Palindrom to słowo albo zdanie, które tak samo brzmi czytane od lewej do prawej i od prawej do lewej. Coś pomiędzy grą językową a ćwiczeniem logicznym, chaos znaczenia zaprzęgnięty w symetryczną formę: trochę lingwistyka, trochę matematyka, trochę magia. Palindromem jest na przykład wyraz „kajak”. Prawie-że-palindromem jest nazwisko reżysera Christophera Nolana, którego najnowszy film flirtuje właśnie z palindromicznymi strukturami (tylko flirtuje, bo gdyby obejrzeć go wstecz, wątpię, czy miałby jakiś sens). I tak jak cały Tenet prawie-że jest palindromem, tak i prawie-że się udaje.
Żeby nie było: koncept, by w 2020 r. nakręcić film oparty na najbanalniejszym efekcie specjalnym w historii kina, jest w swej prostocie genialny. Podczas gdy hollywoodzka konkurencja prześciga się w przegrzewaniu procesorów, Nolan ignoruje komputery i bazuje na tym, że film można puścić nie tylko do przodu, ale i do tyłu. Bardzo w swoim stylu: reżyser słynie przecież z fiksacji na punkcie robienia wszystkiego możliwie analogowo. Dość powiedzieć, że kiedy w Tenet przychodzi pora na wysadzenie samolotu, na planie wybucha prawdziwy samolot. Do tego twórca od zarania swojej kariery kombinuje z czasem. Memento (2000) opowiedział od końca, w Incepcji (2010) eksplorował potencjał wielokrotnej równoległości wydarzeń, a w Dunkierce (2017) zaginał czasoprzestrzeń tak, że tydzień, dzień i godzina trwały na ekranie tyle samo.
Tenet gładko wpisuje się w ten ciąg: napędzający fabułę wynalazek „wstecznej entropii” to nowy, dobry pomysł, a zarazem stary, dobry Nolan. I w tym właśnie problem. Twórcy nie od dziś zarzuca się, że od ludzkich emocji bardziej interesuje go maszyneria kinowego spektaklu, a Tenet tylko potwierdza takie rozpoznanie. To film koncept, który właśnie jako koncept broni się najlepiej. Jasne, reżyser ubiera swoją ideę w garnitur emocji i póz rodem z kina szpiegowskiego. Intryga kręci się w tę i we w tę wokół klasycznej stawki ratowania świata przed zagładą, bohaterowie zaś dokonują nadludzkich wyczynów, przemierzając glob wzdłuż i wszerz, wyglądając jak milion dolarów. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to wszystko prowizoryczna scenografia dla intelektualnego ćwiczenia. Film ma fabułę, bo jakąś mieć musi.
Nolan nawet nie próbuje tego ukryć: jego bohater (John David Washington) nazywa się w końcu Protagonistą i jest tak pozbawiony właściwości, jak można się po tym spodziewać. Reszta postaci pozostaje równie umowna: Kenneth Branagh szarżuje, grając stereotypowe wyobrażenie na temat rosyjskiego oligarchy, Elizabeth Debicki powtarza w kółko jedyną motywację swojej bohaterki („mój syn!”) i tylko Robert Pattinson ma wystarczająco charyzmy, by wybronić w naszych oczach postać, która spokojnie mogłaby nazywać się Pomocnikiem Protagonisty. Nie ma tu miejsca na niuanse charakterystyki, bo dialogi polegają na nieustannym tłumaczeniu nam, co się akurat dzieje. Zamiast postaci mamy więc instruktorów obsługi tego filmowego gadżetu.
Teoretycznie nic w tym złego. Kino nie musi być „ciepłe”, postacie nie muszą być „jakieś”, a dostarczenie „frajdy” nie jest reżyserskim obowiązkiem. Jeden z najsłynniejszych filmów konceptów, 2001: Odyseja kosmiczna (1968) Stanleya Kubricka, ani trochę nie wdzięczył się do widza, pięknie emanując emocjonalnym chłodem i intelektualnym wyrafinowaniem. Szkopuł w tym, że Nolan się wdzięczy. Markuje ludzkie odruchy. Nie dość, że inscenizuje dla nas potencjalnie „ekscytujący” spektakl eksplozji i pościgów, to jeszcze wkłada w usta bohaterów szumne słowa: tu deklaracje uczuć, tam manifesty konieczności walki o świat, nawet w obliczu nikłego prawdopodobieństwa wygranej. Ale to tylko literki i gesty mielone w trybach machiny: fabularny pretekst do tego, by wprawić ją w ruch. To, że ktoś coś w filmie mówi, nie znaczy jeszcze, że „o tym” jest film. To, że sekwencja ma rozmach, nie znaczy jeszcze, że porywa.
Nolan pada tu ofiarą swojego sukcesu, bo jego przepis na blockbuster jest już chyba zbyt znajomy: reżyser z grubsza powtarza go od czasów Mrocznego Rycerza (2008). Takiej Incepcji (2010) można by przecież spokojnie zarzucić wszystko, co zarzucam tu Tenet: dialogi to czysta ekspozycja, postacie są marionetkami, fabuła jest tylko wymówką dla ćwiczenia formalnego. Ale tam wszystko działało: Nolan potrafił tak spiętrzyć atrakcje, że oszałamiał. Być może dlatego, że wciąż jeszcze nie znaliśmy jego trików na pamięć.
W Tenet te same metody dają bowiem inny efekt. Trudno dać się porwać, kiedy w kulminacyjnej sekwencji Nolan stosuje swój ulubiony montaż równoległy, przeplatając bitwę o losy świata z aktem wcierania kremu w czyjeś plecy. Albo kiedy w trzeciej z rzędu scenie Pattinson i Washington idą ulicą/jadą autobusem/siedzą w hotelu, eksplikując sobie – a w zasadzie nam – kolejny scenariuszowy wytrych dla kolejnej przekombinowanej sekwencji. W rękach Nolana czuć papierowość, wyrachowaną sztuczność tych rozwiązań. Patrzę i zamiast spektaklu widzę śrubki oraz trybiki.
Oglądać Tenet to przecież tak, jakby oglądać sprężynkę, która nakręca się i odkręca z powrotem. Teoretycznie ma to urok. Ale to urok 2,5-godzinnej połaci czasu, 350 m2 ekranu IMAX, 150 dB muzyki Ludwiga Göranssona i 100% Nolana w Nolanie. Innymi słowy: Tenet to nakręcony ciężką ręką, wielki, długi i nudny film. Jasne, po wyjściu z kina fajnie będzie się rysowało wykres fabuły, wyjaśniający kto, gdzie, jak i kiedy. Ale, niestety, zabawa może być wówczas lepsza niż podczas seansu.
Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ