O dobrych i złych stronach ufania profesjonalistom pisze dr Piotr Stankiewicz.
Człowiek współczesny mało co robi sam. W naszym skomplikowanym świecie, pełnym nieprzebranej wiedzy i nieskończonej specjalizacji, do czego się nie weźmiemy i gdzie się nie zwrócimy, zaraz się okazuje, że samodzielnie nie zajdziemy daleko, a tak naprawdę nigdzie nie zajdziemy. Musimy zaufać profesjonalistom, ludziom, którzy zawodowo siedzą w temacie. Rzecz jasna, bardzo często to bardzo dobrze, że tak to działa. Nie musimy sami leczyć grypy czy COVID-u, bo mamy od tego lekarzy, nie musimy sami pilotować samolotu, żeby dotrzeć na zamorskie wakacje itd. Inaczej się nie da, ludzkość nie byłaby tam, gdzie jest, gdyby nie ów podział pracy. To oczywiste.
Ale uwaga, to „sprofesjonalizowanie” miewa również ciemniejsze strony. Jakie? Przeanalizujmy krok po kroku, a że każda analiza domaga się przykładu, weźmy przykład paląco aktualny i dla mnie osobiście bardzo istotny: dramat migrantów na granicy z Białorusią.
Stoicy mówią, że w każdej sprawie, która jest dla nas ważna, która nas zajmuje i w której chcemy coś zrobić, powinniśmy zastosować „dwuchwyt Epikteta”, a więc zastanowić się, co od nas zależy, a co nie zależy, i ująć temat za ten pierwszy uchwyt. Podlaskiej katastrofy humanitarnej nie należy więc rozkminiać z punktu widzenia całości świata, od strony obrotów kosmosu i geopolityki. To, co się tam dzieje, trzeba uznać za goły fakt wejściowy i zastanowić się, co wobec niego możemy chcieć zrobić. Ja, mimo obciążeń i wiecznego urwania głowy, cały szereg rzeczy zrobiłem: osobiście byłem w Usnarzu, wpłacałem pieniądze, pomagałem pisać listy, to i owo zdalnie koordynowałem. Jeżeli się poprawnie zastosuje stoicyzm, to z reguły niemało da się zrobić.
Ale uwaga. W takim zaangażowaniu (w sprawę migrantów, ale tak naprawdę we wszystko) zawsze przychodzi ten dziwny, bardzo szczególny moment, kiedy wpadamy nosem w tę „ścianę profesjonalistów”. Uświadamiam sobie, że owszem, robię to i owo, ale tak naprawdę jedyny (co nie znaczy, że wielki) wpływ na cokolwiek mają tylko ci, którzy zajmują się sprawą profesjonalnie. W przypadku migrantów będą to organizacje pomocowe, politycy, no i ci, którzy mają czas i możliwość, by siedzieć na granicy tygodniami, wyławiając ludzi z bagien i lasów. Jest więc paradoks: jak najbardziej mogę coś zrobić, ale niewiele to zmienia, a goły rachunek zysków i strat prowadzi do wniosku, że najlepiej jest zaufać profesjonalistom, czyli przelać pieniądze na konto Grupy Granica i zająć się swoimi sprawami.
To nie jest przypadek, to egzystencjalne doświadczenie współczesnego człowieka. O czym nie pomyślimy, do czego się w tym całym XXI w. nie weźmiemy, zaraz się okazuje, że są całe branże, instytucje, rozległe dziedziny wiedzy, które się tym zajmują. Przed jednostką nie ma białych plam do odkrycia, nic autentycznie nowego czy przełomowego do zrobienia. Wszędzie są profesjonaliści jako się rzekło, całe branże, które się już wyspecjalizowały.
Jest to oczywiście bardzo frustrujące, bo odbiera nam sprawczość. Czujemy, że niewiele znaczymy, że nic nie możemy tak naprawdę zrobić. Jesteśmy trybikiem, czyli niczym. Ciemna spirala depresji jest tuż-tuż, o krok od tego szlaku.
Na szczęście jest wyjście. Wszystko, co wyżej napisałem, jest, owszem, depresyjne, ale jest to depresja świata wirtualnego. Wnioski powyższe działają, ale działają w Internecie. To pesymistyczne rozumowanie rozsypuje się, gdy wstanę od komputera, gdy ruszę się z pokoju, wyjdę z domu i zacznę coś robić w realu. Gram działania, nawet nieznacznego, ale w świecie rzeczywistym, znaczy więcej niż kilometr przeskrolowanej inby w sieci.
Daliśmy się – jako ludzkość – łatwo wkręcić w ten wirtual i zapominamy o ogromnej, ontologicznej różnicy między tym, co na ekranie, a tym, co naprawdę. Zza ekranu nieporównanie łatwiej wkręcić się w czerstwą inbę, dać się zwieść, że klikanie coś zmienia, albo odwrotnie, wkręcić się w niemoc i czarny niedasizm. Jedyną receptą jest ruszyć się, wstać i fizycznie wyjść do ludzi. Tylko kontakt z realem kalibruje naszą sprawczość i samopoczucie, tylko wtedy możemy zrozumieć, co naprawdę możemy, a czego nie możemy. Epiktet nie miał na myśli ekranu, miał na myśli real.
Stąd też wałkuję ten przykład Podlasia. Zza komputera może się wydawać, że się nie da nic zrobić, że nie ma sensu tam jechać i w ogóle, że zostaje pretensjonalna pustka Facebooka. Ale kiedy fizycznie się ruszę, zobaczę to na własne oczy – optyka się zmienia, bo każde doświadczenie rzeczywiste dzieje się na innym poziomie niż doświadczenie wirtualne. Pisałem o tym w tekście o Usnarzu, pisałem w pochwale wędrówek jednodniowych. Szczególnie w sytuacji pandemicznej jest to kluczowe. Zamknięcie w domu, w bańce facebookowej, w czterech ścianach ekranów: uważajmy na to. Real jest lekiem na całe zło. Oczywiście świata nie zbawi, ale naszą psychikę już tak. A to pierwszy krok do wszystkiego.