Piętnaście oblicz Daniela – rozmowa z Mateuszem Pacewiczem Piętnaście oblicz Daniela – rozmowa z Mateuszem Pacewiczem
Przemyślenia

Piętnaście oblicz Daniela – rozmowa z Mateuszem Pacewiczem

Jan Pelczar
Czyta się 12 minut

Boże Ciało trafiło na listę 10 filmów, spośród których zostanie wyłoniona piątka nominowanych do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny (w tym roku Amerykańska Akademia zmieniła nazwę kategorii, poprzednio brzmiała ona „film nieanglojęzyczny”).

W polskich kinach do końca listopada kandydata do Oscara obejrzało ponad 1 350 000 widzów. Droga do sukcesu zaczęła się od debiutanckiego scenariusza Mateusza Pacewicza, który do przedstawienia w kinie historii fałszywego księdza przygotowywał się latami. Po drodze pojawiło się tło filmowych wydarzeń w postaci małej miejscowości i drugoplanowi bohaterowie skonfliktowani po tragicznym wypadku. O tym, co pozostawało do końca najważniejsze, laureat nagrody za scenariusz ostatniego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych opowiedział Janowi Pelczarowi w Gdyni, nim jeszcze odebrał nagrodę.

Jan Pelczar: Jesteś reporterem, który został scenarzystą, czy też zawód dziennikarza jedynie wykorzystałeś jako element przygotowania do napisania filmu?

Mateusz Pacewicz: Praca reportera była środkiem do celu. Moja determinacja, by zrobić film, poprzedzała o parę lat spotkania z bohaterami prawdziwych historii. Od początku wiedziałem, że będę pisał fikcję, ale że potrzebuję do niej wykonać bardzo silną dokumentację, bo nie mam żadnego doświadczenia scenariopisarskiego. W pracy nad scenariuszem nie trzymałem się już kurczowo faktów. Zresztą już przy pisaniu reportażu myślałem czasem: „świetne do tekstu, beznadziejne do filmu”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Bohater twojego reportażu Kamil, który księdza udawał, opublikowanego na początku 2014 r. w „Dużym Formacie” oraz w pełniejszej wersji książkowej, w swoich pierwszych słowach mówił, że zdecydował się z tobą porozmawiać, bo straciłeś wiarę.

Jestem, odkąd pamiętam, katolickim ateistą. W dzieciństwie moja wiara była pełniejsza, żarliwa. Wcześnie jednak zacząłem wiarę kwestionować, choć została we mnie silna potrzeba duchowości. Fascynacja religią wiąże się u mnie z przekonaniem, że kiedy tej sfery nie bierzemy pod uwagę, to nasze życie nie jest pełne. Ważne jest, żeby stawiać pytania, które definiują człowieczeństwo, odpowiedzi mogą być różne. Bóg, w którego się nie wierzy, też nas określa. W tym sensie ateizm nie wyklucza postreligijności. Katolicyzm jest dla mnie niezwykle istotnym punktem odniesienia. Fascynują mnie rytuały. Uprawiałem trochę turystyki religijnej. Dwa moje najważniejsze wyjazdy wakacyjne w życiu to Ameryka Łacińska i podróż śladami synkretycznych zwyczajów, w których prekolumbijskie rytuały łączą się z religią chrześcijańską. Tam w kościele na przykład składa się ofiarę z kurczaka. Zawsze mnie to poruszało. Podobnie jak msze gospel. Kiedyś w Nowym Jorku cały tydzień chodziłem po kościołach Harlemu i Brooklynu i płakałem na mszach. Mój ogromny szacunek do religijności nie przekłada się na zmianę światopoglądu, ale powoduje obsesyjną fascynację takimi historiami, które poznałem, pracując najpierw nad reportażem, a potem nad scenariuszem. Zanim spotkałem się z Kamilem, zacząłem kolekcjonować podobne historie z myślą o filmie. Do tej konkretnej najłatwiej było mi dotrzeć. Fałszywi księża, których jest w Polsce znacznie więcej, ciekawili mnie od zawsze. Za każdym razem, kiedy ktoś księdza udaje, pojawiają się pytania o definicje i granice religii. Z jednej strony mamy do czynienia z oszustwem, z czymś niegodziwym i bluźnierczym, sprzecznym z istotą religii. Z drugiej strony często pojawiają się w takich przypadkach momenty nowej energii, świeżości, która płynie z faktu, że kapłan nie jest „oficjalnym” księdzem.

Nie wykorzystałeś historii fałszywego księdza, który udanie zastępuje nieudanego proboszcza, by w jakikolwiek sposób krytykować instytucję Kościoła.

To była moja idée fixe, żeby film był nie o Kościele, a o duchowości, religijności, traumie i lojalności wobec traumy, która jest bardzo polską cechą, wynikającą z historycznych uwarunkowań. I żeby o tym, co bywało często w polskim kinie tematem publicystycznym, z jasno określoną ideologiczną afiliacją, opowiedzieć inaczej. Postać proboszcza jest pokazana, jak wszystkie, w sposób empatyczny. Reprezentuje Kościół zmęczony, oparty na bezwładzie i hipokryzji, ale w kinie od odpowiedzi na pytanie „co?” ważniejsza jest odpowiedź na pytanie „jak?”. Tego samego księdza: alkoholika, który nie zgadza się na pogrzeb jednego z parafian, można było pokazać w inny sposób: jako zepsutego pasibrzucha, być może jeszcze pedofila. Wejść w bardzo mocny ton oceniający i krytyczny. Po pokazie w Toronto podeszła do mnie Amerykanka, by podziękować za żarliwą obronę wiary chrześcijańskiej przed atakami. Po niej podszedł do mnie 70-letni Polak żyjący w Kanadzie. Przedstawił się jako osoba LGBT i ponglishem podziękował za silną krytykę chrześcijaństwa i atak na kościelną hipokryzję. Kiedy widzowie z różnymi światopoglądami wychodzą z Bożego Ciała poruszeni i przekonani, że zobaczyli coś dla siebie, czuję satysfakcję, że powstał scenariusz, a nie tekst publicystyczny. Cenię filmy takie jak Twarz, Pokot, czy Kler, one są potrzebne, ale jako najmniej zaangażowana publicystycznie jednostka z rodziny dziennikarzy, chciałem w kinie opowiadać tak, by widzowie nie do końca mogli się zorientować, jakie są moje poglądy. Szczególnie że to nie musi być tożsame. Mam o wiele bardziej wyraziste przekonania niż mój scenariusz. Przy pracy nad filmem świadomie próbowałem uciszyć własny punkt widzenia i skupić się na perspektywie bohaterów i bohaterek.

Czy to zasada obowiązująca tylko przy Bożym Ciele?

Z Janem Komasą, z którym zamierzamy kontynuować współpracę, chcemy kierować się nią zawsze. Nasz drugi wspólny film wejdzie do kin wiosną. To Sala samobójców. Hejter – kontynuacja hitu Janka. Tam również podejmujemy bardzo silne tematy publicystyczne, ale w sposób, który nikomu nie da komfortu. To nie będzie film symetrystyczny, ale pokaże świat tak, że nikt nie wyjdzie z kina z jednoznacznym poczuciem, że to jest film dla niego. Przy Hejterze też wykonałem pracę reporterską. Nie powstał z tego żaden tekst, bo to nie pomogłoby filmowi, ale znów starałem się wykorzystać swoje doświadczenie dziennikarskie. Janek wcześniej działał podobnie. Teraz ma ten komfort, że nie musi wykonywać pracy dokumentacyjnej, bo ma scenarzystę, któremu ufa.

Czy wasza współpraca kończy się w momencie oddania tekstu?

Janek jest reżyserem niesamowicie otwartym na scenarzystę. Nie wiem, z czego to wynika, czy to jest jego cecha osobowościowa, czy zawodowa, ale jestem czasem aż wzruszony swoim szczęściem, że nie trafiłem na twórcę, który uważa za dobre dla filmu odcięcie scenarzysty od jego dzieła. W Polsce wiele się w tym zakresie zmieniło na przestrzeni ostatnich kilku lat, między innymi za sprawą Krzysztofa Raka, który był przy Bożym Ciele producentem i skontaktował mnie z Komasą. W przypadku tego filmu i Hejtera Janek zrozumiał, że nie będę go kontrolował i wchodził z butami w jego pracę. Chętnie korzystał z moich opinii. Nie zawsze je wykorzystywał, bo jest reżyserem, który ma ogromną pewność do tego, co robi, ale jednocześnie ma równie wielką potrzebę stałej rozmowy z ludźmi, odbijania się od ich wizji, korzystania z ich zaangażowania. To nie jest reżyser, który przychodzi na plan z gotowym filmem i od A do Z realizuje swoją koncepcję. Nie boi się stawiać pytań, przez co jest dużo bardziej otwarty na aktorów, aktorki, operatora, całą ekipę, w tym i na scenarzystę. Sam ma ogromny talent, ale jest też świetnym menedżerem utalentowanych twórców, którymi się otacza. Jako dobry lider potrafi ich połączyć i sprawić, że wszyscy czują się twórcami, a nie narzędziami. Codziennie oglądałem w Internecie zrzucane materiały z planu, widziałem, jak film się kształtuje. Często rozmawialiśmy przez telefon. Na samym planie byłem w sumie kilkanaście dni. W dobrej umowie, a taką miałem zapewnioną, ewentualne zmiany produkcyjne, które się pojawiają, choćby przy zmianie lokalizacji, musi wprowadzać scenarzysta. To sprawia, że po latach, jakie czasem mijają od napisania tekstu, trzeba na nowo napisać np. scenę dialogową i wysłać ją w nocy, by była gotowa na następny dzień. To bywało stresujące, ale wiele się dzięki temu nauczyłem. Skorzystałem nie tylko jako scenarzysta, chłonąłem wiele z pracy reżyserskiej. Sam trochę reżyseruję i myślę, że będę to kontynuował.

Co okaże się wówczas najcenniejszym doświadczeniem wyniesionym z planu Bożego Ciała?

Piękny był moment pracy nad kazaniami, w którym do głosu doszedł Bartek Bielenia i jego freestyle. Momenty, kiedy aktor tak tworzy postać, że zaczyna ona mówić lepiej i wiarygodniej niż zostało to napisane. To były chwile dużego spełnienia. Paradoksalnie to dla mnie komplement, gdy aktor dokonuje zmiany, którą motywuje: „tak będzie bardziej autentycznie”. To oznacza, że tekst go zaprasza do pracy, a nie odpycha.

Mateusz Pacewicz, zdjęcie: Maciej Kosycarz
Mateusz Pacewicz, zdjęcie: Maciej Kosycarz

Dla wielu widzów Bartosz Bielenia jest po Bożym Ciele największym odkryciem.

Objawieniem w polskim kinie. W teatrze wszyscy wiedzą od dawna, że jest cudem. To źle świadczy o polskim przemyśle filmowym, że nie znalazł miejsca dla aktora z takim talentem i z taką urodą. Jakby był zbyt ambiwalentny dla twórców, którzy uważają, że ich bohaterowie powinni być łatwi do zidentyfikowania. Mnie ujął na castingu, mimo że był daleki od postaci, którą ostatecznie sam stworzył. I znów miałem ogromne szczęście do aktora, który z tekstów napisanych z intencją, by główny bohater był wielowymiarowy, nie tylko zdołał wszystko oddać, ale i dorzucił wiele od siebie. Narysowałem kiedyś graf, na którym było 15 różnych oblicz Daniela. Próbowałem później kierować się w tekście tym, jaki jest w scenie z Martą, jaki z proboszczem, jaki z innym księdzem itd. Miało to unaocznić jego polifonię. Bartek nie dość, że potrafił to ugryźć, to jeszcze dodał kilka oblicz, gestów, rodzajów nerwowości, ciekawie wyrażanej agresji – tłumi ją, ale też nią wybucha. To wszystko składa się na rolę, która może wywindować aktora do zupełnie innego poziomu propozycji i ról. Świadczą o tym głosy i recenzje ze Stanów Zjednoczonych i bardzo mu tego życzę. To jest aktor z niezwykłą etyką pracy, dyscypliną i pewnością siebie, jeden z tych młodych twórców, któremu żaden sukces nie przewróci w głowie, nie odbierze mu cech charakteru, w które jest wyposażony. Dzięki nim ma potencjał na ogromną karierę, ale też niekoniecznie taka kariera jest jego priorytetem.

Macie szansę na niezwykłą oscarową przygodę.

Staram się tonować nastroje, bo w Polsce często jest tak, że ludzie nie do końca rozróżniają kandydaturę od nominacji. Droga jest potwornie długa i kręta. W kampanię oscarową producenci, agenci sprzedaży i dystrybutorzy angażują się niczym w nowy film. Polska komisja jest na światowym poziomie, więc sama kandydatura i uzasadnienie z ust Ewy Puszczyńskiej było wielkim wyróżnieniem. Nasz film udowodnił, że ma ogromny potencjał międzynarodowy, przemawia do ludzi z różnych kręgów kulturowych, jest uniwersalny, ale filmów-kandydatów, które mają ten potencjał podobny lub większy, jest bardzo dużo. Nominowanych może być tylko pięć filmów, na ogłaszanej w grudniu liście jest ich tylko dwa razy tyle, a wydaje się, że trzeba już na niej zarezerwować miejsce dla Parasite, zdobywcy Złotej Palmy w Cannes, nagrodzonego na tym samym festiwalu za rolę Antonio Banderasa Bólu i blasku Pedro Almodóvara i kilka innych tytułów o potężnej renomie, z którymi trudno konkurować, także budżetem promocyjnym.

W styczniu, gdy poznamy ostateczną piątkę nominowanych do Oscarów, premierę będzie miała kontynuacja serialu Młody papież z Judem Law. Przypomniał mi o nim w Bożym Ciele tekst młodej dziewczyny na widok przystojnego księdza: „o, papież przyjechał”. Tyle że wasz fałszywy ksiądz jest przeciwieństwem serialowej głowy Kościoła, która rozmiłowuje się w wykorzystywaniu władzy totalnej.

W Polsce księży udają najczęściej osoby niezamożne. Dla części jest to sposób na życie, ale motywacje są bardzo często pomieszane. Gdy ktoś na swoim oszustwie nie zarabia, to wciąż ma miejsce do spania, wyżywienie, opiekę, prestiż społeczny. Swojemu bohaterowi dołożyłem na starcie z poprawczaka traum, zrobiłem z niego kogoś, kto naprawdę ma przejebane. Jest przegrany, skreślony. Gnida, jak nazywa go lokalny policjant. Dzięki figurze fałszywego księdza, który wywodzi się z biednej klasy, chciałem dotknąć prawdziwego chrześcijaństwa przeciwstawionego religii instytucjonalnej, legitymizującej porządek społeczny. W Polsce mamy często do czynienia z sojuszem władzy z Kościołem, z sojuszem kapitalizmu z Kościołem. Chodzimy do poświęconych McDonaldów, ludzie słabo zarabiają w prywatnych, ale pobłogosławionych fabrykach. Stąd w filmie wątek zakładu stolarskiego, który staje się scenerią dosłownego rzucenia władzy na kolana.

Producent filmu Krzysztof Rak powiedział, że śmiać mu się chce, gdy czyta pod zwiastunem Bożego Ciała na YouTube „teksty dwóch, zwalczających się w Polsce plemion”, bo każde z nich jest przekonane, że film jest po ich stronie, a tymczasem żadnej z nich nie trzyma i nie o tym traktuje. Ale jeśli potraktować dosłownie metaforę wypadku, po którym dochodzi do podziału w społeczności, to coś jest na rzeczy. Tyle że trudno sobie wyobrazić, że do naszego kraju przyjeżdża jakiś Daniel i skleja całe społeczeństwo.

Polska potrzebuje terapii. I to już, zaraz. Zresztą nie tylko Polska, większość społeczeństw na świecie. Zostańmy jednak przy kontekście naszego filmu: na początku bardzo mocno inspirowałem się katastrofą smoleńską. Był nawet element wraku. Przy kapliczce umieściłem fragment samochodu. Później z tego zrezygnowałem, bo poczułem, że metafora będzie bardziej nośna i uniwersalna, jeśli nie będzie się jej dało tak łatwo ugryźć. Co do linii podziału, to w Polsce, bez względu na polityczne sympatie, pochodzenie klasowe, etniczne, rodzinne, wszyscy mamy dosyć nieciekawie, jeśli chodzi o nasze dzieje. Raczej nikt nie ma wielopokoleniowej historii sytego, miłego życia. Taką mamy pozycję geopolityczną. Przeszłość nas nie oszczędzała i wyposażyła w niezwykłą ilość traum. Teraz to wraca i zaczynamy rozumieć, jak bardzo sobie z nimi nie poradziliśmy. A to, czym objawia się nieradzenie sobie z traumą, jest, wspomniana już przeze mnie, lojalność z traumą. Społeczność Jaślisk, podzielona po tragicznym wypadku, w którym zginęli młodzi ludzie, jest ufundowana na traumie. W Polsce jest taka potężna grupa, która na konkretnej traumie zbudowała tożsamość. Czasem określa się ją mianem sekty smoleńskiej. Ja podchodzę do tego zjawiska w sposób niezależny od swoich poglądów politycznych i oceny tego, jakie są konsekwencje upolityczniania takiej tragedii. Na poziomie emocjonalnym jest to dla mnie bardzo zrozumiałe. To reakcja na silne doświadczenie, z którego nie chcemy wyjść, wolimy w nim trwać. Paradoksalnie to ostatnia rzecz, która nas łączy z tymi, którzy zginęli. Sposób nawiązywania relacji z bliskimi, czy z osobami, z którymi się utożsamiamy politycznie. Fałszywy, ale paradoksalnie wydaje się nam formą oddania hołdu. Może tak być, że dopóki w Polsce nie dojdzie do jakiejś zbiorowej terapii, to będziemy mieli ciągłe linie podziału.

Na czym taka zbiorowa terapia mogłaby polegać?

Szczerze mówiąc, nie wiem i cieszę się, że nie jest moim obowiązkiem jej wymyślanie.

Czytaj również:

Ksiądz na wiarę Ksiądz na wiarę
Przemyślenia

Ksiądz na wiarę

Jakub Popielecki

Ten scenariusz napisało życie, więc kino bardzo łatwo mogło go zepsuć. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia chłopaka, który podszywa się pod małomiasteczkowego księdza, aż buzuje anegdotycznym potencjałem. Sęk w tym, że taki potencjał często prowadzi w wątpliwe artystycznie strony, gdzieś na manowce tabloidu. Ewentualnie w przeciwnym kierunku. Łatwo bowiem gębę „filmu chrześcijańskiego” rozbroić jakąś grubą, ironiczną krechą, przerysować i przesadzić. Tymczasem Jan Komasa w Bożym Ciele bierze wiarę na poważnie. Co więcej, unika przy tym mielizny dewocjonaliów i nie pada bezmyślnie na klęczki.

Sytuacja jest klasyczna: mamy małą wspólnotę, mamy wiszącą w powietrzu potrzebę, mamy przybysza z zewnątrz, który odpowiada na zew. Mniej klasyczny jest bohater. 20-letni Daniel (Bartosz Bielenia) wyszedł właśnie z poprawczaka i próbuje odnaleźć się w życiu. Chłopak odczuwa silne powołanie, ale świat odpowiada mu mocnym „nie wolno”: niestety, kryminalna przeszłość skutecznie uniemożliwia mu wstęp do seminarium. Z pomocą przychodzi jednak zbieg okoliczności (a może palec boży?). Daniel wykorzystuje okazję i przejmuje pieczę nad parafią w małym, pogrążonym w żałobie miasteczku. Potem idzie już z górki: od komediowego qui pro quo do rasowego misterium.

Czytaj dalej