Problemy Michała Szpaka z wykonywaniem piosenek, które przez lata stanowiły trzon jego repertuaru, mogą wydawać się prawnym kuriozum. Niewykluczone jednak, że wobec trwającego kryzysu podobne tarcia staną się niebawem chlebem powszednim.
W ostatnich dniach lipca Michał Szpak opublikował enigmatyczne nagranie na swoim profilu w mediach społecznościowych. W krótkim czarno-białym wideo popularny wokalista wrzuca do ogniska maskę, na której wypisano tytuły jego piosenek. W następnym ujęciu płonący stos płynie jeziorem niczym wiking zmierzający do Walhalli. Ten dramatyczny rytuał był zapewne reakcją na czarne chmury, które zgromadziły się nad głową wokalisty, gdy jego była agencja na dobrą sprawę zablokowała mu możliwość wykonywania repertuaru, z którym był kojarzony. „Na dobrą sprawę”, bo – jak tłumaczył obecny menedżer śpiewaka – prezentowanie tych piosenek musiałoby być każdorazowo poprzedzone opłaceniem stosownej licencji. Słowem: kaplica i płonący drakkar.
W przypadku Szpaka napływające wyrazy współczucia fanów mieszały się z nieznośną satysfakcją „prawdziwych melomanów” dworujących z wykonawcy, który nie jest ani kompozytorem, ani autorem śpiewanych przez siebie tekstów. To wszystko prawda, ale mam podejrzenie, że podobnych złośliwości nie usłyszeliby interpretatorzy tekstów Osieckiej, Młynarskiego czy Łukasiewicza do kompozycji Dębskiego, Matuszkiewicza czy Dziedzica. Bo przecież Szpak nie jest tu przypadkiem wyjątkowym. Tak jak wyjątkowa nie jest też wśród artystów nieznajomość zapisów zawartych w umowach, które podpisują. I tutaj też nie załamujmy nad nimi rąk, bo przecież teoretycznie od tego mają właśnie menedżerów. Ludzi, którym ufają i właśnie za to zaufanie im płacą.
Sytuacja robi się bardziej skomplikowana, kiedy okazuje się, że – z różnych pobudek – agencja menedżerska zaczyna grać w innej niż artysta drużynie. Przekonał się o tym nie tylko Michał Szpak, lecz także chociażby Taylor Swift, która jesienią ubiegłego roku musiała stoczyć walkę o wykonywanie „swojego” repertuaru. Wygląda na to, że w obu tych przypadkach ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek i ekonomia. Po kilku tygodniach nerwów Swift znów wyprzedawała trasy, śpiewając swoje największe przeboje, a utwory wypromowane przez polskiego wokalistę ostatecznie wróciły do serwisów streamingowych. W przypadku tak popularnych wykonawców podobne embarga nikomu się po prostu nie opłacają.
Jednak niewielu muzyków może spokojnie przeczekać taką sytuację, wiedząc, że ostatecznie czerwone rubryki w Excelu załagodzą sprawę. Znakomita większość nie ma ani takiej pozycji negocjacyjnej, ani takich środków na koncie. Mało tego, wielu nie ma nawet swojego menedżera, nie mówiąc o prawniku. I tym wszystkim sugeruję, by zaczęli bardziej wnikliwie czytać umowy: odróżniać udzielenie licencji od przeniesienia praw, przyglądać się zapisom dotyczącym wyłączności itd. Zwłaszcza teraz – w czasie kryzysu. Przed pandemią zakładanie, że pani z wytwórni jest miłą ciocią, która rzeczywiście najbardziej na świecie kocha postpunk było jedynie niegroźną naiwnością. Obecnie wszyscy w branży szukają pieniędzy – a te czasem najłatwiej wyciągnąć poprzez bezwzględne realizowanie zapisów w umowach. Tych wszystkich klauzul i paragrafów, które wcześniej były jedynie „formalnością” i „niegroźną fiksacją księgowości, którą nie należy się przejmować”. W ostatnich miesiącach one właśnie stały się orężem w niezliczonych bitwach. Naprawdę nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej tak często słyszał o branżowych konfliktach na polu prawnym i finansowym.
Przypomina to trochę nasz lokalny patodarwinizm lat 90. z tą różnicą, że dziś posługujemy się elegancką, korporacyjną polszczyzną: „Szanowni Państwo, jak Państwo doskonale wiedzą, na pierwszym miejscu stawiamy sukces artystyczny i komfort zespołów, które mamy przyjemność reprezentować”. Zważywszy na okoliczności, adresaci podobnych deklaracji nie powinni tracić czujności, lecz sprawdzić, czy nie sprowadzają się one do przyjemności z reprezentowania biedy.
Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ