Dzieło ma cieszyć, pobudzać, dawać wytchnienie. O sednie sztuki Ania Diduch rozmawia z wybitnym krytykiem Jerrym Saltzem.
Mówi się, że Nowy Jork to miasto, które nigdy nie śpi, ale rzadko ktoś wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje. Otóż wytłumaczenie jest proste: nowojorczycy nie mogą zasnąć w nocy, bo w ciągu dnia wypijają niewiarygodne ilości kawy. Dotyczy to również Jerry’ego Saltza. Główny krytyk sztuki „New York Magazine” i autor dwóch książek poświęconych sztuce wypija jej dziennie ponad 4 litry. Kiedy akurat nie raczy się kawą, podróżuje, zwiedza wystawy, wykłada w muzeach i na uniwersytetach, a także prowadzi profil na Instagramie – w dużej mierze poświęcony sztuce – obserwowany przez ponad 600 tys. osób. W mediach społecznościowych stworzył wizerunek bezpośredniego i zabawnego, choć ostrego komentatora, ale na żywo okazuje się w dodatku przemiły.
Ania Diduch: W nowej książce Art Is Life [Sztuka to życie] napisałeś, że sztuka pomogła Ci znaleźć życiowy cel po latach zmagania się z losem kierowcy ciężarówki i niedocenionego artysty malarza.
Jerry Saltz: Sztuka odmieniła moje życie co najmniej kilkakrotnie. Pierwszy raz w Paryżu, w latach 70. Miałem 19 lat i po raz pierwszy podróżowałem po Europie. I nagle zobaczyłem obraz, który wydał mi się sumą wszystkiego. Kosmiczne perpetuum mobile. Stanąłem naprzeciw Tratwy Meduzy Théodore’a Géricaulta i poczułem, że wybuchł we mnie wulkan, a pole grawitacyjne mojego życia przesunęło się na zawsze. Nagle otworzył się portal. Jednak zaledwie miesiąc później moja matka popełniła samobójstwo i portal się zamknął. Na pewien czas przestałem oglądać sztukę.
Opisujesz tę historię w pierwszym rozdziale. Podróżowałeś wtedy przez Europę w towarzystwie swojej polskiej dziewczyny, żeby handlować dżinsami po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Udało Ci się je sprzedać?
Owszem, zrobiłem to w Warszawie. Dostaliśmy się tam z Basią pociągiem. W mieście na początku lat 70. były otwarte targowiska, małe wysepki kapitalizmu. Na jednym stoisku ktoś handlował spodniami, na innym koszulkami. My sprzedawaliśmy dżinsy marki Levi’s. Nie zarobiliśmy na tym ani grosza, ale była to dobra zabawa.
Dobrą zabawę uważa się zwykle za coś nieznaczącego, powierzchownego.
Niesłusznie, moim zdaniem przyjemność jest ważną formą zdobywania wiedzy. Nasza współczesna cywilizacja woli ją jednak odrzucać. Jeśli coś jest zabawne czy przyjemne, to znaczy, że i skazane na potępienie. Dotyczy to także sztuki. Przez ostatnie dwa stulecia traktowaliśmy ją, jakby była wyłącznie obiektem – przedmiotem wieszanym pośrodku białej ściany, na dokładnie określonej wysokości ponad podłogą, w budynku nazywanym galerią lub muzeum. Wcześniej sztukę postrzegano jako czynność – zdarzenie, które oznaczało coś dla odbiorców. Rzucała zaklęcia, osłaniała armie, niosła przekleństwo. Pozwalała komunikować się z przodkami albo bogami, wyznaczała drogę do życia po śmierci. Malowidła na wewnętrznych częściach staroegipskich sarkofagów w ogóle nie były przeznaczone dla ludzkich oczu: mieli je oglądać wyłącznie zmarli i bogowie zaświatów. Sztuka wytwarza prawdziwe wibracje, które dają nam poczucie sprawczości, wytchnienie, radość i przyjemność. Wszystko to może sprawić, że zatrzymamy się w biegu codzienności i doświadczymy intensywności życia. Dla mnie sztuka na nowo zespala umysł i ciało.
Obecnie naukowcy dowodzą, że połączenie między ciałem i umysłem jest bardziej skomplikowane, niż sądziliśmy wcześniej. Nasze komórki nasłuchują naszych myśli. I odwrotnie.
Moim zdaniem nie da się oderwać myśli od uczuć i tak samo nie da się czuć bez myślenia. Głęboko wierzę w niecieszącą się zbytnim szacunkiem koncepcję zakładającą, że sztuka jest w jakimś sensie kosmiczną siłą, która wykorzystuje nas, ludzi, do tego, by się reprodukować – poprzez angażowanie naszych myśli i wpływanie na czyny.
Wiem, że jesteś fanem takich oryginalnych teorii.
Tak, wierzę na przykład, że Wenus z Willendorfu – pierwszą znaną rzeźbę przedstawiającą kobietę – wykonała kobieta. Jest coś miękkiego w sposobie obróbki kamienia i proporcjach figury, co pozwala wysunąć takie przypuszczenia. Potwierdzają to również statystyki z epoki prehistorycznej: wiemy, że 51% odcisków dłoni w jaskiniach pozostawiły kobiety.
Jeśli artyzm jest formą duchowości, to czy rynek sztuki oraz instytucje z nią związane mogą zabijać jej esencję?
Sztuka i pieniądze od zawsze ze sobą romansowały, to nic nowego. Nowym, zaskakującym elementem jest natomiast nasz cynizm – coraz częściej postrzegamy bowiem twórczość artystyczną wyłącznie przez pryzmat absurdalnie wysokich cen. Kwoty te utrudniają ludziom dostrzeżenie nie tylko pierwotnych cech sztuki, lecz także… jej brzydoty. Bo 95% tego, co dzisiaj powstaje, jest zwyczajnie paskudne. I nic w tym zdrożnego: większość dzieł tworzonych w renesansie była równie koszmarna. Kiedy zwiedzamy muzea, widzimy wyłącznie niewielki odsetek, który zapisał się na kartach historii, a i tak gros tych obrazów czy rzeźb nie robi na nas wrażenia. One z nami nie rezonują. To normalne.
A więc nikt tu z nikim nie konkuruje? Sztuka potrzebuje rynku?
Moim zdaniem przeważająca część kolekcjonerów kupuje obecnie jedynie to, co nabywają ludzie z ich najbliższego otoczenia, inni kolekcjonerzy. W taki sposób powstają trendy, a to nie ma nic wspólnego z osobistym doświadczaniem sztuki przez szerokie rzesze odbiorców.
Czy to oznacza, że powielając wybory innych, ludzie oddalają się od swoich prawdziwych doświadczeń?
Nie do końca; wierzę, że mogą przeżywać autentyczne doświadczenia w granicach podążania za trendami. To trochę jak ze mną i z moim obrazem Gerharda Richtera.
Masz w domu Richtera? Zazdroszczę!
Och, to stuprocentowa replika. Nie stać mnie na oryginalne prace Richtera, więc zapłaciłem innemu artyście za wykonanie kopii obrazu, który mi się podoba. Dzięki temu mogę codziennie na niego patrzeć i czerpać z niego radość. Świadomość, że ktoś inny posiada wersję tego dzieła wartą 100 mln dolarów, w ogóle nie psuje mi humoru.
Zatem nie przeszkadza Ci, że sławny malarz nie pozostawił cząstki siebie w pociągnięciach pędzlem na płótnie, które masz u siebie na ścianie?
Jeśli koniecznie chcesz patrzeć na to z perspektywy historii sztuki, to owszem, zdobyłem wszystko poza słynną Benjaminowską aurą [koncepcja znanego teoretyka Waltera Benjamina, według której dzieła artystyczne mają podobną aurę, co obiekt kultu religijnego – przyp. red.]. Ale kopie niektórych cenionych obrazów wciąż mogą do pewnego stopnia oddziaływać tak jak oryginalne prace. Ilekroć mijam w swoim mieszkaniu kropki Damiena Hirsta – również nieoryginalne – czuję się lekko i radośnie. W tym tkwi prawdziwa wartość sztuki, a nie w tym, że gdy ludzie wchodzą dziś do galerii, widzą wyłącznie warstwę materialną. To tworzy jedynie hierarchię i nierówności.
Ale sama sztuka też bazuje na nierównościach: stanowi koronny dowód na to, że ludzie różnią się między sobą. To sfera, w której możemy obserwować naszą odmienność – a to tworzy naszą siłę.
Wszystko dlatego, że twórczość jest czymś subiektywnym. Twój Picasso może być dla ciebie czymś wspanialszym niż mój Picasso dla mnie. Albo twój Hamlet będzie inny za każdym razem, gdy oglądasz ten spektakl. Być może przez całe lata dramat ten w ogóle nie będzie do ciebie przemawiał. Subiektywność oznacza sprawczość, a sprawczość daje wybór, wolność i pewność siebie. Wierzę, że ludzie powinni pielęgnować w sobie otwartość na sztukę. Warto pamiętać, że za każdym razem, gdy patrzymy na jakiś obraz, czytamy dramat albo powieść, doświadczamy czegoś, czego nie przeżył dotąd nikt w dziejach świata. To wykracza poza ocenę, czy coś jest dobre, czy złe.
W takim razie co zrobić, jeśli ktoś czuje się onieśmielony w kontakcie ze sztuką i jej nie rozumie? Jakie działania może podjąć, żeby doświadczać kultury i czerpać z niej radość?
W sztuce nie chodzi o to, żeby ją rozumieć. Kiedy słuchasz utworów Chopina czy Mozarta, nie mówisz: „Nie rozumiem tego”, lecz zwyczajnie doświadczasz muzyki. Dlatego powinniśmy zapytać siebie, w jaki sposób doświadczamy tego dzieła. Taka perspektywa przywraca nam sposób myślenia, w którym sztuka jest działaniem, czynnością. Żaden obraz nie powinien nikogo onieśmielać, to tylko kawałek płótna z kolorowymi pasami. Może się komuś podobać albo nie – i to by było na tyle. Gdy zwalczymy tę chęć zrozumienia, zaczynamy zadawać sobie pytania. Na przykład: co by mi się podobało w tym obrazie, tej fotografii czy rzeźbie, gdybym należał do osób, którym taka rzecz się podoba? To ćwiczenie stwarza warunki do pracy nad poszerzaniem granic swojej wrażliwości. Dlaczego ludziom podoba się Matisse? Przecież był jednym z najmniej zrozumiałych twórców swojego pokolenia, ponieważ zmieniał kolory podstawowych elementów świata. „Jakim cudem niebo może być zielone?” – dziwili się odbiorcy. A najwspanialsze, że do dzisiaj tego nie wiemy!
Czyli chodzi również o pogodzenie się z tajemnicą?
To paradoks. Dlatego w ramach innych pytań i ćwiczeń myślowych polecam puszczenie hamulców, założenie, że możemy się mylić co do czyichś intencji, i po prostu oglądanie, oglądanie i jeszcze raz oglądanie dzieł sztuki. Ich nie da się przedawkować! Czytanie też może okazać się pomocne, ale nic nie przebije wsłuchiwania się we własne doświadczenia. I ostatnia rada: warto porozmawiać z osobą obok – jednak nie tylko mówić, lecz także słuchać. Można powiedzieć na przykład: „Podobają mi się te pomarańczowe pasy, nawet jeśli wydają mi się odrobinę nudne. A co ty sądzisz?”. Cokolwiek ja powiem tobie, a ty mnie, będzie eksplozją myśli. Tak wielka jest siła subiektywności.
A zatem sztuka jest pytaniem bez jednoznacznej odpowiedzi?
Otwartość wymaga odwagi. Może czegoś doświadczysz – zobaczysz, usłyszysz, porozmawiasz o tym – a potem zapomnisz. Ale za dwa tygodnie albo za dwa lata to do ciebie wróci i odmieni twoje życie. Ludzie wyobrażają sobie sztukę jako coś w rodzaju religii, przestrzeń oferującą odpowiedzi. Tymczasem ona zadaje pytania. A najbardziej intrygujące jest to, że nie sposób udowodnić, iż obrazy Vermeera są lepsze od tych namalowanych przez George’a W. Busha. Tego po prostu nie da się dowieść. Zresztą uważam, że płótna Busha są całkiem ciekawe.
Jerry Saltz:
Amerykański historyk i krytyk sztuki. Felietonista „New York Magazine”, za swoje teksty w 2018 r. otrzymał Nagrodę Pulitzera w dziedzinie krytyki. Podejrzewa – i mówi to na głos – że w każdym drzemie artysta.