Opowieść o powieści, której nie ma
i
Anton Melby „Latarnia morska w Stora Bält”, 1846 r.
Doznania

Opowieść o powieści, której nie ma

Antonio Tabucchi
Czyta się 4 minuty

Historia, którą pragnę opowiedzieć, przydarzyła się pewnej nie istniejącej powieści. Jej tytuł: „Listy do Kapitana Nemo”, zmieniony został później na „Nie ma nikogo za drzwiami”.

Pomysł, o ile pamiętam, narodził się wiosną 1977 roku podczas piętnastu dni spędzonych w prostocie i uniesieniu w pewnej wiosce nie opodal Sieny. Nie wiem dokładnie, co mi podsunęło jej pomysł: po części pewne wspomnienia mało wiarygodne, zważywszy, że prawie zawsze urozmaicam je moją fantazją, po części nagła potrzeba czystej fikcji, której znaczenia nigdy nie należy lekceważyć, a w pewnej mierze samotność, nieodłączna towarzyszka pióra. Nie namyślając się wiele, stworzyłem powieść i posłałem wydawcy, który uznał ją za zbyt aluzyjną, trochę niejasną i z edytorskiego punktu widzenia niezbyt przystępną i czytelną. Miał chyba rację. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, jakież to, literacko mówiąc, walory mogłaby posiadać.

Odłożyłem ją do szuflady pełen ufności, że mrok i zapomnienie korzystnie wpływają na powieści. A może naprawdę o niej zapomniałem? Wpadła mi w ręce kilka lat później i fakt odnalezienia jej sprawił na mnie dziwne wrażenie. Wynurzyła się niespodziewanie z ciemnych zakamarków komody, spod sterty papierów, jak łódź podwodna wypływająca z granitowych otchłani. Dopatrzyłem się w tym oczywistej metafory, niemal przesłania (łódź podwodna pojawia się także w powieści), i jakby na usprawiedliwienie czy za pokutę (to ciekawe, jak łatwo powieści mogą wywołać w nas poczucie winy) odczułem potrzebę dopisania posłowia, które jako jedyne do dziś ocalało, z wciąż aktualnym tytułem: „Po zakończeniu”.

Było to chyba zimą 1979 roku. Wprowadziłem do powieści jeszcze kilka poprawek, a potem powierzyłem ją innemu wydawcy, który ze względu na swój charakter wydawał się bardziej skłonny do opublikowania książki niełatwej w odbiorze. Mój wybór okazał się słuszny, wkrótce zostało osiągnięte porozumienie, a ja przyrzekłem dostarczyć książkę do jesieni. Pomimo to latem, przez całe wakacje woziłem maszynopis w walizce. Czułem, że potrzebuje trochę towarzystwa po tak długim osamotnieniu.

Przeczytałem go raz jeszcze pod koniec sierpnia. Znajdowałem się wtedy nad Atlantykiem, w starym domostwie zamieszkiwanym przez wiatr i duchy. Nie były to bynajmniej moje urojenia, lecz prawdziwe, udręczone istoty, które można było dostrzec przy odrobinie chęci i uwagi. Poza tym moja uwaga była w owym czasie szczególnie wyostrzona, bo dobrze znałem historię tego domu i jego mieszkańców, którzy dzięki niezbadanym kolejom losu stali się z pewnych względów częścią mojego życia.

Tymczasem nadszedł wrzesień z falami rozbijającymi się z furią o brzeg, zwiastunkami zrównania dnia z nocą; w domu brakowało czasami prądu, drzewa w pobliskim parku niespokojnie potrząsały konarami, nocą korytarze wypełnione były stękaniem starego drewna; z rzadka paru przyjaciół przyjeżdżało na kolację, reflektory ich samochodów zakreślały białe wstęgi w ciemnościach, dom stał nad skalistym brzegiem morza z przyprawiającym o gęsią skórkę urwiskiem i kłębiącymi się w dole falami; byłem bez wątpienia sam, a w takim egzystencjalnym osamotnieniu łatwo nawiązać kontakt z niespokojnym światem duchów. Prawdziwe dialogi są jednak niemożliwe i trzeba zdać się na dziwaczną, nieprzetłumaczalną mowę, zawierzając wymyślonym naprędce fortelom. Najlepiej jednak było zawierzyć mowie światła. Po drugiej stronie zatoki znajdowała się latarnia morska. Wysyłała dwa światła rozbłyskujące po cztery razy. Dzięki tej grze świateł stworzyłem „duchowy” język, niezbyt precyzyjny, ale wystarczający do najprostszej konwersacji.

Niejedną noc cierpiałem na bezsenność. Stary dom miał wielki taras, na którym spędzałem noc, rozmawiając z latarnią, to znaczy posługując się nią, zależnie od sytuacji, do przesyłania i odbierania wiadomości. Naturalnie ja decydowałem o wszystkim. Niektóre sprawy są naprawdę o wiele prostsze, niż można sądzić; wystarczy na przykład pomyśleć: dziś w nocy nadaję albo: dziś w nocy odbieram. I po kłopocie.

W czasie tych nocy poznałem wiele historii. Nadawałem, muszę przyznać, mało; większość czasu spędzałem na słuchaniu. Te istoty garnęły się do rozmowy, tak więc tkwiłem tam zasłuchany w ich historie, usiłując odszyfrować komunikaty często zakłócane, niejasne i urywane. Co więcej, czułem wyraźnie, że były to przeważnie nieszczęśliwe historie. I tak podczas tych niemych dialogów nadeszło jesienne zrównanie dnia z nocą. Tego dnia na morzu rozpoczął się sztorm, słyszałem, jak huczał aż do świtu; po południu jakaś olbrzymia siła zaczęła mącić wodne odmęty. Wieczorem ciężkie chmury zawisły nad horyzontem i łączność z moimi rozmówcami została przerwana. Około godziny drugiej, po daremnym oczekiwaniu na światło latarni, poszedłem nad urwisko. Ocean huczał nieznośnie, jakby przepełniony jękami, lamentami. Wziąłem ze sobą moją powieść i wydałem ją wiatrowi, kartka po kartce. Nie wiem, czy był to haracz, hołd, poświęcenie czy pokuta.

Od tamtego dnia minęło kilka dobrych lat i teraz historia napisana dawno temu wyłania się na nowo z mroków innych komód, innych czeluści. Widzę ją, tak jak zazwyczaj śnię, w kolorach czarno-białych albo w barwach bardzo stonowanych i delikatnych, spowitą lekką mgiełką jak subtelną zasłoną, która wycisza i wygładza. Za ekran, na którym jest wyświetlana, służy wieczorne niebo u wybrzeża Atlantyku, rozpostarte nad starym domem zwanym São José da Guia. Owym pradawnym murom nie przypominającym już tamtych, które znałem i wszystkim tym, którzy je znali i zamieszkiwali przede mną, tę nie istniejącą powieść czuję się w obowiązku zadedykować.


Tekst pochodzi z numeru 2604/1995 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Niedziela w Stawanger
i
rysunek: Janusz Maria Brzeski, archiwum nr 82/1946 r.
Doznania

Niedziela w Stawanger

Leopold Tyrmand

Rozdział I

w którym autor wyprowadza w pole niemieckie arbeitsamty i podejmuje nowy, niebezpieczny fach.

Czytaj dalej