Prawdziwa orgia brzydkich uczuć

Prawdziwa orgia brzydkich uczuć

Katarzyna Tyszkiewicz-Borawska
Czyta się 4 minuty

Podeszłam do Glow jak do jeża. Jak długo jeszcze będziemy wałkować te amerykańskie lata 80. z ich szerokimi marynarkami, kolorową gumą balonową, tkaninami non-iron, cekinami i litrami lakieru do włosów? Do tego jeszcze wrestling, i to damski, bo przecież walczymy o równouprawnienie, więc kobiety mogą wszystko. Mogą, ale czy muszą?

Pomyliłam się. W produkcji Netfliksa lata 80. to tylko krzykliwa scenografia, wrestling zaś jest pretekstem do rozmowy o dynamice grupy i miejscu jednostki w grupie. A ponieważ kobiety faktycznie mogą wszystko, więc muszą, m.in., robić filmy i seriale – nawet jeśli są to wykorzystujące prymitywne poczucie humoru seriale o ustawionych babskich walkach.

Scenarzystki Carly Mensch (Siostra Jackie, Trawka, Orange is the New Black) i Liz Flahive (Siostra Jackie, Homeland) zręcznie poprowadziły fabułę, wykorzystując sprawdzone sztuczki scenariopisarstwa. Oto niezbyt sympatyczna, niespełniona i rozgoryczona aktorka Ruth (Alison Brie) krąży pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami na role sekretarek i omdlewających kochanek a kółkiem teatralnym, gdzie wyżywa się artystycznie. Z rozpaczy i samotności ląduje w łóżku z nie do końca przypadkowym (żonatym) mężczyzną. To dodatkowo komplikuje jej życie towarzyskie i zawodowe, bo z rywalką (genialna rola Betty Giplin) łączyła ją długoletnia przyjaźń. Na domiar złego kilkakrotnie spotka się z nią na ringu. I będzie musiała przegrać, choć wcale nie w ramach pokuty za to, że zachwiała cudzym małżeństwem.

Z początku nie polubimy nikogo z barwnej (zadbano o różnorodność etniczną, klasową i rozmiarową) grupy bohaterek i bohaterów: żadne z nich nie robi dobrego pierwszego wrażenia, za to każde myśli wyłącznie o sobie. Ale im głębiej wchodzimy w kuluary ich pracy i prywatnego życia, tym lepiej ich rozumiemy, bo egotyczna, przemądrzała i przekonana o własnej wyjątkowości Ruth to niemal wzorcowy portret milenialsów – głównych odbiorców seriali. Ma konkretną wizję kariery i hierarchię wartości, które będzie musiała zweryfikować w obliczu bezdusznego i seksistowskiego show-biznesu. Na swoje szczęście Ruth okazuje się aktorką uniwersalną (zagra Kotkę na rozgrzanym blaszanym dachu, zaśpiewa Yentl) i gdy wreszcie weźmie się w garść, podejdzie do wrestlingu jak profesjonalistka, a nawet znajdzie w tej roli wyzwanie i przyjemność.

Wrestling to bójka na niby, pełna przerysowanych gestów i grymasów, choć spowita migoczącą mgiełką „prawdziwych”, brzydkich – jak opisał je Roland Barthes – emocji, umiejętnie podkręcanych przez zawodników i producentów. Siła Glow tkwi, m.in., w postawieniu znaku równości pomiędzy emocjami wywołanymi przez sztukę wysoką i niską. W jednej ze scen Debbie, mama i blednąca gwiazda oper mydlanych, ogląda walkę profesjonalnych zapaśników. Początkowo zdegustowana, z wyższością przygląda się przerysowanej choreografii ciosów i grymasów, by nagle krzyknąć: „Ja to znam! To opera mydlana!”. I my znamy to uczucie, gdy widowisko, niezależnie od jego wartości artystycznej, wsysa nas bez reszty. Roland Barthes w swoim kultowym zbiorze esejów Mitologie wziął pod lupę tzw. wolnoamerykankę, czyli właśnie wrestling, i porównał jej przesadę do emfazy teatru antycznego. Widzowie od widowiska nie oczekują logicznej fabuły, lecz niczym niezmąconej emocji. I choć fabuła Glow jest poprowadzona w zgodzie z następstwem przyczyn i skutków, twórczyniom jednak chodziło właśnie o emocje: o to, jak nami sterują, jak łatwo (i przyjemnie) można im ulec.

Glow to serial wielopoziomowy, bardzo dobrze wyreżyserowany i świetnie zagrany. Ten warsztat ujawnia się w kilku ujęciach – gdy orientujemy się, z kim przespała się Ruth, w scenie, w której Debbie pokazuje, jak zwycięży swoją rywalkę na ringu, albo gdy reżyser Sam Sylvia ignoruje podkochującą się w nim nastolatkę. Tak, jest to dzieło feministyczne, jednak nie wali feministycznymi hasłami po oczach: bohaterki buntują się przeciwko stereotypom, ale nie wygrywają tej walki, bo ona wciąż trwa.

Wrestling, z całą swoją emfazą, staje się – to kolejny sprawdzony, ale nośny schemat – metaforą życia, w którym, nawet mimo przeciętności, nieustannie wchodzimy w ustalone role. Przeciętność okazuje się zaś tym, co wyparte z mainstreamu, ale nie wyklucza wyjątkowości – we wszystkich kolorach i rozmiarach.

Bo nie liczy się to, kim jesteś – wedle słów Sama Sylvii – liczy się tylko opowieść. Czy nie w takim świecie żyjemy?

 

Czytaj również:

Death inclusive
Przemyślenia

Death inclusive

Jakub Popielecki

Kto widział choćby Seidlowskie „W piwnicy”, ten zna to ujęcie. Symetryczny kadr z bohaterem otoczonym przez swoje fetysze, nieważne: kolekcję kufli do piwa czy zestaw pamiątek z Trzeciej Rzeszy. W „Safari” podobne tableau powraca wielokrotnie. Tym razem w obiektyw patrzą dumni myśliwi okraszeni aureolą z łbów martwych zwierząt. Sztuczność kompozycji jest ewidentna: oto banał czyjejś codzienności zintensyfikowany przez reżysera tak, by kłuł widza w oczy jawnym Złem. Najbardziej przeraża jednak fakt, że Ulrich Seidl w zasadzie nie musiałby prosić swoich nowych bohaterów, by pozowali do kolejnych upiornych kadrów. Robią to przecież sami z siebie, pstrykając sobie pamiątkowe fotki ze świeżo ubitymi zwierzętami. „Teraz jestem naprawdę szczęśliwa”, mówi kobieta, która właśnie oddała zabójczy strzał. Pora uwiecznić rezultat, dajcie aparat. Temat: uśmiechnięta rodzina i truchło antylopy. Strike a pose.

W „Safari” Seidl wraca do Afryki, gdzie, podążając szlakiem seksturystyki, wybrał się przy okazji „Raju: Miłości”. Tym razem interesuje go śmierćturystyka: Austriackie rodziny wyruszające do buszu, by ustrzelić parę zwierząt i kilka fotek. Obrazek byłby może śmieszny, gdyby nie mroził krwi w żyłach. Spasione cielska „pogromców dżungli” rozlewają się na fotelach i leżakach, słonko grzeje, wokół straszą wypchane zwierzęta. Dwaj wujciowie w typie działkowców, wystrojeni niczym Schwarzenegger z „Komando” i Krokodyl Dundee, skradają się tropem zwierzyny. Jacyś dziadkowie sączą tymczasem piwo w ambonie, spokojnie czekając, aż ofiara raczy łaskawie podejść do nich, sami bowiem ledwo chodzą. Jest też cała rodzinka na wakacjach: mama, tata, rodzeństwo, każde z własną strzelbą i własnym myśliwskim marzeniem. „Nie umiałabym zabić lwa. Ale impalę chętnie”, mówi siostra. „Mnie interesuje słoń”, zdradza brat. All inclusive.

Czytaj dalej