Bohaterką mojego dzieciństwa, przypadającego na czasy rozbisurmanionej transformacji ustrojowej, była Pippi Langstrumpf. Utożsamiałam się z dziwaczką samotnie zamieszkującą duży dom, w którym brakuje kilku okiennic.
Drepcząc własnymi ścieżkami wszędzie, gdzie się pojawiała, ustanawiała własne zasady gry. Gwiżdżąca i tańcząca na ulicy dziewięciolatka w dziurawych podkolanówkach nie do pary. Zwiedzała śmietniki, boczne uliczki; konstruktorka tymczasowych stref autonomicznych.
To wszystko w dzieciństwie wydawało mi się nie tyle inspirujące, ile zwyczajnie normalne. Ze względu na dość dużą swobodę panującą w naszym domu bez problemu mogłam sobie wyobrazić, że w moim pokoju mieszkają jeszcze koń i małpa. Jako dziecko chłonęłam jej bezwarunkową miłość do przyrody, zwierząt i do przyjaciół, przekonując się znacznie później, że te wartości ani nie są dla wszystkich oczywiste, ani nie są nam raz na zawsze dane. Różniłyśmy się tylko tym, że Pippi nosiła sukienki i nie chodziła do szkoły. Dlaczego Lindgren nie posłała Pippi do szkoły? Może po to, aby w kilku scenach obnażyć bezrefleksyjność, głuchotę i ślepotę dorosłych, którzy nie umieli odpowiedzieć Pippi – podręcznikowemu tricksterowi – na pytania o realne dobro mające tkwić w umiejętności liczenia, pisania i czytania. Przezroczysta w swoich intencjach, bezceremonialna względem konwenansów. Żywa.
A jednak dorastając, porzuciłam Pippi przekonana, że nie można tak przecież żyć. Dorosła Pippi, myślałam, nie poradziłaby sobie w świecie wymagającym kompromisów, dyscypliny i powściągliwości. W świecie alienującym samotników. W świecie, który nie buduje dla zwierząt łóżek ani nie daje im prezentów świątecznych. Takie też być może były bohaterki moich pierwszych szkolnych krótkich metraży: dorosłe Pippi, nieszczęśliwie, osamotnione, wyobcowane.
Potem konstruując własnych bohaterów i bohaterki, zaczęłam dostrzegać, jak wiele energii włożyła Astrid Lindgren w to, aby w 1944 r. powołać do życia dziewczynkę-symbol bardzo głośnego, jaskrawego wyrazu sprzeciwu wobec wszystkiego, co reprezentował sobą ówczesny świat. Lindgren na przekór wszystkiemu postanowiła wyposażyć Pippi w odwagę konfrontacji i w głód poznania. Oraz w ufność wobec świata, dla którego drzwi Willi Śmiesznotki zawsze były otwarte. Jakże inspirująca była jej naga złość, którą potrafiła okazać, domagając się sprawiedliwości i szczerości. Bo opowieść o Pippi to także opowieść o wolności, która kończy się, gdy pojawia się pogarda.
Zaczęłam rozumieć, że refleksje, którymi Pippi dzieli się ze swoją znajdującą się w niebie matką to nic innego tylko modlitwa, rozumiana jako rozmowa z samym sobą. W świecie Pippi jest miejsce na samotność będącą lekarstwem na osamotnienie. Oraz na łzy: jawne, nagie, szczere. W świecie Pippi można płakać tak boleśnie, jak płaczą na nabrzeżu Tommy i Annika – jej przyjaciele – gdy Pippi wyrusza z ojcem w rejs. Jest strata, a więc jest i żałoba, której pokazania w długich ujęciach nie bali się twórcy filmu Pippi Lanstrumpf z 1969 r. Życiowa konieczność, na którą niewiele można poradzić.
Pippi ma też wady lub cechy, które społeczeństwo (w tym grupa rówieśnicza) lubi uznawać za wady: jest nieporadna, nosi za duże, zniszczone buty. Próbują ją zawstydzić prawie wszyscy, na czele z policjantami (których zresztą Pippi musi nauczyć słów „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”). Akceptuje siebie i przez to uwalnia innych od wstydu. Pippi, w całej swojej ekstrawagancji i hedonizmie, różni się jednak zasadniczo od tak często i gęsto promowanych bohaterów narcystycznych, stale zabiegających o szerokie audytorium, uciekających przed ciszą, ciemnością i samotnością.
Owszem, to wszystko dzieje się w świecie Pippi, ponieważ otrzymała od ojca walizkę ze złotymi monetami. Jak na opowieść dla dzieci akty kupna i sprzedaży portretowane są w książce i w filmie zaskakująco często. Ale zawsze jednoznacznie: Pippi każdorazowo dzieli się tym, co dostała z przyjaciółmi, którzy są dla niej bezwzględnie najważniejsi. Przecież Pippi – widząc tak bolesny płacz Tommy’ego i Anniki – ostatecznie schodzi z pokładu odpływającego statku i zostaje w miasteczku.
Bardzo niedawno ukończyłam pracę nad swoim krótkometrażowym dyplomem fabularnym, w którym dorosła Pippi – duchowo martwe zombie po omacku szukające ratunku – chyba po raz pierwszy świadomie decyduje się wykorzystać alienujące ją ze współczesnego świata cechy jako narzędzia powrotu do źródła.
Czerpiąc z samotności, złości i intuicji sama oddaje sobie głos. Wstępuje na jedyną słuszną drogę, czyli drogę do wewnątrz.
W jednej z moich ulubionych scen filmu z 1969 r. Annika i Tommy pytają Pippi o to, kto mówi jej, o której ma iść spać, skoro mieszka bez rodziców. „Sama sobie mówię”, odpowiada Pippi. „Najpierw grzecznie i miło mówię sobie: »Pippi, kochana, już czas do łóżka«. A potem, jeśli trzeba, jestem ostrzejsza i gniewna.
I w końcu idę spać”.
Cień dorosłej Pippi odnalazłam kilka dni temu w GJ, postaci granej przez Holly Hunter w serialu Top of the Lake (reż. Jane Campion). Osobna, przenikliwa, bezczelna w swojej swoistości. Phoebie z Friendsów, Greta Thunberg. One tu są.