Oszustwo Oszustwo
i
Rudolf Ritter von Alt, „Salon in the Apartment of Count Lanckoroński in Vienna”, 1881, public domain via Wikipedia
Opowieści

Oszustwo

Zadie Smith
Czyta się 11 minut

Dziwna przesyłka i dziura w bibliotece ekstraordynaryjnego XIX-wiecznego domu. Prezentujemy początkowy fragment powieści Zadie Smith „Oszustwo”.

Przed drzwiami stał umorusany chłopak. Na upartego może i dałoby się wyszorować go z brudu, ale z tych wszystkich pomarańczowych piegów już nie. Wyglądał na nie więcej niż czternaście lat, stał na wątłych, chwiejnych nożynach jak u marionetki i uparcie wychylał się do środka, nanosząc sadzę do korytarza. Mimo to kobieta, która otworzyła drzwi – łatwo popadająca w rozbawienie, wrażliwa na piękno – stwierdziła, że nie potrafi czuć do niego pogardy.

– Tyś od Tobina?

– Tak jest, proszę panią. Ja w sprawie sufitu. Zawalił się, czy tak?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Toż to miało być dwóch ludzi!

– Wszyscy w Londynie, proszę panią. Rury kładą. W Londynie od cholery roboty koło kanalizacji, proszę panią…

Naturalnie zauważył, że choć nieznajoma jest staruszką, to nie porusza się ani nie mówi jak staruszka. Jędrne piersi, urodziwa twarz z nielicznymi zmarszczkami, czarne włosy. Nad brodą zwrócony do góry półksiężyc. Za dużo sprzecznych informacji jak na rozum młodego chłopaka. Pochylił się nad trzymaną w dłoni kartką i zaczął ostrożnie sylabizować:

– Numer jeden, Saint James-es Villas, Saint James-es Road, Tunbridge Wells. Nazwisko Touch-it, zgadza się?

Z wnętrza domu dobiegło gardłowe „ha”! Kobieta ani drgnęła. Chłopakowi wydała się kuta na cztery nogi i sroga, jak większość Szkotek.

– Wszystkie sposoby wymowy godności mego zmarłego męża są niedorzeczne. Osobiście preferuję francuską.

Wtem za staruszką w korytarzu pojawił się korpulentny brodaty mężczyzna. W szlafroku i kapciach, z siwymi bokobrodami i gazetą w ręku zdecydowanym krokiem szedł w kierunku świetlistej oranżerii. W ślad za nim podążały dwa szczekające zajadle spaniele king charles.

– Kuzynko, widzę, żeś tego ranka nieswoja i drażliwa! – rzucił przez ramię i zniknął.

Kobieta zwróciła się do gościa z nową energią:

– To dom pana Ainswortha. Gospodyni tu jestem, Eliza Touchet.

Na drugim piętrze mamy wielką dziurę – istny krater. Idzie o zabezpieczenie konstrukcji drugiego piętra. Ale to robota dla co najmniej dwóch ludzi, com wyjaśniła w swej wiadomości.

Chłopak zamrugał głupkowato.

– Czy to nie przez one wszytkie księgi?

– Już nie twoje zmartwienie przez co. Dziecko, czyś ty w ostatnim czasie wchodził na jakiś komin?

Przybysz poczuł się urażony „dzieckiem”. Tobin’s była renomowaną firmą: robił już przecież listwy przypodłogowe w Knightsbridge.

– Słyszał żem, co to nagły wypadek i trza działać na gwałt. Zwykle jest jakie wejście dla służby…

Tupet, ale pani Touchet była rozbawiona. Pomyślała o szczęśliwszych czasach w starym wspaniałym Kensal Rise. A potem o mniejszym, urokliwym Brighton. Następnie o obecnej sytuacji, w której żadne okno nie pasuje do ramy. Pomyślała o uwiądzie i o tym, że była z nim nierozerwalnie złączona. Z jej twarzy wyparował uśmiech.

– Gdy wstępujemy w progi przyzwoitego domu – zauważyła, podnosząc poły sukni ze stopnia, aby ominąć naniesiony przez chłopca brud – roztropność każe przygotować się na każdą ewentualność.

Chłopak zdjął czapkę. W taki gorący dzień września trudno zebrać myśli. Hańba, że w taki dzień trza kiwnąć palcem! Poślą cię do takiej suki, co by cię na próbę wystawić, a wrzesień w kółko ino robota.

– To jak, wolno mi wchodzić czy nie wolno? – wymamrotał w czapkę.

Najmłodsza z Ainsworthów

Czarno-białymi rombami przedpokoju przeszła dziarsko do schodów, pokonując po dwa stopnie naraz i nie dotykając poręczy.

– Jak cię wołają?

– Joseph, proszę panią.

– Ciasno tu, bacz na obrazy.

Książki piętrzyły się na podeście niczym druga ściana. Obrazy przedstawiały Wenecję, miejsce, w którego istnienie zawsze powątpiewał, ale skoro już w tylu domach widziało się te stare zakurzone ryciny, to trzeba je było przyjmować na wiarę. Żal mu było włoskich chłopców. No bo jak tu kłaść płytki na progu, pod który podchodzi woda? Jak wykonać instalację, skoro nie ma piwnicy, do której dałoby się pociągnąć rury?

Dotarli na miejsce bibliotecznej katastrofy. Pieski – choć wyglądały na głupie – podbiegły tylko do krawędzi wyrwy i ani kroku dalej. Joseph próbował stanąć tak, jak zrobiłby to Tobin, z szeroko rozstawionymi nogami i założonymi rękami, kiwając żałośnie głową na widok tej dziury, tak jak można by kiwać głową nad kobietą upadłą lub rynsztokiem.

– Co tu książek! Na cóż mu ich tyla?

– Pan Ainsworth jest pisarzem.

– Co… że niby je wszystkie własnymi rękami napisał?

– Zdumiewająco sporo.

Chłopak zrobił krok naprzód, by zajrzeć do krateru, jakby zerkał znad krawędzi wulkanu. Dołączyła do niego. Na tych półkach do niedawna spoczywały trzy rzędy książek historycznych: królowie, królowe, stroje, żywność, zamki, plagi i wojny minionych epok. Ale bezpośrednią przyczyną katastrofy była bitwa pod Culloden. Wszystko, co napisano o Bonnie Prinsie Charliem [Bonnie Prince Charlie to Karol Edward Ludwik (1720–1788), zwany Młodszym Pretendentem, wywodzący się ze szkockiej dynastii Stuartów pretendent do tronu brytyjskiego jako Karol III. Dowodził szkockimi powstańcami w bitwie pod Culloden (1746), która przypieczętowała klęskę jakobitów – przyp. tłum.], znajdowało się teraz w salonie na parterze, przyprószone tynkiem lub uwięzione w objęciach perskiego dywanu biblioteki, który zawisnął w dziurze w podłodze, tworząc ogromny dyndający kształt, przypominający odwrócony balon na ogrzane powietrze.

– No, tera pani widzi, proszę panią, i za pozwoleniem – podniósł zakurzoną książkę i obracał ją w dłoni z miną prokuratora – już sam ciężar tej literatury… toż to diabelnym będzie obciążeniem dla domu, pani Touchet. Diabelnym.

– Masz zupełną rację.

Czy się z niego naśmiewała? Być może „literatura” nie było właściwym słowem. Być może źle je wypowiedział. Zniechęcony, upuścił książkę, uklęknął i wyjął miarkę, aby określić wielkość dziury.

Gdy się prostował, do pomieszczenia wbiegła mała dziewczynka, która poślizgnęła się na resztkach parkietu i przewróciła indyjską paproć. Ścigała ją urodna, piersiasta istota w fartuchu, której udało się złapać dziecko na chwilę przed tym, nim by wpadło do dziury w samym środku domu.

– Claro Rose! Toć gadałam ci, nie wolno! Bardzo przepraszam, Elizo.

Słowa te były skierowane do drażliwej Szkotki, która odpowiedziała:

– Nic się nie stało, Sarah, ale może już czas, by Clara się zdrzemnęła.

Mała osóbka, czując w pasie mocno przytrzymujące ją dłonie, krzyknęła:

– Nie, mamusiu, NIE! – zdawało się jednak, że zwraca się do służącej.

Chłopiec z firmy Tobin’s stracił wszelką nadzieję na zrozumienie tego osobliwego domu. Patrzył, jak służąca zbyt mocno chwyta dziecko za nadgarstek, jak to miały w zwyczaju matki za jego czasów. Odeszły.

– Najmłodsza z Ainsworthów – wyjaśniła gospodyni, poprawiając paproć.

Nowy duch epoki

Na parterze przy niedojedzonym śniadaniu leżał porzucony „The Morning Post”. William siedział pogrążony w zadumie, z krzesłem skierowanym w stronę okna. Na kolanach miał brązowy papierowy pakunek. Na dźwięk otwieranych drzwi się wzdrygnął. Czyż nie była po to, by oglądać go pogrążonym w smutku?

– Tu jesteście! Elizo, drogie panie! Jużem myślał, żeście mnie porzuciły…

Do jego stóp przybiegły zasapane psy. Nie spojrzał na nie ani ich nie pogłaskał.

– Ech, obawiam się, że to zajmie co najmniej tydzień, Williamie.

– Hm?

– Strop. Tobin przysłał jednego tylko chłopaka.

– Aaa. – Kiedy sięgnęła po naczynia po jego śniadaniu, wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać.

– Nie trzeba. Sarah to zabierze. – Potem wstał i odszedł, sunąc w kapciach cicho niczym duch.

Coś było nie tak. W pierwszym odruchu sprawdziła gazetę. Przeczytała pierwszą stronę i przejrzała resztę. Żaden przyjaciel nie umarł nagle ani nie odniósł niepokojąco dużego sukcesu. Żadnych niezwykłych ani szczególnie przygnębiających wiadomości. Szersze kręgi robotników miały uzyskać prawo wyborcze. Zapowiadano koniec zsyłek przestępców do kolonii karnych. Okazało się, że Pretendent nie mówi ani słowa po francusku, chociaż prawdziwy Roger Tichborne lata dziecięce spędził we Francji. Odłożyła wszystko z powrotem na tacę. Jeśli dobrze rozumiała, Sarah powzięła przekonanie, że tace ze śniadaniem są teraz poniżej jej godności. A że w miejsce Sarah nie zatrudniono żadnej służącej, więc czynność ta spadła na panią Touchet.

Odwracając się w stronę wyjścia, potknęła się o coś. Paczka. Książka – rozpakowana jedynie na tyle, by było widać tytuł: Nowy duch czasu, przez R.H. Horne’a. Dawno nie widziała tej publikacji, choć nie na tyle dawno, by jej nie pamiętać. Podniosła tom i rozejrzała się ukradkiem po pokoju – nie bardzo wiedziała dlaczego. Otwierając książkę, miała nadzieję, że się myli lub że to może nowe wydanie. Ale był to ten sam tom krytyki literackiej i z tą samą, zamieszczoną pod koniec lapidarną niepochlebną notką poświęconą jej biednemu kuzynowi.

 

Dwadzieścia lat temu publikacja tej książki zaledwie zmąciła atmosferę pewnej proszonej kolacji i odrobinę nadpsuła następny ranek. W tamtych czasach Williama nie można było tak łatwo przygasić. Przyłożyła do siebie obie części rozdartego papieru pakowego. Żadnego stempla pocztowego. Książka była jednak zaadresowana – wyraźnym pismem odręcznym – do człowieka, którego twórczość podsumowano w niej jako „zasadniczo nudną, a chwilami odstręczającą”.

fot. materiały promocyjne

Fragment powieści Zadie Smith Oszustwo, wyd. Znak, Kraków 2024.

Czytaj również:

Rozkosz i kara Rozkosz i kara
i
Paul Cézanne, „Boy With a Straw Hat”, 1896 via WikimediaCommons
Opowieści

Rozkosz i kara

Silvina Ocampo

Tworzeniu sztuki często towarzyszy pasja, której owoce bywają pozaestetyczne i zupełnie nieoczekiwane…

W każdy poniedziałek punktualnie o czwartej trzydzieści po południu zaprowadzałam swojego syna Santiaga do atelier Arminda Talasa, który miał namalować jego portret: takie były polecenia mojego męża. Wzorem naszych przodków zlecał różnym wybitnym malarzom portretowanie kolejnych potomków rodu, ponieważ w jadalni naszego domu wisiały już wizerunki jego pradziadków autorstwa Prilidiana Pueyrredóna; moi antenaci, pędzla Fabrego, znajdowali się w sypialni; mój ojciec zaś, w indiańskim przebraniu, dzieło Bermúdeza, trafił do przedpokoju; z kolei siostra mojej babci w stroju amazonki, namalowana przez V. Dupita, wylądowała w ciemnym zakątku na schodach.

Czytaj dalej