Pierwszy raz w życiu oglądam w Berlinie film o Holocauście. Publiczność płacze ze śmiechu.
Jestem we Friedrichstadt-Palast na seansie Persian Lessons – jednego z najpopularniejszych tytułów tegorocznego Berlinale (w Polsce pojawi się w dystrybucji Best Filmu). To historia belgijskiego Żyda, który – by przetrwać Holocaust – udaje, że zna perski. Jeden z komendantów obozu koncentracyjnego marzy, by po wojnie wyjechać do Iranu i otworzyć w Teheranie restaurację. Główny bohater wymyśla własną wersję perskiego i codziennie uczy kolejnych słówek nazistowskiego oficera. Efekt komiczny jest tak mocny, że przyćmiewa wszelkie logiczne dziury scenariusza opartego na prozie Wolfganga Kohlhaase’a. Obozowa komedia pomyłek tym różni się od rozśmieszaczy ze współcześnie poprowadzoną narracją, że w przypadku demaskacji główny bohater straci dużo więcej niż dobre imię i zatrudnienie, a jego codzienne położenie jest zdecydowanie inne od najbardziej sponiewieranych przez filmowców underdogów. Stąd źródło napięcia: ciągłe zderzenie scen wywołujących śmiech z tymi, które przywołują grozę. Nie jest to żadna kinowa nowość, ale w Persian Lessons granie Holocaustem jako tłem, a komediowym grepsem jako figurą upamiętniającą, osiąga niebywałe rozmiary. Gilles, który udaje Rezę, wymyśla słowa nieistniejącego języka na podstawie prawdziwiych imion i nazwisk ofiar. Absurdalnie brzmiące nazwy, które – w zderzeniu z przerysowaną zasadniczością komendanta – budzą nieustanne rozbawienie publiczności, są jednocześnie projektowane pod wzruszenie, katharsis, co tam widz zdoła z siebie na koniec takiego seansu wykrzesać. Ani filmowa huśtawka nastrojów, ani naruszanie jakiegokolwiek sacrum nie budzą moich wątpliwości. Tuż przed Berlinale słuchałem w Radiu Wrocław Kultura rozmowy Grzegorza Chojnowskiego z Mikołajem Grynbergiem. Pisarz, pytany o popularność Tatuażysty z Auschwitz i innych podobnych tytułów, odpowiedział:
– J