
Po premierze dyskutowano głównie, czy Ostatnia rodzina oddała sprawiedliwość postaci Tomka Beksińskiego. Tymczasem najciekawsze w filmie Jana P. Matuszyńskiego było to, że reżyser wykorzystał słynną familię nie jako punkt dojścia, a wyjścia. Kto nie uczepi się czasownika „wykorzystał”, ten dostrzeże, że w kamerze debiutanta Beksińscy wcale nie zostali upupieni. Wręcz przeciwnie – urośli do rangi mitu. Ale nie takiego, jak z fantastycznych wizji ojca malarza czy gotyckich audycji syna radiowca. Na ekranie oglądamy bowiem serię powtarzanych w kółko banalnych rytuałów dnia codziennego – znój, który łączy surrealistycznych wizjonerów, samozwańcze wampiry i zwykłych nas. Zupełnie, jakby Matuszyński pytał: po co opowiadać czyjąś biografię, jeśli nie po to, by postawić przed widzem lustro? Na tym polega wielkość tego filmu – zamieniającego obcość na bliskość.