Opowieść o tym, jak piętnasty syn poławiacza małży zapragnął zostać rycerzem, i o tym, że na niektórych wyspach mieszkają bestie, a na innych nie.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Chwała niech będzie Bogu w Trójcy Jedynemu i wszystkim Jego świętym. Cześć wielkiemu Dagdzie i Jego potomstwu do czterdziestego pokolenia. Niech nas prowadzą Osjan, Taliesin o Lśniącym Czole i Nimian z Jeziora. Niechaj Nuada w swej srebrnej dłoni przyniesie nam liść z drzewa opowieści, starszego niż najstarsi bogowie, drzewa, którego nikt nie zasadził i o którym nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy wykiełkowało, i nie ma nic, co nie byłoby jego częścią. Amen.
Nasza opowieść wyrasta z innych, dawniejszych i dziwniejszych niż ona sama. To historia Brana Burego i tego, jak został Kolczastym Rycerzem oraz tego, dlaczego tak go nazwano. Spisałem ją ja, Radek Rak z Miasta Czterech Kurhanów, abyście mieli chwilę radości.
Bran Bury mieszkał przed wiekami na Wyspie, wyspie największej na świecie. Aby przemierzyć ją z północnego krańca na południowy, trzeba by wędrować od niedzieli do niedzieli, a z zachodu na wschód – od niedzieli do piątku; no, może do czwartkowych nieszporów, jeśli tylko miało się długie nogi, w górach nie sypał śnieg, dolin nie zalał deszcz, na gościńcu nie napotkało się grasujących zbójców, a w głuszy – czarodziejskich ludzi ani innych potworów. Konno zajęłoby to zapewne znacznie mniej czasu, lecz Bran, piętnasty syn poławiacza małży, nie posiadał konia. Nie posiadał go zresztą nikt w klanie Burych ani żaden z jego sąsiadów. Trudno tedy orzec, jak bardzo Wyspa skurczyłaby się, gdyby przemierzać ją wierzchem. Może zresztą podróż trwałaby tyle samo albo i dłużej, na jeźdźca czekają bowiem inne przygody, przygody bardziej rycerskie, jak uczty, łowy i walka z potworami, a każda z nich mogła okazać się czasochłonna.
Póki co Bran był biedny i biedne były jego przygody. Od północy horyzont zamykało mu ciemne, gniewne morze, a od południa ciemne, zamyślone góry. Życie jego znaczył rytm przypływów i odpływów, kiedy to zbierał małże, a po jesiennych sztormach niekiedy i bursztyny. Jedną bryłę, wielką jak gęsie serce, trzymał Bran w sekrecie cały czas przy sobie. Mógł ją wymienić na odpuście świętojańskim za worek słodkości albo na bożonarodzeniowym jarmarku za nowe ubranie i buty. Ale słodycze prędko by zjadł, w ubraniu porobiłyby się dziury, a buty by przemokły albo zabraliby mu je starsi bracia. Piękno bursztynu było zaś trwałe i nie poddawało się upływowi czasu, a poza tym dobrze jest posiadać na wyłączność coś pięknego, o czym nikt nie wie i czym można cieszyć się w samotności.
Piętnasty syn poławiacza małży oprócz bursztynu posiadał na własność jeszcze jedną rzecz, o której nikomu nie opowiedział: przepowiednię starej suki. A tak, suki. Kiedyś przypływ wyrzucił ją na brzeg, wielką, łaciatą i opasłą jak żaden inny pies, którego Bran widział w życiu, a łapy miała tak maleńkie, że niemal nie wystawały spod jej cielska. Grzała się w mdłych promieniach zimowego słońca, wystawiała ku niemu posiwiałą mordę i zdawała się bardzo zadowolona, choć ziąb kąsał po łydkach i taka wilgoć lęgła się w kościach, że nie sposób było się naprawdę ogrzać.
– Nigdy nie widziałem tak grubego psa – zaczął Bran niezbyt grzecznie, bo nikt nie miał czasu nauczyć go rzeczy takich jak uprzejmość. Nie można się uprzejmością najeść ani nie zapewni ciepła, nie jest to zatem rzecz szczególnie przydatna poławiaczowi małży. A zresztą pies to tylko pies.
– Morskie psy potrzebują tłuszczu. Chroni nas przed zimnem w dalekich krainach północnych, gdzie bywa, że lód trzyma nawet w lipcu.
– Łżesz jak pies, suko. Nigdy nie słyszałem, by psy żyły w morzu. Biegać luzem po wrzosowisku za zającem albo ujadać przy budzie, to tak. Ale nie w morzu.
– A ludzie nie potrafią dogonić nawet głupiego zająca – zirytowała się suka. – Ślimaka zaś potrafią prześcignąć tylko dlatego, że mają dwie nogi, a on jedną. Ale nie twierdzę, że powinni z tego powodu żyć na wrzosowisku albo być uwiązani do budy, bo wiem, że istnieją też morscy ludzie. Widywałam ich nieraz w trakcie mych podróży.
– Ale oni pływają na statkach.
– A morskie psy pływają na tłuszczu. Jesteś wyjątkowo tępym i nieuprzejmym chłopcem. Dziw, że nie pasowano cię dotąd na rycerza. Mógłbyś wówczas do woli pomiatać innymi stworzeniami i lżyć je dla przyjemności. Wróżę ci wielką przyszłość.
Z tymi słowy suka skoczyła w morskie fale, opryskując Brana zimną wodą. Przez chwilę dało się jeszcze dostrzec jej szary łeb na powierzchni, a potem dała nura i tyle ją widział.
***
Bran zachował słowa suki i rozważał je w swoim sercu. Dotychczas widział siebie jedynie w roli poławiacza małży albo żebraka. Morska suka ukazała mu możliwość, o której nigdy by nie pomyślał, i odkryła w nim talenty, których istnienia nie podejrzewał. Niby wiedział, że psu nie należy wierzyć, bo nie ma na świecie stworzenia bardziej obłudnego i zdolnego do zdrady za byle kawałek niedokładnie obgryzionej kości, ale to przecież była morska suka, a więc niechybnie zaczarowana.
Myślał Bran jedną niedzielę, myślał dwie, myślał trzy. W poniedziałek po trzeciej niedzieli ucałował spracowane ręce rodziców i opuścił dom, aby wyjść naprzeciw przeznaczeniu. Postanowił zostać rycerzem, więc udał się na dwór Króla. Szedł szybko i nie miał żadnych przygód – nawet takich, które przydarzają się biedakom. Może sprawiał tak nędzne wrażenie, że wszystkie przygody obrzucały go jeno pogardliwym spojrzeniem i omijały z daleka? I dobrze, bo jeszcze mogłyby się dowiedzieć, że Bran pod starym płaszczem z łat chowa bryłę bursztynu wielką jak gęsie serce.
Na niedzielną kompletę dotarł do Domu o Stu Kominach na południowym wybrzeżu, gdzie mieszkał Król nad Całą Wyspą. Tam okazało się, że rycerzem wcale nie tak prosto zostać, nawet jeśli ma się ku temu wrodzony talent. Zgodził się więc być psiarczykiem, bo nie przeszkadzało mu zimno w psiarni, a i do pcheł od dawna był przyzwyczajony.
Dnie stawały się krótsze i krótsze, aż nadszedł Dzień Świętej Łucji, tak krótki, że słońce ledwo wychynęło nad krawędź świata. Gęsty mrok spowijał ziemię, a na niebie tańczyła zorza o zaświatowych barwach. Owego dnia, który jakby nie był prawdziwym dniem, cały dwór Króla zebrał się w sali rycerskiej, by przy blasku ognia modlić się i spożywać postne potrawy, to jest rozmaicie przyrządzone ryby, bobrze ogony i pieczone zimorodki faszerowane grzybami. Płomienie kominków rozjaśniały wnętrze Domu i serca biesiadników, pozostawiając zewnętrzny świat na pastwę mroku, nieludzkich mocy i ponurej zorzy. Tak to bowiem już jest, że świat przed narodzeniem naszego Słońca i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, musi na krótko zostać oddany we władanie sił ciemności.
Postna uczta trwała w najlepsze, gdy niespodzianie przerwało ją walenie do wrót. Ucichły rozmowy, zamarła muzyka. Łomotanie rozległo się ponownie, jakby taran walił w dębowe drzwi.
– To on, mój panie – odezwała się Królowa Czarodziejka. – Powrócił.
Król nad Całą Wyspą skończył ogryzać bobrzy ogon i rzucił kręgi Branowi, by mógł wyssać szpik.
– Wpuście go – rzekł ponuro.
I wpuszczono.
Sapiąc i dysząc, przybysz wkroczył do sali z chrzęstem zbroi – zbroi koszmarnej, najeżonej kolcami i przy każdym ruchu zgrzytającej w folgach. Lecz najgorsza była jego morda, porosła czarnym włosiem, z oczkami jak koraliki i z różowym, węszącym ryjem. Krecim ryjem. Bran nieomal zadławił się bobrową kostką.
– Chwała ci, o Królu nad Całą Wyspą! – ryknął kret tak olbrzymi, jakiego nikt nigdy nie widział. – Pan Bestia z Wyspy Wierzb śle pozdrowienia i pyta, czy znajdzie się w twym domu choć jeden prawdziwy rycerz gotów stanąć z nim do walki.
Wokół okrągłego stołu poniósł się szmer, choć cichszy, niż należałoby się spodziewać po takiej zniewadze. Bran zdumiewał się, że żaden z tanów nie porwał się zagniewany z miejsca, nie dobył miecza i nie zdjął przybyszowi łba z ramion, by kucharz mógł przyrządzić go na Boże Narodzenie w goździkach i suszonych śliwkach.
– Doprawdy ani jednego rycerza tu nie znajdę? Przystąpcie bliżej, o wy, mężni, abym mógł lepiej zobaczyć wszystkich, którzy tłoczycie się, by zmierzyć się z moim panem. Jestem kretem i wzrok mi nie dopisuje. Bliżej, rycerze.
Nikt się nie odezwał.
– Bliżej! – ryknął.
– Kreci rycerzu, przybywasz na mój dwór w Dzień Świętej Łucji trzeci rok z rzędu – odezwał się wreszcie Król. – Ubiegłego roku odpowiedział na twe wezwanie tan Glamis, a zaprzeszłego – tan Geralt Biały. Obaj mężnego serca i zręczni w boju. Nie mamy jednak o nich żadnej wieści. Ufam, że po honorowej walce korzystają z gościnności twego pana?
Ale nieproszony gość roześmiał się jeno prostacko, sięgnął do pasa i cisnął na stół dwie zasuszone głowy związane włosami.
– Oto twoi tanowie, o Królu. Nie okazali się ani tak mężni, ani tak zręczni w boju, jak mówisz. Pan Bestia nie ceni sobie walk na niby, gier ni turniejów. To dobre dla szczeniąt. Mój pan jest bestią. Dla niego walka to walka, a śmierć to śmierć. Jak tedy będzie? Ostał się jeszcze jakiś rycerz przy twym stole? Czy otoczyłeś się zającami i jeleniami?
Bran drżał w oczekiwaniu. Oto bowiem czuł, że znalazł się w opowieści – takiej, jaką śpiewają wędrowni bardowie zaglądający do jego wsi na odpust św. Cadfana. Ale tanowie milczeli, milczeli jak ryby.
– Będziemy losować – niechętnie rzekł Król nad Całą Wyspą, nie chcąc narazić na hańbę ani siebie, ani swego dworu. Hańba była bowiem rzeczą gorszą od niechybnej śmierci kolejnego z rycerzy.
– Przygotuję zaklęty wywar – oznajmiła Królowa Czarodziejka. – Kto w swym kubku znajdzie kocią kość, ten wyruszy na spotkanie z bestią.
W owych dniach królowie często brali sobie żony z plemienia czarodziei. Nieżyczliwi twierdzili, że były to gobliny, lecz plotka ta wydaje się jedynie inwencją skrybów przekładających księgi z bardziej szlachetnych języków; w oryginalnych manuskryptach nie ma bowiem słowa o gobliniej proweniencji czarodziejek.
Królowa przygotowała tedy zaczarowany rosół. Wrzuciła do garnka żółtą marchew i bladą pietruszkę, wrzuciła pęk cebuli i wieniec czosnku, wrzuciła garść wonnych ziół. Przede wszystkim jednak wrzuciła kota, bo rosół na kocie ma zaświatową moc. Gdy zaś gotuje się go wystarczająco długo, pozostaje tylko jedna jedyna kostka z kociej piersi. Kostka ta pozwala widzieć przyszłość i odmieniać przeznaczenie, jeśli tylko się wie, jak jej użyć.
Wkrótce zupa bulgotała nad ogniem, a powietrze zgęstniałoby od oparów, gdyby wcześniej nie było już wystarczająco zawiesiste. Wtargnięcie kreta zupełnie zepsuło nastrój i nikt już nie czerpał przyjemności z uczty, nawet minstrele pomilkli. Tylko przybysz wydawał się dobrze bawić: jadł za trzech, pił za sześciu i rechotał za dziewięciu. Tak upłynęła reszta wieczoru. Wreszcie rosół był gotowy. Tanowie i ich znaczniejsi słudzy podchodzili z kwaśnymi minami, by zaczerpnąć zupy z kotła – ten z kuflem, ów z cynowym kubkiem, tamten zaś z kręconym krowim rogiem. Na koniec zbliżył się i Bran, trzymając oburącz glinianą czarkę. Tanowie spoglądali nań ze wstrętem, tak jak patrzy się na wielonożne stworzenie, które wypełzło ze słomy albo spod ziemi. Żaden jednak nic nie rzekł, bo im więcej znalazło się chętnych na zupę głupców, tym mniejsza była szansa spotkania z bestią.
Wypito porcje ciemnego rosołu z kufli, kubków i rogów. Zewsząd rozlegały się westchnienia pełne ulgi. Jeden jeno szlachetny tan Gorlois ap Gwydion zaklął plugawie, więcej jak koniuch niźli rycerz. Charknął, splunął na dłoń, otarł wąsy rękawem i cisnął na stół niekształtną kostkę. Pozostali wielmoże jęli obłudnie wysławiać męstwo tana Gorloisa, wspominając jakieś jego wielkie czyny, zmyślone lub takie dawne, że to właściwie na jedno wychodzi. Ten i ów zapewnił, że zazdrości mu okazji do wspaniałej przygody, że ach, gdybyż to na niego padło, i tak dalej, aż tan Gorlois spurpurowiał z wściekłości i niewiele brakowało, a dobyłby miecza i powyrzynał fałszywców.
Wtem odezwał się Bran:
– I ja znalazłem kość.
– To być nie może – rozległy się okrzyki wokół okrągłego stołu. – Przeznaczenie wybrało szlachetnego tana Gorloisa ap Gwydiona!
– Najwyraźniej nie był to zwyczajny kot – stwierdziła Królowa Czarodziejka, a dziwny uśmiech nie znikał z jej oblicza. – Być może zdarzają się koty mające w piersi więcej niż jedną zaklętą kostkę.
– W takim razie gotów jestem odstąpić swą przygodę psiarczykowi – rzekł szlachetny tan Gorlois ap Gwydion. – Zdarza się przecież, że los rzuca szansę nawet ludziom podłego stanu.
– Chyba kpisz, tanie! – warknął kret. – Losowanie to losowanie, a umowa to umowa. Skoro przeznaczenie wybrało was obu, to obaj odpowiecie na wyzwanie Pana Bestii. I ty, szlachetny tanie Gorloisie ap Gwydionie, i ten psiarczyk, który wydaje się żywić więcej zapału do wyprawy. A teraz, jeżeli pozwolicie, posilę się nieco przed powrotną drogą. Mój pan będzie was oczekiwał najpóźniej na Święty Jan.
Kret zjadł przed wyjściem dwa tuziny szczupaków i kopę zimorodków, popiwszy beczką piwa. Rycerzom również wrócił apetyt – wszystkim, rzecz jasna, prócz tana Gorloisa. Kiedy zaś Król nad Całą Wyspą obiecał Branowi szlachecki tytuł oraz miecz, jeżeli uda mu się ubić bestię z Wyspy Wierzb, pozwolono psiarczykowi dojeść resztki z rycerskich półmisków.
Tej nocy, kładąc się na swym legowisku w psiarni, Bran ze wzdętym z przejedzenia brzuchem czuł się szczęśliwy jak nigdy. Oto bowiem zaczynała spełniać się przepowiednia morskiej suki. I ani wyjące w mrokach najdłuższej nocy duchy, ani złowroga zorza na niebie nie były w stanie zmącić tej radości.
***
Na Wyspę Wierzb nie było ani bardzo daleko, ani bardzo blisko. Tan Gorlois ap Gwydion nie spieszył się zatem z podróżą. Wraz z nim nie spieszył się i Bran, bo skoro nie miał własnego korabia, w wyborze czasu wyprawy uzależniony był od tana. Jedli tedy i pili, tyle że Bran na wesoło, a tan Gorlois na smutno. Jednemu marzył się rycerski pas, wspaniałe przygody, obfite uczty i łaska dam dworu. Drugi widział przed sobą jeno czarną otchłań i śmierć w pazurach Pana Bestii. Ucztowali przez całe Boże Narodzenie i Nowy Rok, przez Matki Boskiej Gromnicznej, czyli sabat Imbolc, aż do Środy Popielcowej. Potem nadszedł Wielki Post, więc zaprzestano biesiad, lecz od Wielkiejnocy wznowiono świętowanie w dwójnasób. Tak minęły Beltaine, Wniebowstąpienie Pańskie i Zesłanie Ducha Świętego. Tan Gorlois schudł o połowę, Bran zaś podwoił masę i przypominał teraz tucznego wieprzka.
Nie godziło się dłużej zwlekać. W Niedzielę Świętej Trójcy, zaraz po mszy, korab tana Gorloisa ap Gwydiona wypłynął na pełne morze. Na nadbrzeżu zebrał się tłum gapiów ze wszystkich stanów wiwatujący na cześć śmiałków. Bran, przyodziany teraz przyzwoicie w białą koszulę i kraciasty kilt, machał do niego i posyłał całusy dziewczętom. Nie zwrócił uwagi na to, że pochmurne dotychczas oblicze tana Gorloisa rozpogodziło się, jakby z ramion rycerza zdjęto przygniatający go ciężar.
Wyruszyli w stronę słońca – na południe i ku zachodowi, tam bowiem miała znajdować się Wyspa Wierzb. Płynęli i płynęli, prując szarozielone fale. Sprzyjała im pogoda, sprzyjały wiatry. Z dnia na dzień wszelako dziób korabia zdawał się kierować coraz bardziej w prawo, aż wreszcie w kolejną niedzielę Bran pojął, że zawrócili, kierując się na północ. Nie odzywał się jednak wcale i udawał, że niczego nie zauważył, obserwując tylko pilnie wszystko, co działo się dookoła. Jak każdy biedak, dobrze wiedział, że lepiej jest, by inni uważali go za głupszego, niż był w rzeczywistości.
Dobili do wyspy, lecz nie była to wcale Wyspa Wierzb. Szczyty klifów bieliły się kwieciem jabłoni, płatki sypały niczym śnieg. Wiosna, prawdziwa wiosna, barwna jak iluminacje z Księgi z Kells. Bran nigdy wcześniej nie widział takiego świata. Wydawało mu się, że te barwy i wonie, ta pogodna jasność mogą zdarzyć się tylko we śnie albo w wyobraźni.
Tan Gorlois, drużyna jego wojów oraz Bran zeszli na brzeg. W głębi wyspy nad strumieniem ujrzeli niezwykłej urody dom najeżony dziesiątkami wieżyc o jasnych dachach, więcej przypominający porzucony kryształ z korony króla olbrzymów niźli miejsce, gdzie mieszkają ludzie.
Bo też i nie ludzie w nim mieszkali. Bran dostrzegał ich w gęstwinie jabłoniowych sadów – jasnowłosych, wysokich i pięknych, ale pięknych w taki sposób, w jaki piękna jest jutrzenka, która okazuje się łuną pożogi wznieconej przez najeźdźcę. Wpatrując się przez całe życie w morze, nauczył się dostrzegać rzeczy umykające innym ludziom.
Psiarczyk prędko pojął, że znalazł się w niedobrym miejscu i należy stąd czym prędzej uciekać.
Przyboczni tana rozglądali się wokół z szeroko rozdziawionymi gębami, upojeni wonią kwiatów bardziej niż najlepszą whisky z północnych wysp. Sam Gorlois pewnym krokiem zmierzał ku Domowi o Niezliczonych Wieżach, jakby dobrze wiedział, dokąd iść. Wreszcie podróżni stanęli przed wrotami. W strzelistych oknach, na ażurowych mostkach i koronkowych balkonach piękny lud tłoczył się, pokazując sobie palcami przybyszów. Nie ukrywali się już. Bran słuchał ich perlistego śmiechu i drżał. Od tego piękna bolała go głowa i robiło mu się niedobrze.
A już zupełnie zemdliło go ze strachu, gdy z Domu o Niezliczonych Wieżach wyszedł do nich Pan Wyspy Jabłoni, cały w klejnotach i lekkich szatach, i serdecznie uściskał tana Gorloisa.
– Witaj, bracie – rzekł.
Bywa tak, że gdy człowiek bierze za żonę kobietę z czarodziejskiego plemienia lub gdy któryś z pięknego ludu poślubi śmiertelniczkę, ich dzieci stają przed wyborem losu, który ma przypaść im w udziale. Mogą zdecydować, czy wybrać życie aż po kres świata, lecz utracić przy tym duszę, czy raczej zachować tę bożą iskrę, ale żyć krótko w ciele poddanym chorobom i rozkładowi. Pan Wyspy Jabłoni i praprzodek tana Gorloisa byli braćmi. Sam Gorlois uważał swego pradziada za durnia, który przefrymarczył piękno i wieczną młodość za coś, czego nie widać, czego nie da się dotknąć ani zmierzyć i czego być może nawet nie ma. Zazdrościł czarodziejskiemu ludowi, lecz korzystał z jego przyjaźni i pomocy, gdy tylko znalazł się w jakichś kłopotach.
Tak było i tym razem. Pan wyspy wyprawił na cześć swego krewniaka wielką ucztę w najpiękniejszej sali Domu o Niezliczonych Wieżach. Do późna jedli, pili i weselili się. Gdy drużyna tana posnęła przy stole od czarodziejskiego wina i czarodziejskiej muzyki, obaj krewniacy jęli półgłosem dyskutować, jak zgładzić Pana Bestię z Wyspy Wierzb. Piękny czarodziej ofiarował tanowi zaklęte amulety i miecz wykuty z gwiezdnego żelaza, i skrzydlaty hełm z tajemniczym znakiem na czole. Bran udawał, że śpi pod stołem pospołu z wojami, spojony złotym napitkiem, lecz tak naprawdę ledwo skubnął biały chleb i tylko zmoczył usta w pucharze, cały czas strzygąc uszami. Dobrze tedy słyszał słowa gospodarza:
– Nade wszystko musisz pozbyć się tego chłopaka. Prawo opowieści głosi, że jeśli na tę samą wyprawę wyrusza szlachetny rycerz i brudny półgłówek, to rycerz poniesie klęskę i ośmieszy się, a półgłówek wróci w pełni chwały.
– Myślałem wyrzucić go za burtę, ledwo odbijemy od brzegów twej wyspy.
– Nie czyń tego, byś nie rozgniewał bogów morza. Sprzedaj mi go lepiej. Przyda mi się nowy psiarczyk. Poprzedniego upiekliśmy i zjedliśmy w Samhain.
– Nie wiedziałem, że jeszcze praktykujecie ten obyczaj.
– Był łykowaty i włókna wchodziły między zęby – poskarżył się Pan Wyspy Jabłoni. – Wszelako tradycja jest tradycją, a Hern Król Gonu domaga się ofiar z ludzkiego mięsa.
– Rozumiem. Chłopak nie wydaje się wygórowaną ceną za wszystkie twoje dary. Bracie.
– Bracie. – Czarodziej uniósł w górę puchar z rogu jednorożca. Wypili obaj.
Tan i jego drużyna wypłynęli następnego dnia.
– Wrócimy po ciebie, jeno ubijemy Pana Bestię z Wyspy Wierzb. – Szlachetny tan Gorlois położył rękę na ramieniu Brana. – Będzie ci dobrze na Wyspie Jabłoni.
– Przysięgacie, panie? – spytał Bran.
– Przysięgam, chłopcze. – Tanowi nawet nie drgnęła powieka. Bran wiedział, że umów i zobowiązań muszą dotrzymywać jedynie ludzie niskiego stanu. Co jednak miał w sercu i w głowie, zachował dla siebie.
Nie można powiedzieć, by na Wyspie Jabłoni działo mu się szczególnie źle. Karmiono go i smacznie, i obficie, pracę z psami lubił, a nad samą wyspą wisieć musiał czar chroniący ją przed przymrozkami, gradem i północnym wiatrem. Wylegiwał się pod jabłoniami i nie miał wiele roboty, bo czarodziejskie psy same z siebie były ułożone, rzadko gryzły się między sobą, nie miewały pcheł i nie tarzały się w zdechłych rybach. Nie musiał więc ich iskać ani kąpać w rozrobionym w wodzie dziegciu. I nawet gdyby Bran nie wiedział, że czarodziejski lud przy okazji kolejnego jesiennego sabatu upiecze go i zje jak poprzedniego psiarczyka, to i tak Wyspa Jabłoni wydawała mu się najstraszniejszym miejscem na świecie. Wolał już sztormy i morskie potwory. Nawet kreci rycerz nie wzbudził w nim takiego lęku.
Jednego wieczoru, przechadzając się z psami wśród jabłoni, natknął się na wesołą kompanię. Młodzieńcy i dzieweczki, jedni piękniejsi od drugich, bawili się w zalanym wieczorną łuną sadzie.
– Hej, hej! Psiarczyku! Chodź do nas!
– Nie ma mowy. Wiem dobrze, że chcecie mnie upiec i zjeść w najbliższy Samhain.
– Aleś ty ponury! Kiedy się zbliżasz, wino zamienia się w ocet! – Roześmiała się jasnowłosa dziewczyna. Jeśli ktoś miał wrażliwą duszę, mógł się w tym jej śmiechu zatracić i nie powrócić już nigdy na ziemię. Choć Bran miał duszę jak kamień, i tak poczuł gorąco.
– Tak w ogóle to nie jadamy psiarczyków – dodał jej towarzysz o oczach jak nocne niebo. Jeśli miało się czułe serce, można było w tych jego oczach utonąć i nigdy nie odnaleźć drogi powrotnej do świata ludzi. Choć Bran miał serce jak z drewna, i tak coś ukłuło go w piersi.
– Słyszałem, że są łykowaci, a włókna wchodzą między zęby – rzekł. Czarodziejska kompania umilkła speszona i Bran odszedł w noc – rad, że udało mu się choć trochę zepsuć nastrój.
To była czerwcowa noc, a czerwcowe noce nigdy nie są prawdziwie ciemne i piaskowa łuna brzasku błądzi nieustannie wzdłuż widnokresu. Niepokój pchał Brana naprzód, więc chłopak nie zwracał uwagi, dokąd niosą go nogi. Jego psy krążyły wokół, również nie dbając o cel nocnej wędrówki. Obwąchiwały każdą kępę trawy i obsikiwały każde drzewo, robiąc dwadzieścia kroków tam, gdzie Bran robił dwa. Nie myślały o tym, że lada dzień tan Gorlois sam ubije bestię, zgarniając dla siebie całą chwałę. No i nie musiały przejmować się, że jesienią zostaną pożarte; czarodziejski lud nie jadał psów przy żadnej okazji.
Dotarł wreszcie na wybrzeże i rozżalony jął ciskać w morze kamienie. Psy, myśląc, że to nowa zabawa, przynosiły mu je z powrotem. I czasem były to te kamienie, które rzucił Bran, a czasem zupełnie inne. Psom najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało.
– Jesteście durne kundle – zirytował się Bran, a psy jęły merdać ogonami i lizać go po twarzy na znak, że w zupełności się z nim zgadzają.
Na koniec Bran cisnął w ciemne fale bursztyn wielki jak gęsie serce, bo zwątpił całkiem w ocalenie i nie potrzebował już żadnych pięknych przedmiotów. Zresztą przy całej czarodziejskiej krasie Wyspy Jabłoni nieoszlifowany bursztyn wyglądał tanio i prostacko. Lecz gdy tylko skarb zniknął w morskiej toni, Bran pożałował swego czynu.
Żal nie zdołał jednak na dobre zagościć w jego sercu, bo woda zakotłowała, fale huknęły o brzeg i z morskiej piany wyłoniła się kobieta. Wodorosty i muszle lepiły się do jej rozlanego cielska i obwisłych piersi, a w siwych włosach pałętały się wielonożne morskie stworzenia. Była stara i niezadowolona jak samo morze. W dłoni trzymała bursztyn wielki jak gęsie serce, choć przy jej potężnej postaci wydawał się maleńki jak pestka trześni. Na jej widok psy uciekły na klif i jęły ujadać z bezpiecznej odległości.
– Czego chcesz? – ryknęła. – Czemu rzucasz mi bursztyny na głowę?!
– O Morska Babo, to dar. – Bran Bury skulił się.
– Dar? Śmieszny jesteś. Nie domyślasz się nawet, jak wielkie bursztyny ukrywam na dnie morza. Są tam bursztynowe pałace i bursztynowe komnaty, a w niektórych zatopione są stworzenia sprzed potopu. A ty mi przynosisz kamień wielkości kurzego serca?
– Gęsiego – poprawił Bran. – To bardzo niezwykły bursztyn, gdyż jest najpiękniejszą rzeczą, jaką posiadam na własność, a właściwie to jedyną. Gdybym ci, o Morska Babo, ofiarował szlachetny kamień wielki jak ludzkie serce, ale zachował dla siebie drugi, większy od serca wołu, nie byłoby w tym żadnej zasługi i taki dar nie byłby nic wart. A więc może tak być, o Morska Babo, że nikt dotąd nie obdarzył cię niczym cenniejszym.
Wymyślał to na bieżąco, byle zyskać na czasie i żeby baba go nie pożarła. Bo za wyrzuceniem bursztynu nie stał przecież żaden zamysł, tylko strach i złość.
Baba jednak mlasnęła z zadowoleniem i buchnęła parą z szerokich nozdrzy, była bowiem łasa na wszelkie dary, a nigdy nie pomyślała o tym w ten sposób, mimo że żyła od zawsze albo i jeszcze dłużej. No i miała słabość do pochlebiających jej młodzieńców.
– Jeśli te kundle nie przestaną szczekać, pożrę je, a potem ciebie – ostrzegła. – Czego pragniesz w zamian za swój dar, młodzieńcze?
– Wydostać się z tej przeklętej wyspy, o Morska Babo. – W oczach Brana rozbłysła nadzieja.
– Podobno to bardzo piękna wyspa.
– Może i tak, ale jestem na niej uwięziony i nie mogę przez to otrzymać rycerskiego pasa, by zasiadać przy okrągłym stole, a w dodatku czarodziejski lud chce mnie pożreć w najbliższy Samhain. Co mi więc po pięknie wyspy. Mogłaby być nagą skałą pośrodku morza, na którą srają mewy. Dla mnie to naprawdę wszystko jedno. Całe piękno świata nie jest tyle warte, co moje życie.
Morska Baba mrugnęła do Brana i wyszczerzyła w uśmiechu żółte zęby. Bardzo jej się podobały słowa Brana, bo sama myślała podobnie o swoim życiu.
– Stanie się wedle twego życzenia.
– Kiedy?
– Niebawem, kochany. Niebawem.
I parsknęła śmiechem, obryzgując wodą Brana i jego psy, a potem znikła w kipieli.
Jeszcze tego samego dnia ciało Brana pokryło się liszajami. Zaczęło się od drobnych, łuszczących się płatków, jakby ktoś posypał go razową mąką. Zmiany swędziały wściekle, więc Bran bez przerwy drapał się i ocierał plecami o korę drzew niczym niedźwiedź. Rychło więc rozniósł liszaje po całym ciele, a te rozkrwawiły się i zmieniły w owrzodzenia, czerwone i sączące, aż Bran ledwo mógł się poruszać. Gorączkował przy tym i cała Wyspa Jabłoni wydała mu się snem, pięknym koszmarem, z którego nie sposób się ocknąć, nawet jeżeli śniący wie, że śni.
Wkrótce sparchaciały i psy. Dopiero wtedy król czarodziejskiego ludu zwrócił na Brana uwagę.
– Przywlokłeś do nas zarazę, ty parszywy ludzki psie. Zginiesz więc za to psią śmiercią.
I rozkazał utopić Brana w morzu, a razem z nim te psy, które zachorowały, to jest prawie wszystkie. Jasnowłosi wojownicy zabrali chłopaka na klif i, starając się go nie dotknąć, strącili w dół. Razem z nim zrzucono i skuczące z przerażenia psy.
Morze pochłonęło Brana. Szedł w dół, głębiej i głębiej, a w głowie huczała mu śmierć. Zrazu usiłował młócić wodę rękami i nogami, lecz ciało zamarło od zimna i nie chciało go słuchać. Nagle zrobiło mu się miło i ciepło i przestał kurczowo trzymać się istnienia. Kiedy coś jęło unosić go ku powierzchni, zirytował się, że nie pozwala mu mrzeć.
Kiedy wynurzył się, prychając, dysząc i dygocząc, pojął, że to tłuste psy morskie pchają go w górę nosami. Może zresztą były to te same zwierzęta, którymi opiekował się na Wyspie Jabłoni, a którym czarodziejską mocą wyrosły płetwy? Psy prychały, merdały ogonami i z wywalonymi jęzorami wyczyniały w morzu figle, w ich mniemaniu ucieszne, w mniemaniu zaś Brana – nie bardzo, bo wiązały się z rozpryskiwaniem na niego zimnej wody. Obok głośno śmiała się Morska Baba, aż podskakiwały jej podbródki, obwisłe piersi i sadło na brzuchu.
– Tyś… Tyś to zrobiła specjalnie!
– Ależ oczywiście, mój drogi! Mogłam przecież uwolnić cię od razu. Tak jednak było znacznie zabawniej.
Bran miał odmienną opinię na ten temat, lecz roztropnie zmilczał. Biedak zawsze musi zachowywać się ostrożnie w kontaktach z mocami tego świata, są one bowiem kapryśne i nieobliczalne, a ich przyjaźń zawsze jest niepewna.
***
Sfora morskich psów pomknęła na południe, w jaśniejsze i pogodniejsze strony świata, tam, gdzie leżała Wyspa Wierzb. Płynęli i płynęli dzień za dniem, jedząc wodorosty i surowe ryby. Po jakimś czasie wrzody na ciele nie dokuczały Branowi już tak bardzo. Nie wiadomo, czy to słońce tak pięknie je wysuszyło, czy po prostu Morska Baba zdjęła je z Brana czarodziejską mocą. Na koniec pozostały po nich jedynie czerwonawe łaty na ciele.
Do Wyspy Wierzb psy przybyły w wigilię Świętego Jana. Bran dojrzał ląd już o świcie. Dymił jak przy letnim wypalaniu traw. Zrazu pomyślał Bran, że to mieszkańcy palą świąteczne ogniska, potem jednak wiatr przyniósł swąd spalenizny. Ogniska tak nie pachną. Tak pachnie śmierć.
Psy zaniosły Brana na brzeg, lecz same zaraz wróciły na otwarte morze, lękając się tego, co mogłoby je czekać na wyspie. Chłopak zaś ruszył w głąb i rychło ujrzał pogorzeliska oraz zwęglone zwłoki. Na starej, sękatej wierzbie wisiało z górą tuzin trupów. Wiedziony upiorną ciekawością, Bran podszedł bliżej.
Dziwne to były trupy, ludzkie-nie ludzkie. Niemal wszystkie zamiast człowieczych obliczy miały zwierzęce mordy – szczurze, łasicze albo ptasie, zamiast paznokci – pazury, a dwa z nich – pióra. Bran zadrżał. A więc bestia z Wyspy Wierzb nie oszczędza nawet własnego rodzaju. Pożałował, że tu przybył, a wszelkie rojenia o rycerskiej chwale i ubiciu potwora wydały my się dziecinnymi mrzonkami. Jakże mógł mierzyć się z bestią, bez miecza oraz zbroi i bez jedynej cennej rzeczy, jaką kiedykolwiek posiadał, to jest bursztynu wielkiego jak gęsie serce?
Nie miał jednak jak uciec z wyspy, bo psy odpłynęły już za daleko. Mógł ukryć się, przekonany, że Pan Bestia prędzej czy później go znajdzie, albo wyjść jej na spotkanie. A że bardziej rycersko jest czynić coś, niż nie czynić, postanowił tedy Bran odnaleźć siedzibę władcy tej ziemi i nie odwlekać nieuniknionego.
Wyspa Wierzb sprawiała zdumiewająco spokojne wrażenie jak na krainę gniecioną butem tyrana. Pola porastały młodym jęczmieniem, a żywopłoty i zagajniki tętniły zielonością. Niedługo przed zachodem słońca dotarł do spokojnie płynącej rzeki. Na drugim brzegu wznosił się dwór, wybudowany z rzecznego kamienia, z dachem pokrytym czerwoną dachówką. Tak dostojny, że Dom o Stu Kominach przypominał przy nim chlew, a jednocześnie tak prosty i swojski, że Dom o Niezliczonych Wieżach wyglądał w porównaniu z nim krzykliwie i jarmarcznie. Dom Bestii przywodził na myśl sute kolacje i długie wieczorne opowieści przy ogniu.
Wtem zaszeleściły szuwary na drugim brzegu i na środek nurtu wypłynęła łódka. Wioślarz miał z grubsza ludzkie kształty, a w dodatku był odziany jak człowiek, i to człowiek niecierpiący niedostatku; lecz jego łapki, podobnie jak pysk, porastało rudawe futro. Był to szczur wodny.
– Ahoj! – zawołał. – Dobrze, że jesteś. Pan Bestia wygląda cię z niecierpliwością.
– Pan Bestia?
– Zaiste. On i jego gość, szlachetny tan Gorlois ap Gwydion. Tyś jest Bran Bury, psiarczyk z Domu o Stu Kominach, mam rację? Powinieneś nazywać się Branem Łaciatym!
Bran wsiadł do łódki szczura i popłynął ku swemu przeznaczeniu. W trzcinach terkotał ptak, w rozlewisku rechotały żaby. Wszystko zdawało się naśmiewać z głupoty chłopaka.
Na dziedzińcu wojowie z drużyny tana Gorloisa jęczeli zakuci w dyby, a paru zakneblowanych kołysało się w klatce z kutego żelaza. Jęczeli, choć nie działa im się żadna wyraźna krzywda; może jednak lękali się kreta tak olbrzymiego, jakiego nikt jeszcze nigdy nie widział, a który przechadzał się między nimi w swej koszmarnej zbroi, dzierżąc w łapie katowski miecz. Na widok potwora Branowi zmiękły nogi.
– Jesteś nareszcie! – kret roześmiał się mrocznym basem. – Pan Bestia cię oczekuje.
W sali rycerskiej Domu Bestii na Brana, szczura i kreta czekał już zastawiony stół. Na ścianach tonęły w półmroku portrety potworów – szczegóły ginęły w cieniu, lecz bez trudu dawało się dostrzec zęby, pazury i skrzydła. Bijąca z wizerunków ponura duma pozwalała domyślać się w nich albo przodków Pana Bestii, albo innych znamienitych przedstawicieli jego plemienia. Między obrazami wisiało też parę dziwacznych kształtów, w których dopiero po chwili Bran rozpoznał spreparowane ludzkie głowy. Tan Gorlois z nietęgą miną kulił się na krześle i ani myślał korzystać z dobrodziejstw stołu. Wszystkie amulety z Wyspy Jabłoni, cały zaklęty oręż tana wyglądały teraz śmiesznie i jarmarcznie.
Po prawicy tana zasiadał zaś Pan Bestia.
Był szpetny do tego stopnia, że z powodzeniem mógłby być bratem Morskiej Baby. Z żabia ślimaczy pysk rozciągał w bezzębnym uśmiechu. Cielsko jego ociekało śluzem, co nie przeszkadzało mu nosić kosztownych szat, mimo że wilgoć znaczyła je ciemnymi plamami. Wydawał się miękki niczym rozgotowana kluska i raczej wstrętny niż groźny, lecz Bran dobrze wiedział, że wśród czarodziejskich istot nic nie jest tym, czym się wydaje.
– Bran Bury! – zarechotał stwór i tak nadął podgardle, że stał się o połowę większy. – Czy też raczej: Bran Łaciaty! Myślałem już, że się nie pojawisz. Tan Gorlois zasugerował nawet, że stchórzyłeś. Cóż za radość, cóż za radość!
– Po coś tu przylazł? – warknął tan Gorlois. – Nie po to zostawiłem cię pod pieczą Pana Wyspy Jabłoni, abyś teraz pałętał mi się pod nogami.
– Ach, tanie, coś tan widzę nie w humorze. Jeżeli któraś z potraw nie smakuje, rozkażę wyrzucić ją ludziom na pożarcie. Wszystko, byle sprawić radość memu gościowi.
– Nie, o Panie Bestio – ośmielił się odezwać Bran. – Szlachetny tan Gorlois pozostawił mnie na Wyspie Jabłoni, aby czarodziejski lud zjadł mnie na Samhain. Lękał się, że odbiorę mu chwałę i ubiję cię, bo w opowieściach zawsze wygrywa brudny półgłówek, podczas gdy szlachetny rycerz ponosi klęskę.
– Milcz, chłystku! – Tan uderzył pięścią w stół, aż zachybotało się wino w roztruchanach.
– Ach, ach – zacmokał Pan Bestia. – To z pewnością jakaś straszliwa pomyłka. Tak jak niemożnością było, by tan wydał rozkaz spalenia wsi i wymordowania moich poddanych. Z pewnością było to dzieło tej bandy zbójców, z którymi przypadkiem znalazł się na pokładzie jednego korabia, a którzy to zbójcy czekają właśnie przed mym domem na sprawiedliwość.
– Powinni zostać żywcem pożarci! – zadudnił kret.
– Możemy też okazać im łaskę i po prostu ich przegnać – zastanawiał się gospodarz. – Co o tym myślisz, tanie?
– Myślę, że dosyć tego gadania! – zawołał wielkim głosem Gorlois ap Gwydion, dobywając ze zgrzytem miecza. – Stawaj do walki! Nuże!
– Za pozwoleniem, Panie Bestio, tak będzie lepiej – odezwał się Bran. – Nie przybyliśmy pić twojego wina ani kosztować twych potraw. Przybyliśmy, by umrzeć z twej ręki. Nie przedłużajmy sprawy więcej, niż trzeba.
Pan domu wydawał się niepocieszony, wreszcie jednak rozkazał odsunąć stół na bok, pozwolił Branowi wybrać oręż wedle uznania, a sam ujął swój miecz, tak pięknie wykuty i kunsztownie ozdobiony jak szpetny był jego właściciel. Psiarczyk ujął oburącz topór – prostacki oręż w prostackich rękach.
Tan Gwydion ap Gorlois jął dodawać sobie animuszu wzywaniem przeróżnych świętych pańskich, lecz zdążył ledwo dojść do Świętej Brygidy, a Bran zamachnął się i bez ostrzeżenia werżnął topór w szyję bestii. Zazgrzytał kręgosłup i chłopak musiał poprawiać jeszcze dwukrotnie, nim łeb na dobre nie odpadł od kadłuba, albowiem bestia była silna i nie chciała zdychać.
***
Korab niosący Brana dotarł do Domu o Stu Kominach na sabat Lughnasadh w połowie lata. Cała dworska czeladź wyległa na brzeg, by go powitać – przybywającego na czele przedziwnego orszaku. Przedziwnego, bo prócz wojów, którzy wyruszyli na wyprawę, szli w nim kret tak olbrzymi, jakiego nikt jeszcze nie widział, oraz szczur wodny.
Wreszcie Bran stanął przed Królem nad Całą Wyspą, Królową Czarodziejką i wszystkimi rycerzami królestwa.
– Oto wróciłem, najjaśniejszy panie. – Psiarczyk ukląkł na jedno kolano.
– Czyś ubił bestię na Wyspie Wierzb? – zapytał Król z niedowierzaniem.
– Tak, panie. Oto jej łeb.
I rzucił Bran na środek okrągłego stołu głowę szlachetnego tana Gorloisa ap Gwydiona. Zaraz podniósł się rwetes, okrzyki gniewu, strachu i obrzydzenia zmieszały się ze sobą, zazgrzytały miecze wyciągane z pochew. Szczur i kret w odpowiedzi również dobyli broni, a wraz z nimi wojownicy, którzy przybyli z Branem.
– Spokój! – zawołał Król. – Nie pozwolę na rozlew krwi w tym domu! A ty, chłopcze, wytłumacz się natychmiast!
– O panie mój i królu, tan Gorlois okazał się człowiekiem podłym. W drodze porzucił mnie u swego krewniaka, aby mnie pożarto i abym nie odebrał mu przypadkiem chwały zwycięstwa. Na samej zaś Wyspie Wierzb dopuścił się mordów na jej mieszkańcach, mimo że nie uczynili mu niczego złego. Gdy stanąłem między tanem Gorloisem a Panem Bestią – który wyzywa co prawda do walki równych sobie, lecz dla poddanych jest sprawiedliwy i łaskawy – wtedy, o Królu, pojąłem prawdę. Wysłałeś mnie, panie, bym ubił bestię na Wyspie Wierzb i to uczyniłem. Zgodnie z pradawnym obyczajem część wojów tana przysięgła mi wierność jako nowemu panu. Tych, którzy stawili opór, zgładziliśmy w walce.
Król pobladł, lecz milczał. Milczeli też rycerze, choć ten i ów niecierpliwie gryzł wąsa, czekając na najmniejszy gest swego władcy, by roznieść na mieczach tego smarkacza i mordercę. Wielu jednak spozierało na głowę tana Gorloisa z mściwą satysfakcją, albowiem tan był człowiekiem okrutnym oraz pysznym i miał wielu wrogów nawet pośród tych, z którymi dzielił chleb i zanurzał rękę w jednej misie. A Król wiedział o tym wszystkim, inaczej nie mógłby być prawdziwym Królem nad Całą Wyspą.
– Rozumiem zatem, że warunki pana Wyspy Wierzb zostały wypełnione? – odezwał się po długim czasie.
– Nie rozumiem, najjaśniejszy panie.
– Rzucił wyzwanie mym rycerzom, aby któryś z nich pokonał i zgładził bestię na Wyspie Wierzb. Zostało to uczynione. Czy Pan Bestia da nam zatem słowo, że nie będzie nas już niepokoił swymi wyzwaniami?
Wtedy odezwał się kret tak olbrzymi, jakiego nikt jeszcze nie widział:
– O Królu, jesteś mądry niczym wąż, a Bran Łaciaty dowiódł, że twoi poddani potrafią używać sumienia na równi z orężem. Tuszę, że Pan Bestia da ci takie słowo.
W sali zrobiło się nagle jaśniej. I weselej.
Tak się bowiem stało, że Bran uwolnił całą Wyspę od Pana Bestii, a poddanych tana Gorloisa – od tana Gorloisa. Król nad Całą Wyspą postanowił następnego dnia wobec wszystkich pasować Brana na rycerza. Zgodnie z pradawną tradycją chłopak miał spędzić noc na modlitewnym czuwaniu. I tak zresztą nie zmrużyłby oka, wiedząc, że zaraz po pasowaniu przyjaciele tana Gorloisa wyzwą go na pojedynek, jeden po drugim, a on nie będzie mógł im odmówić. O północy przyszło mu na myśl, że powinien uciec z kaplicy i pozostać chamem. Wtedy jednak nawiedziła go Królowa Czarodziejka.
– Nie lękaj się niczego – rzekła. – O świcie objawi ci się mój dar.
Kiedy więc rankiem do kaplicy weszli Król i jego rycerze, ujrzeli Brana i zdumieli się. Oto bowiem grzbiet i głowa chłopaka porosły kolcami grubymi na palec i ostrymi niczym harpuny na wieloryby, twarz zaś wydłużyła się, porosła szczeciną i nie była już twarzą, tylko mordą.
Taki był dar Królowej Czarodziejki, a Bran uradował się, bo i Król, i rycerze bali się go teraz.
Bran Bury został tedy Kolczastym Rycerzem i zasiadł przy okrągłym stole. Nie zagrzał tam jednak miejsca zbyt długo, bo zjeżył się nie tylko od zewnątrz, ale także od środka, a jego serce wypełniły jeżowe pragnienia. Opuścił więc Wyspę, gdy dni zaczęły robić się krótkie i puste, a noce długie i zimne. Potem powiadali, że resztę życia spędził na Wyspie Wierzb w towarzystwie Pana Bestii. Inni mówili, że zagrzebał się gdzieś pod stertą liści i tak spędził zimę, a obudziwszy się następnej wiosny, zapomniał zupełnie ludzkiej mowy i stał się zwykłym jeżem. Znaleźli się też tacy, co twierdzili, że zakochał się z wzajemnością w księżniczce z dalekiego południa i został odczarowany, lecz mimo ogromnej władzy nie zaznał szczęścia, a przeznaczenie zadrwiło zeń okrutnie i odebrało mu jedyną córkę.
Powiadano rzeczy jeszcze dziwniejsze, nie należą one jednak do tej historii i są już zupełnie innymi liśćmi drzewa opowieści. Ja zaś kończę w tym miejscu baśń o Branie Jeżu, jest bowiem zimowy wieczór, biją już dzwony i zbliża się pora kolacji. Kolację zaś i sen cenię nie mniej niż opowieści.
Kraków, Trzech Króli 2022
Podziel się tym opowiadaniem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!