Deborah Feldman urodziła się i wychowała w chasydzkiej społeczności nowojorskiego Williamsburga (konkretnie w grupie Satmar). W wieku 17 lat weszła w zaaranżowany związek małżeński, w wieku 19 – urodziła syna, ale w wieku 20 – wyprowadziła się wraz z mężem i dzieckiem do innej części Nowego Jorku. Zaczęła studiować literaturę.
Cztery lata później zabrała syna i uciekła. Od męża, od rodziny, od społeczności. Dziś mieszka w Berlinie i jest pisarką. W 2012 r. wydała autobiograficzną książkę Unorthodox: The Scandalous Rejection of My Hasidic Roots, która stała się bestsellerem i na podstawie której Maria Schrader (ta, która zagrała Paulinę Chiger we W ciemności Agnieszki Holland) zrobiła serial Unorthodox.
Głównym tematem historii jest ortodoksyjny judaizm i ucieczka od niego. Ten judaizm oglądamy trochę tak, że oczom nie wierzymy, bo tego typu społeczności pełne zakazów, nakazów i rytuałów rodem z wieków dawnych wyobrażamy sobie raczej w Iranie, Libii czy Arabii Saudyjskiej, a nie na Brooklynie, jednej z najbardziej hipsterskich dzielnic Nowego Jorku. A jednak. Ogrom przytłaczającej tradycji skupia się na kobiecie, a właściwie dziewczynce, której zabronione jest wszystko – od szkoły przez uprawianie sztuki, granie czy śpiewanie publicznie, pokazywanie ogolonej głowy, a nawet wychodzenie z domu z torebką w szabat. Nakazane jest za to być gospodynią, żoną i matką gromady dzieci, które musi urodzić w ramach odbudowywania narodu po Szoah. Warto jednak nie skupiać się jedynie na niej. Jest i jej mąż, Yanky, u którego – w dużej mierze dzięki dobrej grze Amita Rahava – również dostrzegamy wiele problemów. Podział płci i różnica ciężarów, które dźwigają, jest wyraźna, ale cierpią zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Yanky to wrażliwy chłopak zupełnie nieprzygotowany ani do roli męża, ani głowy rodziny, ani pewnie ojca, nie ma też pojęcia o roli kochanka, bo rozdrażniony łóżkowymi niepowodzeniami biegnie na skargę do matki i prawie ze łzami w oczach krzyczy na swoją żonę.
Ciekawą, może nawet najciekawszą postacią serialu jest drugoplanowy Moische (w tej roli Jeff Wilbusch). To buntownik, który pali jednego papierosa za drugim, strój ma luźniej założony, w dłoni smartfon, a w nim numer do szemranego kolegi Rosjanina, co to potrafi zorganizować nielegalne atrakcje. Słowa Moische wypowiedziane na placu zabaw są jednymi z ważniejszych w całej tej historii, bo widać, jak bardzo pragnie innego życia, Zachodu, zabawy, blagi i szaleństwa, ale nawet jeśli robi coś w tym kierunku, to i tak nie może uwolnić się od duchów zmarłych w Holokauście, od tej religii i tradycji, od tych strojów, rytualnych modłów nawet na kacu. I choć mówi, że na wakacjach to jest inny Talmud, to ten Talmud wciąż jest, a Moische wie, że cokolwiek by robił, to prędzej czy później i tak zawsze wróci do Williamsburga.
Unorthodox to nie tyle serial, ile miniserial, taki czteroodcinkowy, czyli w sumie jak film, choć w przeciwieństwie do większości produkcji Netfliksa tutaj jest to bardziej poziom filmu telewizyjnego niż kinowego. Póki historia dzieje się w Williamsburgu na podstawie książki Feldman i rad Elego Rosena (konsultanta ds. jidysz, z którym wywiad przeprowadził dla „Przekroju” Mikołaj Gliński), jest dobrze. Gorzej robi się, gdy akcja przenosi się do Berlina, a scenarzyści porzucają książkę i główną bohaterkę popychają na przez siebie samych wymyślone tory. Oto nagle dziewczyna, która przybyła do XXI-wiecznego europejskiego miasta ze świata praktycznie zamkniętego w otchłaniach przeszłości, w ciągu paru dni znajduje przyjaciół, chłopaka, kupuje fajne ciuchy i ogarnia nielegalny nocleg oraz prysznic, a zaraz pewnie dostanie stypendium na akademii muzycznej. Trochę to za szybko się dziejący skrót myślowy. Do tego ta złożona z politycznych poprawności paczka przyjaciół, jak Berlin w pigułce, wszystko tu jest: Żydówka drwiąca z Izraela, gej, który uciekł przed prześladowaniami w Nigerii, berlińczyk wychowany przez dziadków z Polski, dziewczyna z Jemenu czy Libii, kolorowi artyści, którzy jak się pojawiają, to zawsze w takim gwarze i rozgardiaszu, jakby zaraz mieli choreograficznie przeskakiwać ławki i zasiąść w tumulcie przy stole, jak jakieś chochliki albo brygada z autobusu w Scooby-Doo. A to odbiera historii powagę. Berlin musiałby zdziwić i przestraszyć przybysza z ortodoksyjnej przeszłości, nawet jeśli ta ortodoksyjna przeszłość dzieje się teraz w Nowym Jorku. Ta wielokulturowość, wszechobecny Internet, koloryt, jawny homoseksualizm, żarty z historii, w tym z pomnika rozstrzelanych Żydów, mięśniak z tatuażem „Deutschland” na karku – to nie są banały, ale jak banały twórcy je nam podali. Szkoda.
Filmu broni, momentami nawet przed jego scenariuszem, świetna Shira Haas znana z roli Ruchami Weiss w serialu Shtisel o żydowskiej rodzinie z Jerozolimy, a przede wszystkim też o ortodoksji (były dwa sezony, trzeci przed nami, ale zdjęcia zostały przełożone przez pandemię). Wykreowana przez nią główna bohaterka Esther to delikatność połączona z lekko przestraszoną ciekawością i cichą, ale zaciętą wolą walki. To wszystko jako całość sprawia, że jesteśmy pod dużym wrażeniem tej dziewczyny. Młoda, ma może z metr sześćdziesiąt (sprawdziłam – 152 cm), pewnie czterdzieści coś kilogramów, a silna jest cholernie. Haas na barkach trzyma cały serial i tworzy niesamowitą historię o dążeniu do wolności. Nieważne bowiem, z jakiej ortodoksji, religijnego fundamentalizmu i wspólnoty wywodzą się Esther, Yanky i Moische, bo w każdej ortodoksji, religijnym fundamentalizmie i wspólnocie są ludzie tacy jak oni, przygnieceni niezrozumiałymi tradycjami, schematami, szablonami, regułami, normami i rytuałami, których próby wytłumaczenia podjęliby się tylko starcy o siwych brodach, bo po co szukać rady w świecie i współczesności, skoro nasze babki i ich babki, i ich babki…