Plaża na końcu świata Plaża na końcu świata
i
„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji
Przemyślenia

Plaża na końcu świata

Niepohamowana emocjonalność Słońca & Morza (Mariny)
Kristina Sabaliauskaitė
Czyta się 10 minut

Tegoroczny Złoty Lew weneckiego Biennale powędrował do litewskiego pawilonu. Nagrodzone dzieło – operowy performance na sztucznej plaży – zawiera w sobie jak w kapsule empatię oraz emocje, jakie być może każdy z nas odczuwa w obliczu świata zmierzającego do katastrofy.

Słońce & Morze (Marina). Zwycięzca Złotego Lwa weneckiego Biennale 2019, performance operowy autorstwa Liny Lapelytė (muzyka), Vaivy Grainytė (libretto), Rugilė Barzdžiukaitė (scenografia). Kurator: Lucia Pietroiusti. Komisarz wystawy: Rasa Antanavičiūtė.

W lipcu jadę do Wenecji specjalnie po to, by obejrzeć Słońce & Morze (Marinę), której komisarz, Rasa Antanavičiūtė, jest moją dobrą znajomą oraz byłą koleżanką z wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Znam też Linę Lapelytė, więc nic dziwnego, że chcę zobaczyć ich nagrodzone dzieło. Litwa świetne sobie radzi na Biennale, choć bierze w nim udział dopiero po raz jedenasty. Dziesięć lat temu pochwał międzynarodowego świata sztuki doczekał się wspaniały Tunel, dzieło Žilvinasa Kempinasa wystawione w Scuola Grande della Misericordia (2009). Na przestrzeni tych jedenastu lat Litwini czterokrotnie otrzymali Specjalne Wyróżnienia Jury: dla Jonasa Mekasa (2005), Nomedy i Gediminasa Urbonasa (2007), Dariusa Mikšysa (2011) i za zbiorowy projekt Oo (2013). Ale zdobycie nagrody głównej, Złotego Lwa, to – chyba każdy się zgodzi – coś zupełnie innego.

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kilka kliknięć klawiatury, lekki dyskomfort kilkugodzinnego lotu tanimi liniami lotniczymi, zachwycający rejs motoscafo przez lagunę i już jestem w słonecznej Wenecji, przeniesiona tam z zachmurzonego, przedbrexitowego, targanego niepokojami Londynu. La Serenissima przygotowuje się do Festa del Redentore – wieczorem patriarcha Wenecji przejdzie po raz 427. prowizorycznym mostem na barkach, który połączy San Marco z wyspą Giudecca. Odbędzie się też wspaniała impreza uliczna oraz pokazy sztucznych ogni upamiętniające pokonanie zarazy, która nękała miasto do 1576 r. i zabiła jakieś 50 tys. mieszkańców, w tym Tycjana.

Dziś Wenecja zmaga się z inną epidemią: nadmierną turystyką, na skalę niespotykaną nawet w mieście, które od wieków żyje z podróżnych i ich ułomności. Na plakatach reklamujących weneckie skarby sztuki widnieje slogan: „Just turn around” („Po prostu się rozejrzyjcie” lub „Po prostu zawróćcie”). Ktoś dopisał powyżej sprayem: „NIE dla statków wycieczkowych!”, przekształcając to w: „NIE dla statków wycieczkowych, po prostu zawróćcie”. Po prostu stąd zniknijcie. Ja również nie znoszę statków wycieczkowych, ale nie będę się okłamywać. Dziś jestem jedną z zabójczych bakterii turystyki zagrażających codziennemu życiu Wenecji.

W litewskim pawilonie jest nas wielu, nas, turystów kulturalnych. Już od kilku miesięcy opera Słońce & Morze (Marina) wystawiana jest na okrągło w kilkugodzinnych blokach dwa razy w tygodniu, a i tak przed wejściem ustawia się długa kolejka. Wchodzę do galerii na piętrze, która biegnie dookoła i jest obstawiona obserwatorami (ze względów bezpieczeństwa ich liczba nie może przekroczyć 70 osób na raz). Pod naszymi stopami rozpościera się plaża – sztuczne światło zalewa złocisty piasek i ludzi w kostiumach kąpielowych. Dzieci się bawią, psy szczekają, kobiety i mężczyźni w różnym wieku oraz o różnych kształtach nacierają się kremem do opalania, czytają, słuchają muzyki, rozmawiają, jedzą winogrona, plastry arbuza i kanapki. „Life is a beach”, jak mówi słynny dowcip. Życie to plaża. I nagle zaczynają śpiewać hipnotyczny, syreni refren niesamowitej urody, wyrażający uwielbienie dla słońca. Oraz dla morza.

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

Tylko że tu nie ma morza. Morze, laguna, znajduje się za grubą, betonową ścianą arsenału Marina Militare w pobliżu Celestii, gdzie położony jest pawilon. Piasek przyjechał z Litwy, całe dwie ciężarówki, 35 ton. Tak było taniej niż zaopatrzyć się w piasek na miejscu, we Włoszech. Zresztą lokalny piasek jest grubszy, szary i droższy. Nie ma też słońca; są tylko sztuczne światła pod sufitem, które w ogóle nie rzucają cienia na ludzi na „plaży”. Jeden po drugim plażowicze rozpoczynają swoje arie solowe.

Po dziesięciu minutach spektaklu zaczynam płakać i nie mogę przestać. Nie mogę przestać, bo poniżej widzę scenę, która ma w sobie pełną moc obrazu Caravaggia: przedstawia życie ludzkie roznegliżowane do samego sedna jego nagości, do jego najgłębszej istoty. Ta nagość jest nawet głębsza niż na obrazie Caravaggia – nie ma tu ani skrawka cienia, który mógłby litościwie okryć ciała. Zamiast tego mam przed sobą minibiopsję ludzkiej egzystencji, jak na szalce Petriego, w ostrym świetle; próbkę rodzaju ludzkiego, nieświadomą tego, że jest obserwowana, biorącą światło mikroskopu za słońce. Każda aria to miniopowieść. I jest tam aria dla każdego z nas: dla chorych na raka, dla filozofów, dla homoseksualnych par żyjących z dala od siebie i dla zgorzkniałych rozwódek, dla przepracowanych mężów i ich szastających pieniędzmi żon-trofeów, dla tych, którzy przeżyli zdradę ukochanych (kto z nas tego nie przeżył?), dla eterycznych nastolatków i dla starych małżonków żyjących w rytmie „między lodówką a telewizorem”, których zwyczaje i kształty coraz bardziej się do siebie upodabniają, a także dla plażowiczów zauroczonych swoimi mięśniami i skórzastą opalenizną. Wszyscy śpiewają o naturze, a większość z nas w galerii na górze płaczliwie pociąga nosami – prawdopodobnie każdy z nas z innego powodu. Ja płaczę, bo to jest lament żałobny, opłakiwanie naszego życia, naszego ciała, naszego świata, naszego środowiska naturalnego, naszego kurzu oraz piasku, słońca, morza i plaży.

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

Starszy biznesmen rozpoczyna arię Wyczerpanie, w której przyznaje się do tłumienia swoich emocji, uczuć i prawdy. Śpiewa o tym, jak później, w najbardziej nieodpowiednim momencie, wszystko to wybucha jak lawa. „Jak lawa, jak lawa, jak lawa” – refren rozbrzmiewa nieziemsko piękną melodią, rozpamiętując wszystko, co poszło nie tak w naszym świecie, w przepiękny, delikatny i łagodny sposób trącając odsłonięty nerw naszych lęków. Naszego strachu przed tym, że wyczerpaliśmy zasoby naturalne do takiego stopnia, że – by się na nas zemścić – przyroda wkrótce wybuchnie czymś straszliwym. Kobieta w średnim wieku w kostiumie kąpielowym śpiewa prawie histerycznym tonem o opróżnianiu domu swojej zmarłej babci na wsi i zbieraniu kurek w pobliskim lesie w grudniu. „Kurki! W grudniu! Jak mawiała moja babcia: to koniec świata!” – kończy niecierpliwym staccato o globalnym ociepleniu.

Jak wszystkie wybitne dzieła sztuki, również to jest i ziemskie, i metafizyczne, intelektualne, namacalne i nieuchwytne jednocześnie. Jak wiele dzieł Dawnych Mistrzów, gdy się na nie patrzy, człowiek nagle sobie zdaje sprawę z tego, że chodzi tu o wiele więcej, niż się wydawało na pierwszy rzut oka.

Jest tu też pełno tego, czego sztuka współczesna od wielu lat jakby się wstydziła. Cenione i nagradzane dzieła sztuki musiały być powściągliwe, idealnie skalkulowane oraz skonstruowane, racjonalne i frapujące swoim wyrafinowanym przekazem.

Oczywiście Słońce & Morze (Marina) ma te wszystkie elementy.

Ale jest też wypełnione czymś, czego wielu artystów celowo dziś unika: emocją.

Jest wypełnione czystą emocją, choć wcale nie jest sentymentalne.

Gdy spotykam się z Liną Lapelytė po przedstawieniu, siadamy z kubkami kawy pod drzewem rozświergotanym cykadami z ogromnym, czarnym statkiem podwodnym w tle. Lina opowiada mi o współpracy trójki artystek, która rozpoczęła się w 2009 r. Kompozytorka, pisarka i scenografka (a wszystkie są artystkami wszechstronnymi) zastosowały metodę długich dyskusji aż do osiągnięcia jednomyślności w absolutnie każdym aspekcie wspólnej pracy, by w ten sposób pozbyć się wszelkich wątpliwości („A, uwierz mi, nie był to łatwy proces” – komisarz Rasa Antanavičiūtė wzdycha później znacząco i przewraca oczami).

„Wybrałyśmy temat plaży, bo jest to nadal miejsce, gdzie zbierają się najprzeróżniejsi ludzie, by doświadczyć tego samego – by cieszyć się słońcem. W kostiumach kąpielowych pozbawieni są swojego statusu. W pewnym sensie to tak – spróbuj to sobie wyobrazić – jakby spotkać swojego profesora na plaży nudystów. Gdy oznaki statusu znikają, tworzy się takie dziwne napięcie. Sama plaża jest w pewnym sensie jak puste płótno obrazu” – wyjaśnia Lina Lapelytė.

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

„Słońce & Morze (Marina)”. Zdjęcie: Andrea Avezzù, dzięki uprzejmości: Biennale w Wenecji

Trio wszechstronnych artystek wzięło na tapetę pusty obraz. Rugilė Barzdžiukaitė studiowała operatorstwo filmowe oraz reżyserię teatralną, a teraz znana jest ze swoich filmów, przede wszystkim Acid Forest z 2018 r.; Vaiva Grainytė ma dyplom z krytyki teatralnej, ale jest szeroko znana jako poetka, autorka tekstów podróżniczych oraz sinolożka (jej Beijing Diaries znalazły się w finale nagrody na Książkę Roku na Litwie; jej książka poetycka, która wyszła w tym roku, już robi wokół siebie sporu szumu); a kompozytorka Lina Lapelytė mówi, że wizualna strona muzyki jest dla niej nie mniej ważna niż dźwiękowa (nic dziwnego, że komponowała muzykę do Mariny podczas rezydencji artystycznej w Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim w Warszawie). Czy fakt, że dzieło stworzyły same kobiety w jakiś sposób wpłynął na efekt?

„Mogę mówić tylko za siebie” – odpowiada Lina. – „Mocno wierzę, że alternatywne formy współistnienia w społeczeństwie są możliwe. Współistnienia, które nie jest oparte na hierarchii czy władzy, lecz na współpracy i akceptacji różnic. A tego nie da się zrobić bez empatii. Być może takie myślenie to cecha kobieca”.

Jawna empatia i emocje sprawiły, że litewski pawilon – który w pierwszym tygodniu po otwarciu często był prawie pusty – szybko wypełniły tłumy zwiedzających. Wieść rozeszła się pocztą pantoflową, ustawiały się kolejki. Najbardziej zapalczywi krytycy sztuki ocierali łzy z oczu. „Dzieło, przy którym świat sztuki się rozpłakał”; „Nasz bilet na koniec świata, […] ten niesamowity spektakl osuwa się w patos i ból, które są niemal nie do zniesienia”, napisano w Guardianie. „Ta opera obraca metaforyczny nóż w ranie”, konkludowano w New York Timesie.

Gdy kilka tygodni później spotykam się z komisarzem Rasą Antanavičiūtė w Wilnie, opowiada mi ona o wspólnej pracy, o najdrobniejszych szczegółach, które trzeba było wcielić w życie na obcej ziemi, na adriatyckim wybrzeżu. I o tym, jak nagle zdobyty rozgłos, nagroda oraz uwaga całego świata zaowocowały dotkliwymi trudnościami finansowymi. Co zrobić, by móc kontynuować pokazy do końca października? Jak udostępnić pracę widzom z całego świata? O tym, jak trzeba było zająć się nieplanowanym, stresującym zbieraniem funduszy; że nadal jest niełatwo, i jak zamierzają zutylizować importowany, dziewiczy, litewski piasek, całe 35 ton piasku (większość trafi do piaskownic dla dzieci we Włoszech). Podczas gdy rozmawiamy w naszym ojczystym Wilnie, litewskie wiadomości zajęte są czymś zupełnie innym – elektrownią jądrową w Ostrowcu na Białorusi, 50 kilometrów od stolicy Litwy, miasta znajdującego się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Gdyby coś poszło w elektrowni nie tak, mogłoby tam dojść do katastrofy na skalę Czarnobyla (jeśli nie większej), co wymagałoby ewakuacji całego Wilna i przemieniłoby je w miasto-widmo. Mówią o tym, że białoruskie władze nie respektują międzynarodowych kontroli bezpieczeństwa, nie chcą naprawić usterek zidentyfikowanych przez Europejską Grupę ds. Przepisów Dotyczących Bezpieczeństwa Jądrowego (ENSREG). O tym, że zagrożenie jest prawdopodobnie na tyle poważne, że wypadek to raczej kwestia „kiedy”, niż „czy”. Wkrótce pojawia się informacja o tym, że rząd litewski zakupił cztery miliony tabletek z jodem na wypadek katastrofy jądrowej w pobliskim Ostrowcu. Łapię się na tym, że myślę o piaskownicach dla włoskich dzieci oraz o dzieciach Rasy, a także o wodach rzeki Neris (Willi), która zostanie wykorzystana do chłodzenia reaktorów, po czym popłynie sobie cicho przez centrum Wilna.

Gdy jestem tym zajęta, na komórce wyskakują mi inne wiadomości ze świata. Dowiaduję się, że od jesieni 2019 r. statki wycieczkowe zostaną przekierowane z Wenecji do innych portów. Co za ulga. Zarazy się kończą, statki można przekierować gdzie indziej, nadmierną turystykę można poddać kontroli. Być może da się naprawić pewne szkody zadane środowisku, da się odpokutować i zmniejszyć nasz ślad węglowy oraz nasze recyklingowe grzechy. Lecz co za ironia, że piękna stolica Litwy – kraju, który wydał tegoroczne zdobywczynie Złotego Lwa na weneckim Biennale, artystki, które sprawiły, że świat sztuki się rozpłakał i dały mu „bilet na koniec świata” – że to miasto również stoi teraz w obliczu realnego ryzyka zagłady. Czy będzie je trzeba wydrukować w 3D, jak wymarłe koralowce, o których wspomina jedna z arii opery?

Słońce & Morze (Marinę) można oglądać do końca października 2019 r. Elektrownia jądrowa w Ostrowcu ma się otworzyć jesienią 2019 r., 50 kilometrów od Wilna. Nie czekajcie z wizytą w obu miejscach – w litewskim pawilonie na weneckim Biennale oraz w stolicy Litwy – zróbcie to, póki jeszcze można. Przecież macie już bilet na koniec świata.

 

Czytaj również:

Martwa gałązka i siła życia Martwa gałązka i siła życia
i
ilustracja: Ceija Stojka, 59; ©Marcus Meier
Doznania

Martwa gałązka i siła życia

Mateusz Demski

W Muzeum Miasta Łodzi możemy oglądać wystawę romskiej malarki i pisarki Ceiji Stojki. Jej twórczość jest jednym z najbardziej przejmujących świadectw Holokaustu. To pierwsza indywidualna wystawa artystki w Polsce.

Wspomnienie najwcześniejsze: ma pięć lat, jest ciepły marcowy poranek. Ojciec robi jej spódnicę z popsutego parasola. Na obrazach, na których odmalowała swoje dzieciństwo, często biorą górę chwile beztroski, a tych nie miała w sumie wiele.

Czytaj dalej