodowlane. W najczarniejszym i całkiem niestety realnym scenariuszu, kolejne po dzikach będą więc wilki. Wszystko rozbija się o nasze przekonanie, że tylko my potrafimy przyrodę dobrze urządzić i że mamy wobec innych zwierząt pozycję nadrzędną, że mamy większe od nich prawa i możemy o nich dowolnie decydować.
Wielu jednak ludzi tak nie uważa. Stąd to ogólnopolskie oburzenie, stąd te dzicze profilówki. Jednak choć takie działania dają nam poczucie wspólnoty, pokazują, że jest nas sporo i zachęcają nas do zainteresowania się sprawą, same w sobie oczywiście nie wystarczą. Mogą jedynie pokazać politykom, że jest nas sporo, a my też możemy głosować, podobnie jak hodowcy świń, którym decydenci starają się przypodobać. Żeby jednak skuteczniej bronić dzików, musimy zrobić więcej. Trzeba podpisywać petycje, protestować na ulicach, a może nawet wybrać się w weekend na spacer do lasu? Piękną mamy zimę i ruch na powietrzu dobrze nam zrobi. A że komuś może się przez to nie udać polowanie, to trudno.