Niecałe sześć miesięcy temu pisałem na tych oto łamach, że rodzinna nasiadówa z rumuńskiej Sieranevady spokojnie mogłaby odbywać się w Polsce. Nie minęło pół roku, a już mamy polską wersję filmu o zasiadającej przy wspólnym stole rodzinie. Cicha noc – nagrodzony Złotymi Lwami w Gdyni pełnometrażowy debiut Piotra Domalewskiego – chwyta się tego klasycznego dramaturgicznego chwytu, by dać nam przejrzeć się w ekranie kinowym niczym w lustrze. Ciekawe: w Sieranevadzie oglądaliśmy Rumunię w pigułce, ale akcja filmu w sumie mogłaby dziać się gdziekolwiek. W Cichej nocy – wręcz przeciwnie. Takie wigilie to tylko u nas.
Domalewski owo napięcie między obcym a lokalnym spojrzeniem podsumowuje bez owijania w bawełnę. Proponuje gorzką definicję Polaka, który „Polakiem” staje się dopiero po opuszczeniu granic kraju. „Po to mamy ten nasz kraj, żebyśmy mogli czuć się w nim ludźmi” – mówi w kulminacyjnym monologu grany przez Arkadiusza Jakubika ojciec głównego bohatera. Ojciec nieobecny, który spędził życie na jeżdżeniu po świecie za chlebem. Ojciec, którego los powiela teraz jego syn Adam (Dawid Ogrodnik), ekonomiczny imigrant przyjeżdżający do domu na Boże Narodzenie z Holandii. Przez to jedno pokolenie świat zmienił się nie do poznania, ale historia i tak się powtarza: polskość wciąż jest konfliktem tragicznym.
Już na tym etapie widać, że podobieństwo Cichej nocy do filmów rumuńskiej nowej fali – w tym Sieranevady – jest jedynie powierzchowne (co zauważył również Michał Oleszczyk). Niby mamy tu klatkę czterech ścian, w której krzątają się cztery pokolenia bohaterów, niby mamy szarobury „mały” realizm, ale Domalewski proponuje dużo bardziej klasyczną narrację. Taką z wyraźnym fabularnym zapalnikiem (powrót syna pierworodnego), z rozpisanymi między postacie postawami (vide monologowe tour de force Jakubika) oraz z dramaturgicznymi strzelbami, które czekają, by wypalić w trzecim akcie (może nawet trochę za bardzo). Ale to nic złego, tym bardziej, że Domalewski nie podąża ścieżką wydeptaną chociażby przez Wojtka Smarzowskiego. Cicha noc, choć czuła na nasze grzeszki i przywary, nie pisze polskiego rysopisu wódą i siekierą.
Motyw „rodzinnej wigilii na wsi” brzmieć może jak punkt wyjścia dla ciągu rubasznych żarciochów albo jakiegoś M jak mydło. Domalewski zgrabnie unika jednak mielizn kabaretu i telenoweli, kreuje bardzo wiarygodną, organiczną wizję. Domowa przestrzeń wydaje się tu faktycznie zamieszkana, z telewizora bucha obowiązkowo Kevin…, a bieganina między pokojami jest żywa i obfita w celne mikroobserwacje. Reżyser sam jest aktorem i może dlatego potrafił tak czule zainscenizować sieć napięć między dziećmi i rodzicami, braćmi i siostrami. W zasadzie (może z jednym wyjątkiem) nie ma tu czarnych charakterów: Domalewski i jego aktorzy pozwalają nam zrozumieć postacie nawet, kiedy te błądzą. Bohaterowie biorą sobie w końcu do serca ideę stołu wigilijnego i siadają do wspólnej kolacji, wbrew niezabliźnionym ranom, różnicom, wzajemnym żalom; niedoskonali, ludzcy. Jest w tym akcie nadzieja, ale jest i gorycz, świadomość, że sam gest dobrej woli nie zawsze wystarczy.
Cicha noc bardzo trafnie chwyta tę jakąś „naszość”. Adam, zdesperowany, by przełamać złą passę, by ułożyć sobie życie wbrew narodowemu fatum, to zwykły chłopak, ale zarazem postać niemal heroiczna. Ogrodnik bardzo subtelnie lawiruje między cichą determinacją a wzniosłymi ambicjami swojego bohatera – zarazem wycofanego, wsobnego, jak i skłonnego do zagrań pod publiczkę. Iście polskiego: niby niepokornego, a jednak zakompleksionego; wciąż świadomego swojego bycia Polakiem, mającego z tyłu głowy przerażającą myśl: „Jak mnie widzą?”. Oglądając film, trzymamy kciuki za Adama, by udało mu się – na przekór historii – wyszarpać od życia ten kawałek szczęścia, związać koniec z końcem. Niestety: razem z nim wiemy, że to jak walka z grawitacją.