Po pierwsze, chodzi o to, by czerpać maksymalną przyjemność ze swojej pracy. Po drugie, by starać się jeszcze mocniej, bo to gwarancja lepszego rezultatu – mówi Jakubowi Armacie Ben Mendelsohn.
Jakub Armata: Po tym, jak zrobił pan sporą karierę w Hollywood, czego dowodem są role w popularnych blockbusterach z produkcjami Marvela na czele, wraca pan do rodzinnej Australii, by zagrać w skromnym, niepozornym Babyteeth w reżyserii Shannon Murphy. Co kryje się za tą chwilową ucieczką z Fabryki Snów?
Ben Mendelsohn: Powrót i możliwość pracy w Australii przypomniały mi o tym, co robiłem wcześniej. Pokazały różnice w podejściu pomiędzy tymi miejscami. Z pracą nad Babyteeth było co prawda trochę inaczej, ale to jak ze strzelaniem z łuku: niezależnie od tego, jaki on jest, musisz włożyć w to pewien wysiłek, napiąć go, skoncentrować się i przymierzyć. Nie nakręciłem filmu w Australii od dobrych 10 lat. Ten projekt potraktowałem jako coś, dla czego warto wrócić. Rezultat okazał się lepszy od samej możliwości. Ta niesamowicie realistyczna baśń, piękna historia miłosna o dwójce straconych dzieciaków to chyba najfajniejszy film, jaki kiedykolwiek zrobiłem.
Łatwo zatem było pozyskać kogoś takiego jak pan do filmu debiutującej reżyserki?
Wiele osób może w to nie uwierzyć, ale bardzo łatwo. Poczułem, że spotkałem na swojej drodze jedną z tych osób, która poświęca życie, przedstawiając swoich bohaterów w taki sposób, by odczuwali z tego dumę. Innymi słowy, gdy spotkasz kogoś, kto ma serce, duszę