Ostra dieta Ostra dieta
Przemyślenia

Ostra dieta

Jakub Popielecki
Czyta się 2 minuty

Dobry pomysł na film to nieraz pomysł, by potraktować coś zbyt dosłownie, wyolbrzymić, doprowadzić do logicznego absurdu. Weźmy taki Niedosyt, opowieść o ekstremalnym przypadku ciążowego apetytu. Znamy wszyscy anegdoty o ciężarnych kobietach, które dokonują kulinarnych transgresji, zajadając się ogórkami kiszonymi z Nutellą czy frytkami maczanymi w lodach. Reżyser Carlo Mirabella-Davis podbija stawkę, każąc swojej bohaterce połykać szklane kulki, pinezki i baterie. Trochę food porn, trochę body horror, zdecydowanie ciekawe kino.

Hunter (Haley Bennett) prowadzi tak bajeczną egzystencję, że za fasadą idylli musi kipieć jakieś bagno. Bajecznie szczęśliwa kobieta żyje sobie w bajecznie kolorowym domu, bajecznie niedzisiejszym życiem żony trofeum, która całymi dniami ochoczo dekoruje mieszkanie, stroi się i gotuje obiady dla bajecznie bogatego męża wracającego na białym koniu z pracy. Od razu czuć, że coś się święci: statyczne kadry są tak statyczne, że tylko czekać, aż kamera spadnie zaraz ze statywu. Z baśni, bajek i bajeczek najbliżej tu chyba bowiem do Sinobrodego.

Mirabella-Davis z premedytacją umieszcza akcję w umownym bezczasie: w świecie, któremu bliżej do filmu Hitchcocka niż czegokolwiek współczesnego i rzeczywistego. Fasada rodem z kina lat 50. ma oczywiście wymiar symboliczny: bohaterka tkwi w pięknej klatce, w gorsecie żony, kochanki i matki. Ma ładnie wyglądać, dobrze gotować i posłusznie rodzić. Skojarzenie z Hitchcockiem jest tu o tyle nieprzypadkowe, że – niczym w filmach mistrza – zapięta pod szyję elegancja ma swoją perwersyjną podszewkę, skrywa przemoc władzy. Emancypacja Hunter siłą rzeczy przyjmie więc równie perwersyjny, oksymoroniczny kształt: skoro klatka jest piękna, to wolność będzie bolesna. Hunter spróbuje odzyskać kontrolę nad swoim ciałem, łykając kolejne „ostre przedmioty”.

Sama struktura przypowieści, która pracuje na genderowych i klasowych tarciach, na matrycach psychoanalizy i feminizmu, nie jest może odkrywcza. Mirabella-Davis jednak sprawnie przepisuje tę treść na gładką, „obłą” formę tak, by scenariuszowe uproszczenia zabrzmiały niczym intrygujące niedopowiedzenia. No bo jakim cudem złoty chłopiec Richie w ogóle wybrał sobie na żonę pochodzącą „znikąd” i będącą „nikim” Hunter? Trudno powiedzieć – ale miło spekulować. Film nie podąża przecież realistycznymi ciągami przyczynowo-skutkowymi, rządzi nim raczej logika nieświadomości, koalicja wypartych traum i zagadkowych zaburzeń. A śmiertelna powaga tematu nieraz rozbrajana jest przez szczyptę groteski czy absurdu.

Rozbrajania jest tu zresztą więcej. Mirabella-Davis niby flirtuje z konwencją body horroru, ale nie daje się porwać bodyhorrorowej logice spiętrzania obrzydliwości, woli precyzyjnie odmierzać drobne ukłucia dyskomfortu. I kiedy postanawia rozwiać wreszcie mgłę mrocznych sekretów z przeszłości – co rzadko bywa dobrym pomysłem w takim kinie – robi to ostrożnie, na wycofaniu, bez taniego melodramatycznego „tadam”! Efekt jest jednak mocny – w dużej mierze dzięki celnie obsadzonej Bennett. Aktorka bowiem bezbłędnie „uziemia” całą historię, uwiarygadnia ją na poziomie emocjonalnym, ludzkim. Ale nie miejcie złudzeń: choć Niedosyt prowadzi nas przez żołądek, to raczej do mózgu niż do serca. Ot, porcja filmowego „food for thought”. Smacznego.

Czytaj również:

Palindromy Palindromy
Przemyślenia

Palindromy

Jakub Popielecki

Palindrom to słowo albo zdanie, które tak samo brzmi czytane od lewej do prawej i od prawej do lewej. Coś pomiędzy grą językową a ćwiczeniem logicznym, chaos znaczenia zaprzęgnięty w symetryczną formę: trochę lingwistyka, trochę matematyka, trochę magia. Palindromem jest na przykład wyraz „kajak”. Prawie-że-palindromem jest nazwisko reżysera Christophera Nolana, którego najnowszy film flirtuje właśnie z palindromicznymi strukturami (tylko flirtuje, bo gdyby obejrzeć go wstecz, wątpię, czy miałby jakiś sens). I tak jak cały Tenet prawie-że jest palindromem, tak i prawie-że się udaje.

Żeby nie było: koncept, by w 2020 r. nakręcić film oparty na najbanalniejszym efekcie specjalnym w historii kina, jest w swej prostocie genialny. Podczas gdy hollywoodzka konkurencja prześciga się w przegrzewaniu procesorów, Nolan ignoruje komputery i bazuje na tym, że film można puścić nie tylko do przodu, ale i do tyłu. Bardzo w swoim stylu: reżyser słynie przecież z fiksacji na punkcie robienia wszystkiego możliwie analogowo. Dość powiedzieć, że kiedy w Tenet przychodzi pora na wysadzenie samolotu, na planie wybucha prawdziwy samolot. Do tego twórca od zarania swojej kariery kombinuje z czasem. Memento (2000) opowiedział od końca, w Incepcji (2010) eksplorował potencjał wielokrotnej równoległości wydarzeń, a w Dunkierce (2017) zaginał czasoprzestrzeń tak, że tydzień, dzień i godzina trwały na ekranie tyle samo.

Czytaj dalej