Nie ma chyba na Ziemi ludzi, którzy nie słyszeliby o lądowaniu na Księżycu (słyszeli o nim nawet ci, którzy uważają je za ustawkę, a może zwłaszcza oni).
Film o Armstrongu ma prawo zainteresować każdego, w czyim imieniu „wielki krok dla ludzkości” był zrobiony – a więc każdego z nas. By go docenić, nie trzeba być fascynatem rakiet i dalekich lotów. Film proponuje perspektywę „humanistyczną”, opowiada nie tyle o dokowaniach, orbitach i impulsach właściwych, ile o ściśle ludzkiej stronie programu „Apollo” (i o jego ludzkich kosztach). Czym jest ta „ludzka strona”, to nie jest zaskoczeniem. Życie rodzinne zostało wyeksponowane bardziej niż astronautyczne, dużo jest o ciągłym napięciu, w jakim żyją bliscy astronautów – pod tym względem wszystko jest tak, jak należy się spodziewać po świeżutkim filmie o „Apollu”.
Ta ludzka strona ładnie pokazuje również, ile stoicyzmu potrzeba, by latać w kosmos i ogólniej – by decydować się na tak odważne kroki w nieznane. Jasne jest, że po astronautach spodziewamy się tego, czego stereotyp każe nam oczekiwać od stoika: spokoju, opanowania, niezdradzania emocji. Jednak pokazanie tego na ekranie, skuteczne a subtelne, nie jest takie łatwe. Oczywisty sposób – ten, który widzieliśmy już w wielu filmach – jest taki, że pokazujemy astronautów, pilotów, żołnierzy czy innych naszych dzielnych chłopców jako bohaterów bez skazy, sterylnych i nieustraszonych. Nic prostszego, niż tak ich właśnie odmalować, a i kamera to właśnie lubi. Kłopot w tym, że niczego się nie dowiemy, dopóki będziemy oglądać postać tak kryształową, że aż przezroczystą.
Stoika możemy zobaczyć tylko w prawdziwie ludzkich rysach. Poznamy go po tym, że dostrzeżemy miejsce na możliwe rozterki i wątpliwości. Takie jak te, które malują się nieraz na twarzy filmowego Armstronga. Z jednej strony wlecze się tu za nim ów kontekst rodzinny, relacja z żoną, rozmowy z synami o tym, czy tata aby na pewno wróci z Księżyca. Z drugiej zaś wszystkie te ujęcia, w których nasz bohater zatrzymuje się, spogląda, rozgląda się… nic nie mówi, ale widać, że nie jest to bezrefleksyjny chojrak, który nawet nie pomyśli, że robi coś niebezpiecznego. Polecam choćby scenę, gdy wchodzą do statku „Gemini”. Włazy są otwarte jak – nie przymierzając – wrota do trumny, cały korytarz się chybocze, całość sprawia wrażenie kruchej. Zbliżenie na twarz Armstronga, które wiele mówi. I choćby dla tej jednej sceny warto ten film zobaczyć.